Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Podaj bazookę

Czy uda się zażegnać kryzys w Europie?

Frankfurt, demonstracja Oburzonych przed siedzibą Europejskiego Banku Centralnego. Frankfurt, demonstracja Oburzonych przed siedzibą Europejskiego Banku Centralnego. ARNE DEDERT / AFP
Grecja w stanie bankructwa, Włochy na łasce spekulantów, Francja zagrożona utratą AAA. Żaden wielki pakiet nie rozwieje nawałnicy, jaka zebrała się nad strefą euro. Polska też ucierpi.
Czy Niemcy i Francja są w stanie uratować euro? Inwestorzy ciągle wątpią.Benoit Dopagne/PAP Czy Niemcy i Francja są w stanie uratować euro? Inwestorzy ciągle wątpią.
Kryzys bankowy w Europie pochłonął już jedną ofiarę. W połowie października Belgia, Francja i Luksemburg rozparcelowały bank Dexia.Eric Thayer/Reuters/Forum Kryzys bankowy w Europie pochłonął już jedną ofiarę. W połowie października Belgia, Francja i Luksemburg rozparcelowały bank Dexia.

Nerwowe negocjacje trwały cały tydzień. Już w połowie października kanclerz Angela Merkel i prezydent Nicolas Sarkozy zapowiedzieli, że na szczycie przywódców Unii Europejskiej 23 października ogłoszą wielki plan ratowania strefy euro. Dali sobie ostatni tydzień, by wszystko dopiąć na ostatni guzik, w poprzednią niedzielę Europejczyków pochwalił nawet amerykański sekretarz skarbu Timothy Geithner, który nie szczędził ostatnio krytyki strefie euro. „Jeśli Niemcy i Francja są jednomyślne, to wiele może się udać. Trzeba tylko dogadać szczegóły” – mówił na szczycie G20 w Paryżu.

Niemiecko-francuska jednomyślność przetrwała trzy dni. Podczas gdy Angela Merkel od poniedziałku studziła oczekiwania wobec szczytu, w środę Nicolas Sarkozy uderzył na alarm, ostrzegając, że brak porozumienia sprowadzi koniec euro i rozpad Unii Europejskiej. Nagły przypływ ducha europejskiego miał czysto narodowe podłoże: dzień wcześniej agencja ratingowa Moody’s zapowiedziała przegląd wiarygodności kredytowej Francji. W Wielkiej Brytanii konserwatywny członek Izby Lordów ogłosił 250 tys. funtów nagrody za najlepszy pomysł na bezbolesne rozwiązanie strefy euro, a w Izbie Gmin leży ustawa proponująca narodowe referendum nad dalszym członkostwem w Unii Europejskiej.

Jak na ironię, to brytyjski premier tydzień wcześniej powiedział strefie euro, co musi zrobić: dokapitalizować banki, rozstrzygnąć los Grecji i zwiększyć nakłady na ratowanie Włoch i Hiszpanii. Aby to zrobić, rzekł David Cameron, Niemcy i Francja muszą wyciągnąć „wielką bazookę”, czyli zmobilizować ogromne środki finansowe. Wszystkie trzy zadania są pilne, ale problem banków jest palący. Akurat gdy „oburzeni” na ulicach europejskich miast żądają złupienia bankierów, politycy muszą znowu im pomóc, bo bez tego nie da się ocalić strefy euro. – U podłoża zawsze był kryzys bankowy – mówi prof. Barry Eichengreen, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda. – Kryzys zadłużeniowy tylko go spotęgował.

W Europie działa 8 tys. banków, w tym pięć największych na świecie: francuski BNP Paribas, niemiecki Deutsche Bank oraz brytyjskie HSBC, Barclays i Royal Bank of Scotland. Każdy z nich ma więcej aktywów niż największy za oceanem Bank of America czy najpotężniejszy w Japonii Mitsubishi UFJ. Rozmiar europejskich banków to owoc trzech dekad rozwoju: prywatyzacji lat 80., skupowania krajowych konkurentów w latach 90., wreszcie ekspansji na Europę w minionym dziesięcioleciu. Ostatnim jej etapem była bankowa konkwista nowych krajów członkowskich Unii: poza polskim PKO BP w Europie Środkowej nie ma dziś liczących się banków krajowych, są tylko córki matek z Europy Zachodniej.

Ale największe nie znaczy wcale najlepsze. Podczas gdy amerykańskie banki raportowały w ubiegłym tygodniu zyski wyższe od oczekiwań, europejskie odpisywały straty z greckich obligacji. Kursy ich akcji spadły od początku roku o ponad 40 proc., a agencje ratingowe tną oceny wiarygodności największych, z BNP Paribas na czele. Strażników wypłacalności niepokoi mało stabilna pozycja finansowa europejskich banków: według rankingu miesięcznika branżowego „The Banker” współczynnik wypłacalności (najogólniej mówiąc, ile mają kapitału własnego do masy udzielonych kredytów) wynosi średnio 4,28 proc., a współczynnik lewarowania (ile pożyczyły w relacji do faktycznego majątku) sięga 26. W Ameryce banki są dziś wylewarowane „tylko” 16 razy, a poziom kapitału sięga 7,23 proc. aktywów.

Od upadku Lehman Brothers europejskie banki są w stanie ciągłego osłabienia – mówi Nicolas Véron, badacz sektora bankowego w brukselskim think tanku ekonomicznym Bruegel. W Europie nie upadł żaden bank, kilka mniejszych zostało przejętych przez państwo, kilka większych podparto, ale nikt nie sprawdził kondycji całego sektora. Amerykanie jeszcze w 2009 r. przeprowadzili testy obciążeniowe (stress-tests) swoich banków, najsłabsze zamknęli, największe zmusili do restrukturyzacji, dzięki czemu zaufanie inwestorów powróciło. – Gdyby w Europie rok temu zrobiono to samo, kryzys zadłużeniowy byłby dziś do ogarnięcia. Teraz największym problemem jest zaraźliwość – dodaje Véron.

Lato żywych bankrutów

Obligacje Grecji są dla Europy tym, czym kredyty subprime były dla Ameryki. Jeszcze trzy lata temu uchodziły za równie bezpieczne jak dług Niemiec, różnica oprocentowania (spread) między nimi sięgała najwyżej pół punktu. Upadek Lehman Brothers w 2008 r. tylko zwiększył apetyt na obligacje, banki szukały bowiem bezpiecznej lokaty kapitału, a państwa emitowały nowe długi, by opłacić programy wspierania koniunktury. Oprocentowanie obligacji słabszych członków strefy euro zaczęło rosnąć dopiero jesienią 2009 r., gdy Grecja ujawniła swój horrendalny deficyt budżetowy. Ale banki nie wierzyły jeszcze, że kraj strefy euro może upaść i kupowały dalej, zacierając ręce na widok rosnących zysków.

Dwa lata później Grecja jest bankrutem, Portugalia i Irlandia walczą o utrzymanie wypłacalności, a Hiszpanii i Włochom grozi utrata płynności. Politycy mieli mnóstwo czasu, by zdeptać ogień na obrzeżach strefy euro, nim dotrze do jej serca, ale nie mieli do tego narzędzi wspólnej polityki fiskalnej ani woli przezwyciężenia narodowych egoizmów. Gdy już musieli działać, podejmowali spóźnione decyzje, a kryzys ciągle ich wyprzedzał: kłopoty Grecji, Portugalii i Irlandii nie skończyły się po przyznaniu tym krajom pakietów ratunkowych, a utworzony rok temu Fundusz Stabilizacji Finansowej (EFSF), wtedy uważany za gigantyczny, dziś jest za mały, by zgasić pożogę w strefie euro.

W lipcu przywódcy eurolandu uchwalili podwyżkę EFSF z 440 do 780 mld euro, by móc ratować Hiszpanię i Włochy, ale stworzyli też nowy problem. Jedną z decyzji tamtego szczytu była zapowiedź „dobrowolnego” zrzeczenia się (haircut)przez wierzycieli Grecji 21 proc. wartości posiadanych obligacji. Banki miały w ten sposób ponieść część kosztów drugiego pakietu ratunkowego, o co zabiegały Niemcy, a jednocześnie uniknąć wstrząsu, jakim byłaby nagła niewypłacalność Grecji i którego obawiała się Francja. Ale inwestorzy uznali to, skądinąd słusznie, za krok do kontrolowanego bankructwa: rynkowa wycena greckich papierów spadła w ciągu lata do 30 proc. ich nominalnej wartości, a banki znalazły się pod presją, by odpisać straty z tego tytułu.

Wiadomością sierpnia było rosnące oprocentowanie obligacji Hiszpanii i Włoch, świadczące o tym, że kryzys zadłużeniowy dotarł do centrum strefy euro, ale równie niepokojące sygnały napływały z rynku międzybankowego: ze strachu przed upadkiem Grecji banki przestały pożyczać sobie nawzajem i zaczęły chomikować kapitał. By utrzymać płynność, Europejski Bank Centralny (EBC) musiał zapewnić bankom nieograniczone pożyczki, a w październiku zaczął skupować ich własne obligacje. Podobna susza kredytowa miała miejsce w Ameryce przed upadkiem Lehman Brothers. – Z tą różnicą, że tamto wydarzenie było niespodzianką, a straty na greckich obligacjach można było przewidzieć – mówi prof. Eichengreen.

Szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) Christine Lagarde już w sierpniu apelowała o rekapitalizację banków, ale została za to zrugana przez dawnych kolegów ministrów finansów strefy euro. Testy obciążeniowe, przeprowadzone miesiąc wcześniej przez Europejski Nadzór Bankowy (EBA), wykazały, że unijnym bankom brakuje najwyżej 2,5 mld euro – dopiero potem wyszło na jaw, że na bilansach banków ćwiczono scenariusz recesji w strefie euro, a nie bankructwa Grecji, które nadciąga milowymi krokami. We wrześniu MFW wyliczył, że jeśli do niego dojdzie, bankom zabraknie 200 mld euro, rynek szacuje dziś niedobór kapitału na 250 mld. EBA doszła w ubiegłym tygodniu do 108 mld euro.

Tymczasem kryzys bankowy pochłonął już pierwszą ofiarę: w połowie października Belgia, Francja i Luksemburg dyskretnie rozparcelowały bank Dexia. Jeszcze w lipcu śpiewająco zdał testy obciążeniowe, ale we wrześniu miał już kłopoty ze zdobyciem kapitału na rynku międzybankowym. Dexia ucierpiała już w poprzednim kryzysie, ale miała też drugie po BNP Paribas zasoby greckich obligacji i postanowiła je odpisać, notując stratę 9 mld euro. Inwestorzy nie docenili tego aktu szczerości i kurs akcji banku spadł w jeden dzień o 22 proc. Przypadek małej Dexii wyjaśnia, dlaczego wielkie banki nie kwapią się do urealniania wartości posiadanych obligacji, zanim nie zwiększą kapitału na absorpcję strat.

Za duże i za małe

Europa boi się powtórki Lehman Brothers, ale ryzyko systemowe, przed którym stoi, jest znacznie poważniejsze. Z 6 bilionami euro wzajemnych zobowiązań europejskie banki zależą od siebie o wiele bardziej niż amerykańskie, a niedobór kapitału sprawia, że nawet niewielki spadek wartości aktywów może zepchnąć je w bankructwo. Ale przede wszystkim są za duże jak na możliwości finansowe swoich krajów: aktywa BNP Paribas sięgają 128 proc. PKB Francji, Deutsche Banku – 89 proc. PKB Niemiec, a HSBC, Barclays i Royal Bank of Scotland – 326 proc. PKB Wielkiej Brytanii. Dla porównania, aktywa Bank of America są warte zaledwie 15 proc. PKB Stanów Zjednoczonych.

Podczas gdy USA borykały się z problemem banków zbyt dużych, by pozwolić im upaść (too big to fail), kraje strefy euro zmagają się z bankami zbyt wielkimi, by ratować je na własną rękę (too big to save). Przestrogą jest Islandia, gdzie upadający sektor finansowy zmiażdżył krajową gospodarkę.

Żaden z kontynentalnych gigantów nie stoi oczywiście na krawędzi bankructwa, ale mało który rząd eurolandu stać dziś na branie nowych długów nawet na rekapitalizację. – Banki powinny same zadbać o podniesienie swojego kapitału podstawowego i zrobią to, jeśli politycy ich do tego zmuszą – mówi Eichengreen. Komisja Europejska chce, by wykazały się współczynnikiem wypłacalności na poziomie 9 proc.

EFSF na lewarze

Niedzielny szczyt UE nie przyniósł przełomu, bo usiłowano na nim rozwiązać trzy problemy naraz: dokapitalizować banki, oddłużyć Grecję i odgrodzić od niej Włochy i Hiszpanię. Udało się tylko to pierwsze: przywódcy uznali, że bankom wystarczy 108 mld euro i dali im czas na znalezienie brakującego kapitału na rynku. Jeśli to się nie uda, rekapitalizacji mają dokonać rządy, w ostateczności sięgając do EFSF.

Wzmocnienie europejskich banków jest niezbędne, by można było rozpocząć oddłużanie Grecji. Taktyka wymuszania cięć w zamian za kolejne transze pomocy nie zdała egzaminu: Grecja nigdy nie spłaci swoich długów, jej gospodarka nie stanie szybko na nogi, a odraczanie bankructwa tylko przedłuża kryzys zadłużeniowy. Aby uniknąć wstrząsu jak w Argentynie, Unia dąży do kontrolowanej niewypłacalności, a więc takiej, gdzie rząd w Atenach nie przestanie obsługiwać swojego zadłużenia, ale banki dobrowolnie zrezygnują z 60 proc. wartości greckich obligacji. Finał w niedzielę był niemożliwy, bo negocjacje wciąż trwały, a banki nie były gotowe poświęcić więcej niż 40 proc.

Ale prawdziwym powodem odroczenia szczytu był spór o ratowanie Włoch i Hiszpanii. W przeciwieństwie do Grecji, oba kraje są w pełni wypłacalne, ale jeśli koszt obsługi ich długów będzie dalej rosnąć, stracą płynność. By obniżyć im oprocentowanie, strefa euro chce skupować hiszpańskie i włoskie obligacje, ale pieniędzy w EFSF jest za mało, by robić to na wielką skalę. Po perypetiach na Słowacji nikt nie pisze się na kolejną podwyżkę funduszu, więc Unia musi go wylewarować, czyli pomnożyć jego kapitał. I tu powstał konflikt: Francja chciała nadać EFSF licencję bankową i posłać go po pożyczkę do EBC, z kolei Niemcy obstawały, by fundusz nie kupował samych obligacji, tylko ubezpieczał ich nabywców od części strat w razie bankructwa Rzymu lub Madrytu.

W niedzielę Sarkozy przystał na rozwiązanie mieszane: niemiecki pomysł z ubezpieczaniem inwestorów, który pozwoli czterokrotnie zwiększyć siłę rażenia EFSF, oraz utworzenie dodatkowego funduszu, poprzez który do ratowania Włoch i Hiszpanii będą mogły dołożyć się Stany Zjednoczone, Chiny, Japonia, Brazylia i MFW. Ile wart jest ten plan, okaże się w drugiej połowie tygodnia. Wiele wskazuje jednak na to, że nie przyniesie on oczekiwanego przełomu. Za dużo w nim inżynierii finansowej, za mało politycznej determinacji, by przekonać inwestorów, że Niemcy i Francja są w stanie uratować euro.

Jeśli środowy pakiet nie zatrzyma kryzysu zadłużeniowego, całej Europie grozi kryzys bankowy, nad którym trudno będzie zapanować. – Unia nie ma procedur ratowania paneuropejskich banków – ostrzega Véron. Sam nadzór bankowy w Unii składa się z 51 instytucji, a EBA pełni jedynie funkcję koordynatora. Gdyby któryś ze słabszych członków eurolandu był zmuszony znacjonalizować wielki bank, może podzielić los Irlandii, która zrujnowała w ten sposób swoje finanse publiczne. To z kolei pociągnęłoby za sobą obniżkę ratingu i spadek zaufania do obligacji kolejnego rządu strefy euro.

Mniej kredytu, więcej długu

Polacy zdają się nie przejmować dramatycznymi wydarzeniami w strefie euro – jakby w przekonaniu, że w Europie dużo się gada i histeryzuje, a potem w ostatniej chwili politycy zawsze coś wymyślą. Nie panikujemy i to jeden z powodów, dla których nasza gospodarka, napędzana konsumpcją wewnętrzną, wciąż się rozwija, ku zazdrości naszych partnerów. Ale tym razem nie ma gwarancji, że kryzys w Europie Zachodniej ominie nas tak samo jak w 2009 r. Do Polski może się on wlać poprzez system bankowy, gdyż prawie wszystkie nasze banki to córki banków zagranicznych, głównie z Europy. Bankowcy dostrzegają trzy możliwe źródła zagrożeń.

Pierwsze dotyczy dostępności kredytów w przyszłym roku. Jeśli redukcja greckiego długu sięgnie 60 proc., banki będę musiały się dokapitalizować, a jeden z najprostszych sposobów to ograniczenie akcji kredytowej w spółkach zależnych. Poza tym banki zachodnioeuropejskie, nie chcąc sięgać po kosztowną i krępującą pomoc rządową, mogą decydować się na sprzedaż aktywów, w tym przypadku także swoich filii w Polsce. Kto miałby je ewentualnie kupować? Nie wiadomo. W grę wchodzą Amerykanie, Chińczycy i Rosjanie, ale w przypadku tych dwóch ostatnich krajów są silne opory polityczne. Ale nic tak skutecznie nie przełamuje oporów jak nóż na gardle. W każdym razie można się spodziewać ożywienia w handlu bankami, a to zawsze oznacza jakąś destabilizację.

Wreszcie, po trzecie, musimy się liczyć z trudnościami w finansowaniu polskiego długu. Potrzeby pożyczkowe strefy euro zapewne przekroczą w przyszłym roku 1 bln euro; sprzedając nasze obligacje, staniemy więc do ciężkiej konkurencji o pieniądze. To może mieć także negatywny wpływ na kurs złotego, co jest złą wiadomością, zwłaszcza dla Polaków zadłużonych we frankach szwajcarskich.

Słowem, grożą nam większe trudności w dostępie do kredytu i być może większe od planowanych restrykcje budżetowe. To by oznaczało groźbę obniżenia tempa wzrostu polskiej gospodarki ze wszystkimi znanymi konsekwencjami, zwłaszcza dla rynku pracy. Oczywiście polska gospodarka wykazała w ostatnich latach dużą siłę i odporność, jest też lepiej przygotowana na nadejście nowej kryzysowej fali. Kraj pozostaje względnie mało zadłużony, budżet ma spore zaskórniaki, przedsiębiorstwa też nagromadziły imponujące rezerwy finansowe, nasz system bankowy bez problemu przechodzi najcięższe nawet testy. Ale mimo to będzie pod górę.

Jest jednak, z polskiego punktu widzenia, także ważny pozytywny aspekt nadchodzącego kryzysu: kraje UE szukają wspólnych rozwiązań, w pośpiechu wzmacniają konstrukcję unii walutowej, narzucają sobie nawzajem większą dyscyplinę budżetową, budują systemy bezpieczeństwa na przyszłość. Jeśli to się powiedzie, za parę lat będziemy wchodzić do zupełnie nowej, porządnej strefy euro; także sama Unia Europejska powinna być silniejsza i sprawniejsza. Zanim jednak przywołamy polskie przysłowie „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, trzeba jeszcze przejść przez to złe.

Polityka 44.2011 (2831) z dnia 26.10.2011; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Podaj bazookę"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną