Przez półtora roku zaraza rosnących odsetek krążyła po obrzeżach eurolandu, wpędzając w niewypłacalność Grecję, Irlandię i Portugalię. Gdy Hiszpania oparła się spekulantom, kraje w rdzeniu strefy euro odetchnęły z ulgą – epidemia zdawała się być zatrzymana. Aż w ubiegłym tygodniu spekulanci ominęli Hiszpanię i zaatakowali bezpośrednio Włochy, trzecią co do wielkości gospodarkę Unii i największego emitenta długu w Europie. Na aukcji w ubiegły czwartek za pięcioletnie obligacje włoski rząd musiał już płacić 4,93 proc., o cały punkt procentowy więcej niż przed wybuchem obaw.
Ten atak to nie tyle kara dla Włoch, które dopiero teraz, w pośpiechu uchwaliły pokazowe cięcia budżetowe, ile nagana dla przywódców strefy euro, niepotrafiących wskazać ścieżki wyjścia z kryzysu. Jeśli chcą ocalić strefę euro, będą musieli wziąć na siebie długi Grecji, a z czasem także Portugalii i Irlandii. Jeśli chcą karać winnych, to powinni wyprosić bankrutów z unii walutowej. Każde z tych rozwiązań pociąga za sobą bolesne konsekwencje gospodarcze, więc przywódcy uciekają od decyzji. Wskutek tego kolejne kraje strefy euro lądują na łasce spekulantów, którzy podgrzewają obawy o ich wypłacalność, oraz agencji ratingowych, które gorliwie obniżają im notowania.
Politycy burzą się przeciwko jednym i drugim, ale przyczyna kryzysu wypłacalności leży po ich stronie. To oni przez lata bez opamiętania zadłużali swoje państwa, biorąc kapitał podtykany przez inwestorów i korzystając z dobrych ratingów. Jeśli ci sami politycy nie zdobędą się na niepopularne kroki, redukujące długi bankrutów, zaraza będzie szerzyć się dalej, aż w końcu rozsadzi unię walutową. Im dłużej przywódcy będą zwlekać, tym trudniej będzie im wygrać ze spekulantami, którzy dyktują dziś scenariusz kryzysu w strefie euro.