Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Te krochmalone kołnierzyki

Banki są jak wampiry?

Poczucie niesprawiedliwości i doznanych krzywd zawsze tworzy dobry klimat dla demagogii i populizmu, a wtedy poszukiwanie winnych staje się ulubionym zajęciem sfrustrowanych mas. Poczucie niesprawiedliwości i doznanych krzywd zawsze tworzy dobry klimat dla demagogii i populizmu, a wtedy poszukiwanie winnych staje się ulubionym zajęciem sfrustrowanych mas. Terrence Jennings/Sipa / EAST NEWS
Szalbierz w białej koszuli z monogramem wyprowadził z banku 2 mld dol. Defekt systemu kontroli? Nie, to przejaw moralnej choroby systemu bankowego. I nie widać na nią lekarstwa.
Demonstracja przed giełdą we Frankfurcie przeciw bankom-wampirom.Kai Pfaffenbach/Reuters/Forum Demonstracja przed giełdą we Frankfurcie przeciw bankom-wampirom.

Do niedawna banki szwajcarskie uchodziły na świecie za symbol pewności i zaufania. Wiadomość, że UBS (największy bank szwajcarski) stracił 2,3 mld dol. na nielegalnych spekulacjach 31-letniego maklera, mocno zachwiała tą opinią. Pracujący od pięciu lat w banku Kweku Adoboli zaczął swe operacje trzy lata temu. I nikt tego nie zauważył!

Do dymisji podał się jego bezpośredni przełożony. A szef firmy? Prezes UBS Oswald Grübel oświadczył, że Kweku Adoboli działał sam. W wywiadzie dla szwajcarskiego tygodnika „Der Sontag” prezes Grübel miał powiedzieć: „jeśli ktoś działa z kryminalną energią, niczego nie da się zrobić. W naszym biznesie tak będzie zawsze”. Zakładając, że dziennikarze nie przekręcili słów prezesa, jest to zdumiewająca deklaracja impotencji systemu bankowego. Impotencji, która może grozić globalnym kataklizmem.

Global Synthetic Equity to nazwa działu, w którym pracował finansowy „geniusz”. Dla niewtajemniczonych – wszystko, co w finansach ociera się o słowo „syntetyczne”, to nic innego jak tzw. derywaty, rozmaite instrumenty pochodne, które niewielu prezesów w wieku ponad 50 lat rozumie. Handlując akcjami trzeba się nieco spocić, aby stracić miliardy. Lecz gdy przychodzi do derywatów, idzie to jak po maśle. Zwłaszcza gdy nie do końca wyczuwa się skalę zagrożeń.

Adoboli już zatrudnił prawników. Tych samych, którzy bronili Nicka Leesona, niegdyś pracownika innego renomowanego, dziś już nieistniejącego banku inwestycyjnego. Mało kto dziś pamięta Barings Bank, najstarszy bank inwestycyjny Londynu, który powstał w 1762 r. Pośredniczył on w największej w historii transakcji obrotu ziemią – sprzedaży przez Napoleona przeszło 2 mln km kw. gruntu Stanom Zjednoczonym. Transakcja, zwana sprzedażą Luizjany, obejmowała całość lub część 15 stanów USA i dwóch prowincji Kanady. Formalnie USA kupiły ziemię właśnie od Barings Banku, a nie od Napoleona. Krewną założycieli banku była księżna Diana. Bank przetrwał wiele zawirowań historii, ale nie przetrwał strat, jakie poniósł na skutek spekulacji derywatami dokonywanymi przez Nicka Leesona. Bank padł, Leeson dostał sześć i pół roku więzienia, odsiedział trzy i pół, a dziś robi za celebrytę.

Leeson, którego książka o własnych spekulacjach doczekała się ekranizacji, tak oskarżał pazernych bankowych bonzów: „Instalowanie procedur kontrolnych i zatrudnianie ludzi, którzy za tę kontrolę odpowiadają – kosztuje, więc tego nie chcą robić. To jest na końcu ich listy priorytetów”.

UBS chwalił się, że dokonał wszechstronnego przeglądu swych praktyk i mechanizmów kontroli po tym, jak na handlu akcjami w latach 2008–09 stracił 50 mld (!) dol. „Nie spoczniemy, dopóki nie pomożemy naszym klientom osiągnąć ich celów finansowych” – brzmi hasło obecnej kampanii reklamowej szwajcarskiego banku. W atrakcyjnych hasłach sektor bankowy nie ma sobie równych. Nie ma sobie równych także, gdy idzie o skalę strat i afer. W jakim innym sektorze gospodarki pracownik niskiego szczebla może w sposób niezauważony wystawić pracodawcę na miliardowe straty? I – co równie ważne – jaki inny sektor poza finansami wyciągnie do państwa, czyli podatnika, rękę po wsparcie, gdy mu się przytrafi wpadka na własne życzenie?

Skończyło się na pogróżkach

Słowo „nadzieja” brzmi znacznie lepiej niż „spekulacja”. Ale w bankowości można je stosować zamiennie. Na przykład handel tzw. nagimi opcjami polega na tym, że sprzedaje się coś, czego się nie ma, w nadziei (czyli spekulując), że cena spadnie i dostarczy się nabywcy akcje zakupione po niższej cenie.

Gdyby – zamiast spekulować indeksami akcji – bank udzielał klientom pożyczek w wysokości 4 tys. dol. na zakup mebli lub sprzętu gospodarstwa domowego, to aby przysporzyć kredytodawcy strat równych tym, jakie sprokurował Kweku Adoboli, przeszło pół miliona klientów musiałoby nie zwrócić ani centa i zniszczyć kupione na kredyt dobra. Ponad pół miliona! Tak długo, jak banki przyjmowały depozyty i udzielały pożyczek, tylko ekonomiczne kataklizmy prowadzić mogły do strat, jakie dziś wyprodukować może makler niskiego szczebla.

Mimo tej afery już 17 września 2011 r. agencja ratingowa Standard&Poor’s opublikowała rekomendację „kupuj” i przyznała bankowi UBS 4 z 5 możliwych gwiazdek. Oczko niżej – z trzema gwiazdkami i rekomendacją „trzymaj” – plasuje się król Wall Street, amerykański bank inwestycyjny Goldman Sachs, opisany nie tak dawno jako „wielka maszyna do produkcji spekulacyjnych baniek, wampir opleciony wokół ludzkości, bez opamiętania wsysający wszystko, co smakiem przypomina pieniądz”. Półtora roku temu rząd amerykański oskarżał Goldman Sachs o transakcje, które z moralnego punktu widzenia przypominały sprzedaż kajut na „Titanicu” ze świadomością, że lada moment statek wpadnie na gigantyczną krę i zatonie. Ówczesny brytyjski premier Gordon Brown zarzucał firmie moralne bankructwo. Niemcy rozważały wstąpienie na ścieżkę sądową. Ale skończyło się na pogróżkach.

Gdy dziś Grecja przyprawia cały świat o nieustanny ból głowy, warto przypomnieć, że to Goldman Sachs pomógł greckiemu rządowi ukryć przed inwestorami, regulatorami i władzami Unii rzeczywiste rozmiary zadłużenia. Znalazł sposób, aby to, co było pożyczką, przybrało bardzo niewinną nazwę i nie zostało policzone jako dług. W istocie rząd coraz bardziej się zapożyczał na konto przyszłych wpływów z takich źródeł jak loteria czy opłaty lotniskowe. Tych przyszłych zobowiązań nie rejestrowano w oficjalnych bilansach, stąd zadłużenie kraju było sztucznie zaniżane.

W listopadzie 2009 r., na trzy miesiące przed tym, gdy Ateny stały się epicentrum kolejnego trzęsienia ziemi światowych finansów, Goldman Sachs przedstawił Grekom kolejny twórczy instrument, który przesunąłby w daleką przyszłość zadłużenie greckiego systemu opieki zdrowotnej. Tym razem Grecy nie skorzystali z propozycji. Gdyby skorzystali, Goldman zarobiłby jeszcze więcej, a grecki kryzys przesunąłby się zapewne odrobinę w przyszłość.

 

Robert Rubin, weteran Goldman Sachs, były sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona, który od 1999 r. był prezesem komitetu wykonawczego Citigroup, wykręcał się od odpowiedzialności za gigantyczne błędy i monstrualne straty argumentem, że nie dysponował żadną władzą w kwestiach operacji banku. Było to zdumiewające, zważywszy że za tę pracę, bez władzy i odpowiedzialności, zarobił w ciągu dekady 126 mln dol.

Nie da się wyeliminować ryzyka z działalności banku. Jego ocena i wycena stanowią jej esencję. Za to bankowi się płaci. Pytanie, jak wielkie jest to ryzyko i jak można nim zarządzać, czyli je mitygować. 200 lat temu Adam Smith postulował, aby banki były małe po to, żeby upadek jednego nie miał katastrofalnych skutków dla całej gospodarki. Zważywszy na skalę biznesu i niezbędną infrastrukturę technologiczną, tego rodzaju postulat dziś zakrawa na mrzonkę. Trzeba się pogodzić z istnieniem wielkich instytucji finansowych, co nie znaczy, że mają być pod specjalną ochroną i spekulować bez granic na koszt społeczeństwa.

Paul Vocker, były szef amerykańskiego banku centralnego, ostrzegał tuż po katastrofie Lehmana, że ostrzejsza regulacja, lepszy nadzór i wyższe wymagania kapitałowe nie wystarczą, by zapobiec powtórce kryzysu z 2008 r. Należy ograniczyć zakres działań banków. Zalecał, aby instytucje, które chcą handlować papierami wartościowymi czy walutami na własny rachunek, a nie na rachunek klienta, pozbawić statusu banku i odebrać im przywileje, jakie z tego statusu wynikają.

W 1933 r. – w następstwie krachu na giełdzie w 1929 r. – Kongres USA uchwalił tzw. Glass-Steagall Act, który oddzielił banki komercyjne od banków inwestycyjnych. Z czasem, gdy więdły wspomnienia Wielkiej Depresji, pojawiały się zarzuty, że utrudniając bankom dywersyfikację ich działań, a zatem i źródeł dochodów, ustawodawstwo takie potęguje, a nie zmniejsza ryzyko sektora bankowego. Administracja Clintona i Kongres ugięły się pod presją sektora bankowego i w końcu 1999 r. Glass-Steagall przestał obowiązywać. Dziś mówi się, że to była wielka i kosztowna pomyłka i wzywa do restauracji dawnych restrykcji. Łatwo nie będzie, bo banki mają gigantyczne muskuły.

Moralny relatywizm

Gdy 10 lat temu zbankrutował Enron, w Houston – miejscu, gdzie firma miała kwaterę i zatrudniała tysiące ludzi – skutki szalbierstwa porównywano do ataku terrorystycznego z 11 września. Wtedy, gdy padł także Arthur Andersen, największy audytor firmujący przekręty Enronu, ówczesny prezydent Bush pojawił się na Wall Street, apelując o rewizję zasad moralnych i – w charakterze inspiracji – odwołał się do innego prezydenta Teodora Roosevelta, którego kadencja zbiegła się z lawiną grzechów wielkiego biznesu. Tyle że Roosevelt wzywał do fundamentalnej interwencji rządu w gospodarce, do ostrej regulacji giełdy. Był za tym, aby kierownictwo firm personalnie odpowiadało, z więzieniem włącznie, za łamanie prawa przez korporacje.

Cztery największe fiaska finansowe okresu 2008–09 kosztowały akcjonariuszy łącznie 500 mld dol. Szefowie i dyrektorzy mają się w większości świetnie. Warren Buffett uważa, że jeśli szef firmy nie radzi sobie z zarządzaniem ryzykiem (a najwyraźniej nie radzi sobie z nim prezes UBS Oswald Grübel, czego nawet nie tai), powinien szukać zatrudnienia gdzie indziej. A jeśli rada pozostawiła go u steru i doprowadził do katastrofy, zarówno on, jak i rada, a nie tylko akcjonariusz i podatnik, powinni ponieść finansowe konsekwencje fiaska.

Zdaniem Johna C. Bogle’a, twórcy i wieloletniego szefa największego w Ameryce funduszu inwestycyjnego Vanguard, głęboki kryzys na rynku finansowym wynika w mniejszym stopniu z fundamentalnych cech rynku czy ludzkich ułomności, a bardziej ze zmian w charakterze instytucji rynku kapitałowego. Pół wieku temu, powiada, Ameryka była społeczeństwem właścicieli. Stopniowo klasa menedżerska przejęła kontrolę nad gigantycznymi przedsiębiorstwami, w których ma nikłe udziały własne. Ci pośrednicy nie zachowują się tak, jak powinni. Już Adam Smith powiedział, że zarządzający cudzymi pieniędzmi rzadko czynią to z taką samą starannością, z jaką troszczą się o własne.

Ale mamy do czynienia z czymś znacznie gorszym: obowiązujący kiedyś moralny absolutyzm (są rzeczy, których po prostu się nie robi) zastąpił moralny relatywizm (skoro wszyscy to robią, to czemu ja miałbym być inny?). Prywatyzacja zysku i uspołecznienie ryzyka (w formie ratunku przez rząd) stanowią, zdaniem Bogle’a, manifestację skorodowanego kręgosłupa, jego erozję umożliwił nie wolny rynek, ale system rynkowy, zbudowany pod dyktando najsilniejszych.

Praktyki sektora finansów, jego monstrualne straty pokrywane przez podatnika i bezpardonowe opory wobec prób reform ugruntowały przekonanie, że system jest głęboko skorumpowany, że pionki płacą za chciwość i niekompetencję wielkich i że w istocie mamy do czynienia z cyniczną egoistyczną eksploatacją.

Politycy opozycji skoczyli do gardła Jackowi Rostowskiemu za wyjętą z kontekstu uwagę o groźbie wojny, jeśli strefa euro nie weźmie się za solidny remont. Oczywiście, Grecja nie wypowie Niemcom wojny, ale w którymś momencie, niekoniecznie odległym, społeczne koszty zaciskania pasa – a póki co, wyłącznie o takich się mówi jako remedium na kryzys – wywołać mogą społeczny gniew i opór na skalę większą niż ateńskie demonstracje.

Poczucie niesprawiedliwości i doznanych krzywd zawsze tworzy dobry klimat dla demagogii i populizmu, a wtedy poszukiwanie winnych staje się ulubionym zajęciem sfrustrowanych mas.

Polityka 40.2011 (2827) z dnia 27.09.2011; Rynek; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Te krochmalone kołnierzyki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną