Ponad 40 proc. kobiet nie może liczyć na więcej. Mężczyźni – tak, pracują bowiem pięć lat dłużej. Przywilej krótszej pracy, którego – jak pokazują sondaże – tak bardzo bronimy, jest tylko prawem do głodnej starości. Jeśli chcemy, by była nieco bardziej godna, trzeba wiek odchodzenia z pracy przesunąć.
To nie są nowe wiadomości. Prawda o głodowych emeryturach z nowego systemu powoli dociera do społeczeństwa. Im więcej osób stawać się będzie „zreformowanymi emerytami”, tym boleśniej zaczną to odczuwać na własnej skórze. Po co więc marnować kolejne lata i szanse odłożenia nieco większej sumy na starość?
Kolejne złudzenie, to wiara, że reforma z 1999 r. w całości przerzuci ciężar naszej przyszłej starości na nas samych, że przestanie to być zmartwieniem państwa. Dostaniemy tylko takie świadczenie, na jakie pozwoli suma zebranych przez nas składek - zakładali autorzy reformy. Państwo, czyli politycy, też się pomylili. Zanosi się na to, że spora grupa osób słabo wykwalifikowanych, mających w zawodowej karierze spore przerwy (to będą nie tylko bezrobotni, ale także matki wychowujące dzieci) uzbiera niewiele. Za mało, żeby na starość przeżyć. Stąd pomysły, żeby najniższe emerytury w przyszłości waloryzować inaczej niż obecnie. Kwotowo, nie procentowo, żeby te najniższe rosły szybciej. Sfinansować będzie musiało państwo.
Pomysł jest może i dobry, ale jego realizacja wyłoni kolejne problemy – a co z tymi, których świadczenie będzie o złotówkę wyższe i nie załapie się na waloryzację kwotową? Ci, którzy uzbierali nieco więcej, w rezultacie dostaną nieco mniej, będzie w nich rosło poczucie krzywdy - dlaczego państwo pomaga innym, a nie im.
Obawiam się, że na tym lista emerytalnych problemów się nie skończy.