Minister finansów liczy, że PKB w Polsce wzrośnie o 2,5 proc., inflacja nie przekroczy 2,8 proc. a deficyt budżetowy 3 proc. Osobiście wziąłbym taką „ofertę” w ciemno nawet jeśli to tylko – jak mówią krytycy tych założeń – „mało ambitny budżet przetrwania”.
Kłopot w tym, że przy obecnym poziomie niepewności co do losów eurolandu, ogólnym, nieuniknionym spadku koniunktury (a zatem i popytu na importowane towary w Europie), nerwowości na rynkach walutowych i finansowych (która chwilami przeradza się w histerię), jest to trochę wróżenie z wosku albo z fusów. Andrzejki już jednak minęły i trudno mieć będzie pretensję do ministra finansów, jeśli te założenia się nie sprawdzą. Coś jednak trzeba było „założyć”, więc wybrano wariant, który dziś wydaje się najbardziej prawdopodobny i do strawienia.
Za miesiąc, dwa może być już jednak mniej realny.
Premierowi i ministrowi finansów przyszło prezentować „projekt budżetu 2012” akurat dzień po tym, jak agencja Standard&Poor's zagroziła obniżeniem ratingu 15 europejskich krajów (w tym Niemiec i 5 innych państw o najwyższych notowaniach!) uważając, że stopniowo tracą finansową wiarygodność. Nic dziwnego, że nastroje na konferencji były nietęgie, a zapał do oceniania wartości projektu - formalnie najważniejszej ustawy gospodarczej - umiarkowany. Dziś wszystkie oczy są skierowane przede wszystkim na Brukselę, gdzie za chwilę rozpoczyna się kolejny szczyt szefów państw i rządów UE, mający decydować o „być albo nie być” wspólnej waluty. I to tam będzie się także rozstrzygać nasza gospodarcza przyszłość. Z jednej strony wszyscy kolejny raz czekają na przełom, ale mało kto wierzy, że on faktycznie nastąpi. W takich warunkach nasz projekt budżetu, co najmniej poprawny, nie może dziś budzić ani wielkich emocji, ani naprawdę gorących sporów.
Pozostaje życzyć sobie, aby się - przynajmniej w części - sprawdził.