To że protestujący ludzie obwiniają o wszystko banki, nie powinno specjalnie dziwić. Najpierw zanieśli tam swoje oszczędności. Mili urzędnicy szybko im wytłumaczyli, że standardowe lokaty dużych zysków nie przyniosą. Prawdziwe dochody osiągną kupując oferowane przez banki nowe produkty finansowe: fundusze inwestycyjne, obligacje, polisy emerytalne. Jednocześnie zaczęło się kuszenie tanimi kredytami.
Karta kredytowa? Jeszcze niedawno prestiżowy produkt przysługujący tylko najlepszym klientom raptem stał się dostępny dla wszystkich. Kredyt na samochód? Teraz mógł go dostać nawet bankrut. Kredyt hipoteczny? W przeszłości ci, którzy go najbardziej potrzebowali – np. startujący w życie młodzi ludzie – nie mieli na co liczyć. Teraz to się jednak zmieniło. Bank był najlepszym przyjacielem człowieka, na wszystko były pieniądze, a dochody z inwestycji bez kłopotów starczały na opłacenie umiarkowanych rat i odsetek. W ciągu niecałych dwóch dekad, pomiędzy 1990 a 2008 r., zadłużenie bankowe gospodarstw domowych w USA wzrosło więc z 60 do 100 proc. PKB, w Hiszpanii z 30 do 80 proc., we Francji z 25 do 40 proc.
Nadszedł jednak 2008 r. i urzędnicy bankowi przestali się uśmiechać. Raptem okazało się, że wspaniałe aktywa, w których klienci ulokowali oszczędności, straciły dużą część wartości. Zamiast informacji o świetnych wynikach inwestycyjnych z banków zaczęły przychodzić groźne wezwania do spłat kredytów. Posiadane przez klientów aktywa skurczyły się, wobec coraz bardziej powszechnego zalegania z płatnościami do wielu drzwi zastukały firmy rewindykacyjne.
Zanim klienci otrząsnęli się z szoku, czekała ich kolejna niespodzianka. Jesienią 2008 r. banki ogłosiły: mamy kłopoty, grozi nam niewypłacalność. Albo rządy natychmiast wspomogą nas setkami miliardów dolarów, albo zbankrutujemy.