Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Kręcą lody malinowe

Fikcyjne plantacje, a Unia płaci

Dziś na ziemiach polskich najlepiej uprawia się dotacje. Dziś na ziemiach polskich najlepiej uprawia się dotacje. Andrzej Sidor / Forum
Komisja Europejska uważa, że do rąk oszustów trafia raptem 0,03 proc. pieniędzy przeznaczonych na wsparcie rolnictwa, a to przecież pestka. Tyle że to nie pestka, lecz lipa. Ani nadużycia, które mają miejsce w Polsce, ani ostatnie afery w Europie do unijnych statystyk nie trafią.
Do każdego hektara fikcyjnych malin unijni, a więc również polscy podatnicy dopłacali ponad 3 tys. zł.Dirk Pieters/Getty Images Do każdego hektara fikcyjnych malin unijni, a więc również polscy podatnicy dopłacali ponad 3 tys. zł.
Brytyjczycy też mają swoje eko-afery - ostatnią ze sprzedażą niby-ekologicznych jajek. Książę Walii Karol (na fot.) jest jednak niestrudzonym propagatorem eko-upraw.Rex Features/EAST NEWS Brytyjczycy też mają swoje eko-afery - ostatnią ze sprzedażą niby-ekologicznych jajek. Książę Walii Karol (na fot.) jest jednak niestrudzonym propagatorem eko-upraw.

Amatorów łatwego zarobku najbardziej kusi ta część Wspólnej Polityki Rolnej, która ma wspierać produkcję żywności ekologicznej. Pół miliarda unijnych konsumentów wierzy, że jest zdrowsza, i za to przekonanie gotowi są płacić coraz więcej. Według szwajcarskiego pisma „The Organic Market In Europe” najwięcej za logo Eko płacą Duńczycy – 139 euro miesięcznie. W tym kraju już ponad 7 proc. całego rynku produktów żywnościowych stanowią produkty pochodzenia organicznego. Szwajcarzy na ekologiczne jedzenie wydają przeciętnie 132 euro na głowę, a warzywa czy przetwory z certyfikatem Eko stanowią ponad 5 proc. tamtejszego rynku żywności. Gotowość do płacenia coraz więcej za coraz zdrowszą żywność rośnie wraz ze stopniem zamożności społeczeństwa.

Dwucyfrowe wzrosty popytu notuje się we Francji, Niemczech i Holandii. Dla rozdrobnionego, mało nowoczesnego rolnictwa w Austrii szybko rosnący popyt na produkty organiczne to szczęśliwy los. Dzięki wsparciu rządu Austriacy próbują do swoich produktów ekologicznych przekonać nawet polskich konsumentów. Przed kilkoma dniami robili to w warszawskim hotelu Marriott na prezentacji certyfikowanych serów i wina.

Co to to Eko?

Kiedy wchodziliśmy do UE, wydawało się, że na ekologiczne towary postawią także polscy rolnicy. Jest ich zbyt wielu, żeby wszyscy mogli utrzymać się z konwencjonalnych upraw, wymagających coraz mniejszego wkładu pracy. Do przestawienia się na taką produkcję zachęcają wysokie ceny za granicą, a także hojny system unijnego wsparcia. Z danych Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wynika, że tak się właśnie dzieje. Powierzchnia ekologicznych upraw w naszym kraju sięga już 520 tys. hektarów i ciągle rośnie. Niestety, głównie na papierze. Nieliczne sklepy z żywnością ekologiczną handlują przede wszystkim towarami pochodzącymi z zagranicy: z Niemiec, Hiszpanii, Maroka czy Izraela. Nawet marchewka jest głównie francuska, bo polskiej kupić nie można.

Najszybciej w strefę Eko wkroczyli najbardziej przedsiębiorczy, niekoniecznie rolnicy. Często są to prawnicy, firmy handlujące nieruchomościami, jednym słowem – biznes. Unijne prawo nie zezwala na ujawnienie nazw tych firm, beneficjenci Wspólnej Polityki Rolnej mają pozostać anonimowi. Tak orzekł Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, która corocznie wypłaca im miliony złotych, prawa nie złamie.

Zanim właściciele plantacji wydzierżawili, a potem wykupili z Agencji Nieruchomości Rolnych setki i tysiące hektarów popegeerowskiej ziemi, musieli się zorientować, że na polskiego konsumenta nie ma raczej co liczyć, jest za biedny. Na razie nie bardzo nawet wiemy, ilu Polaków byłoby skłonnych płacić więcej za certyfikowaną żywność organiczną. Mniej ryzykowna i bardziej opłacalna jest uprawa unijnych dotacji.

Kokosy z malin

Od kilku lat w Europie dużo pisze się o tym, że Polacy wyłudzają pieniądze podatników unijnych, przeznaczone na wsparcie rolnictwa ekologicznego i o tym, że spora część naszych ekologicznych plantacji jest fikcyjna. Jest to możliwe, ponieważ polskie przepisy, wydawane przez Ministerstwo Rolnictwa od 2004 r., czynią taki proceder bezkarnym. W innych krajach, na przykład w Austrii, dopłaty otrzymuje się pod warunkiem dostarczenia na rynek produktów wysokiej jakości. U nas takiego warunku nie ma (!). Nie ma też innych, dzięki którym w innych unijnych krajach żerowanie na dopłatach jest mocno utrudnione. W krajach UE wybuchają różne afery związane z rynkiem żywności, nie odnotowano jednak przypadków powstawania gospodarstw ekologicznych tylko w tym celu, aby brać dopłaty. U nas tak się dzieje. Proceder opisywaliśmy w artykule „Kokosy orzechowe” (POLITYKA 31/11, dostępne także na www.polityka.pl/rynek). (Za ten artykuł Joanna Solska otrzymała właśnie prestiżową Nagrodę im. Dariusza Fikusa za rok 2011 – red.)

Za zadeklarowanie ekologicznej uprawy orzechów można było, w połączeniu z innymi dotacjami wynikającymi ze Wspólnej Polityki Rolnej, otrzymać 2,8 tys. zł do każdego hektara rocznie. Przepisy ministerialne nie zobowiązują plantatora do zebrania plonów, nie mówią nawet, że ma dbać o sadzonki. Pieniądze wypłaca się więc za nic. Fikcyjne plantacje to zwykle latyfundia, po kilkaset i więcej hektarów. Dotacje opiewają wtedy na miliony.

Po tekście w POLITYCE europoseł Janusz Wojciechowski (obecnie PiS, wcześniej PSL) złożył interpelację do Komisji Europejskiej. Chciał się dowiedzieć, jakie podjęła kroki. Dowiedział się, że żadne, bo władze polskie poinformowały KE, iż już w lipcu 2009 r. podjęły decyzję o wycofaniu orzecha z listy upraw kwalifikujących się do dotacji. A więc problemu już nie ma.

Tymczasem jest. Peeselowski minister rolnictwa powiedział Komisji prawdę, tyle że nie całą. Wycofanie dopłat do orzechów dotyczyło tylko maruderów, tych, którzy chcieli się o nie starać dopiero w 2009 r. Pionierzy, którzy pierwsi wyczuli interes i korzystali z hojnego wsparcia w 2006, 2007 i 2008 r., dostawali dopłaty także przez kolejne lata. Aż do końca lutego 2012. Zarobili krocie.

 

„Kokosy orzechowe” wzbudziły szeroki odzew w unijnych mediach. Najpierw przetłumaczył go na kilka języków francuski portal Press Europe. Z tego źródła trafił do gazet, m.in. holenderskiej „Boerderij”, flamandzkiego „Vilt”. Pismo holenderskich producentów rolnych „Primeur” zamieściło tekst w wydaniu specjalnym, jakie rozdawało na targach owocowych w Berlinie. Bulwersował unijnych podatników, pokazując, jak marnowane są ich pieniądze. Według jednego z członków Rady Rolnictwa Ekologicznego, wydanie to trafiło do rąk ministra Marka Sawickiego. Miał uznać, że psuje wizerunek polskich produktów ekologicznych. Jedną z osób, dzięki którym powstał tekst w POLITYCE, wyrzucono z podległej ministrowi Rady Rolnictwa Ekologicznego. Do tej pory nie wyjaśniono dlaczego.

Merytorycznie do artykułu minister Marek Sawicki nigdy się nie ustosunkował. Podległy mu Główny Inspektorat Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych przysłał tylko „sprostowanie”, że broszura, w której chwali się szybko rosnącą powierzchnią upraw ekologicznych... nie została wydana z okazji polskiej prezydencji.

Kiedy ministerstwo uszczelniło system, wprowadzając wymóg, aby drzewka – teoretycznie już kilkuletnie – miały wysokość 80 cm, orzechy przestały być modne. Już się ich nie uprawia. Teraz uprawia się maliny.

Na tych samych kilkusethektarowych polach, na których nigdy nie wyrosły orzechy, teraz – teoretycznie – rosną maliny. Do każdego hektara fikcyjnych orzechów unijni, a więc również polscy, podatnicy dopłacali 2,8 tys. zł; do hektara fikcyjnych malin – ponad 3 tys. zł. Zachętą do przestawienia jednej fikcyjnej uprawy na inną znów okazał się wadliwy system dopłat.

Do kasy i w krzaki

Podatnicy, z kieszeni których finansowana jest Wspólna Polityka Rolna, zwykle nie znają nawet jej zasad. Wiedzą tyle, ile na wiecach mówią politycy zabiegający o poparcie rolników: że dopłaty dla nich są mniejsze niż w starej UE i że będą walczyć o ich podniesienie. Tymczasem do tego samego hektara ziemi można z unijnego budżetu wyszarpać wiele rodzajów dopłat. Trzeba tylko umieć czytać przepisy. To nie rolnicy są w tym najbieglejsi, ale właśnie prawnicy czy „przedsiębiorcy” wyspecjalizowani w uprawie dotacji.

Kalkulacja w malinach wygląda tak: dopłata do hektara wynosiła w 2011 r. – 507 zł. Ale od kilku lat chłopskim politykom udało się wywalczyć, że Bruksela dopłaca także 1700 zł do owoców miękkich, czyli – truskawek i malin. Miało to doprowadzić do zwiększenia opłacalności gospodarstw, które rzeczywiście się w tym specjalizują. W przypadku, gdy plantacja byłaby ekologiczna i z powodu niemożności stosowania chemii plony byłyby niższe, rekompensatą i zachętą miała być kolejna dopłata – 1800 zł. Razem – 3007 zł do każdego hektara. Pomnożone tylko przez 100 ha (te fikcyjne plantacje są największe), daje 300 tys. zł rocznie za nic.

Nie staliśmy się przez to malinową potęgą, choć małym gospodarstwom na wschodzie kraju (tutaj klimat jest dla owoców najkorzystniejszy) o wiele bardziej uprawa się opłaci. Te prawdziwe nie zwiększają jednak powierzchni plantacji, ponieważ brakuje ludzi do zbiorów. W sezonie nielegalnie zatrudniają Ukraińców. O maliny i truskawki trzeba też dbać. Konieczny jest system nawadniania. Wszystko to powoduje, że podaż owoców wprawdzie rośnie, ale niewspółmiernie wolniej niż deklarowana do dopłat powierzchnia plantacji. „Głos Gazeta Powiatowa Kraśnik” informuje „Sadzą maliny na potęgę”, ale z tekstu wynika, że prawdziwi plantatorzy powodów do radości nie mają. Jeśli deklarowany areał upraw będzie w Polsce zbyt duży, Bruksela zmniejszy dopłaty.

Fikcyjnych plantacji malin najwięcej jest w zachodniopomorskim i warmińsko-mazurskim, na ziemiach po byłych pegeerach. Gwarancją, że dopłaty trafią tylko do tych, którzy naprawdę mają owoce, miał być obowiązek posiadania przez właściciela gospodarstwa umowy na odbiór owoców. – Umowy też są fikcyjne – stwierdza szef firmy certyfikującej produkcję ekologiczną. – Na terenach, gdzie fikcyjnych upraw jest najwięcej, w ogóle nie ma ludzi, których można by zatrudnić do zbioru owoców. Nie ma punktów skupu, bo nie ma także malin – dodaje. Fikcyjne umowy, mające gwarantować kupienie owoców, nie grożą więc wystawiającym je firmom żadnymi konsekwencjami.

Wiedzę o tym, które plantacje są fikcyjne, mają firmy certyfikujące. Każdego roku kontrolują każde gospodarstwo deklarujące się jako ekologiczne. – Nie wystawiam certyfikatu na owoce, bo ich nie ma – wyjaśnia pracownik kolejnej firmy, która nie chce zadzierać z ministerstwem. – Wystawiam tylko zaświadczenie, że plantator nie używa niedozwolonych nawozów i środków ochrony roślin. Co jest prawdą i wystarcza, żeby dostać dopłaty.

Które plantacje są fikcyjne, wie także Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, wypłacająca dotacje. Przepisy, jakie powstały w Ministerstwie Rolnictwa, nie obligują jednak plantatora, żeby miał zbiory. Nie obligują go nawet do dbałości o właściwą kulturę uprawy. ARiMR nie ma więc podstaw prawnych, żeby dopłat nie wypłacić. Nawet wtedy, kiedy krzaków malin w ogóle nie ma, bo podobno uschły. Skoro prawo nie zostało złamane, polskie afery także nie są aferami i unijnej statystyki nie popsują.

Tylko w 2010 r. (to najświeższe dane) i tylko z Programu Rolno-Środowiskowego Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wypłaciła 4,6 mld zł dopłat. Z tego programu płaci się za ekologiczne uprawy, ale także m.in. za dobrowolne obniżenie nawożenia gleb, ekstensywną uprawę łąk. Czyli za nic. Nicnierobienie, tak hojnie finansowane przez podatników, podobno dobrze wpływa na bioróżnorodność. Ale nawet jak źle wpływa, to też nie szkodzi.

 

W mnogości tytułów uprawniających do unijnego wsparcia można np. znaleźć finansową zachętę do siania nawłoci jako uprawy zielarskiej. Bardzo pożytecznej dla pszczół, miododajnej. Cofnięcie wsparcia sugerowała kilkakrotnie Rada Rolnictwa Ekologicznego. Także Ministerstwo Ochrony Środowiska alarmowało, że jest to chwast mocno inwazyjny, bezwzględnie wypierający inną, bardziej pożyteczną roślinność. Błyskawicznie zarasta Bieszczady, duży problem z zanikiem bioróżnorodności spowodowanym rozplenianiem się nawłoci ma Wigierski Park Narodowy. Na to, żeby te argumenty dotarły do Ministerstwa Rolnictwa, trzeba było jednak czekać aż pięć lat. Nawłoci już się unijnymi pieniędzmi nie wspiera.

Lektura listy roślin, na których uprawę można dostać finansowe wsparcie, może budzić zdumienie. Jest na niej m.in. głóg, rezeda, do niedawna była tarnina. Trudno oprzeć się wrażeniu, że polityka rolna w polskim wydaniu sprowadza się do tego, jak skutecznie wyszarpać z Unii jak najwięcej pieniędzy (oficjalnie mówi się o „wykorzystaniu środków unijnych”) z pożytkiem dla ludzi i firm związanych z rolnictwem. Bez cienia refleksji, jaki cel się chce za nie osiągnąć. Byle do kasy i w krzaki.

Niezłe jaja

Podobne historie zdarzają się nie tylko u nas. Przez dekady uprawą dotacji unijnych zajmowali się Grecy. Ostatnia afera wybuchła przed kilkoma miesiącami we Włoszech. Zyskała miano sprawy Sunny Land. Tak nazywała się włoska firma, której szefowie także postanowili zarobić na rosnącym apetycie unijnych konsumentów na ekologiczną żywność.

Włosi w latach 2007–10 sprzedawali ekologiczną pszenicę, jęczmień, owies, soję, ziarno słonecznika, ziemniaki i inne produkty. Najwięcej odbiorców mieli w Niemczech i we Francji, sprzedawali też w Belgii, Holandii, Hiszpanii, Austrii, a nawet na Węgrzech. Oficjalnie współpracowali z wieloma dostawcami ekologicznego ziarna i warzyw, ale największa część pochodziła z Rumunii. Z gospodarstw, jak deklarowano, ekologicznych. Nikogo to nie dziwiło. W nowych krajach unijnych koszty produkcji są przecież o wiele niższe.

Na różnicy cen między produktami ekologicznymi a zwykłymi właściciele Sunny Land zarobili co najmniej 220 mln euro – tyle w każdym razie zostało im udowodnione. I pewnie zarabialiby nadal, gdyby włoski fiskus nie zorientował się, że firma nie figuruje w krajowym rejestrze przedsiębiorstw zajmujących się obrotem żywnością. Potem trafił po nitce do kłębka. Okazało się, że certyfikaty ekologiczności, wystawiane przez firmę rumuńską, są fałszywe. Ziarno z certyfikatem mieszano ze zwykłym, a konsumenci płacili dużo drożej. To ich kieszenie wydrenowała włoska firma. Dwóch skorumpowanych inspektorów kontroli żywności oraz pięciu udziałowców Sunny Land trafiło do więzienia.

Wyroki nie odstraszyły jednak brytyjskiej firmy, która także postanowiła zarobić na złudzeniach Anglików, że jedzą zdrowiej. Patent był podobny. Firma miała fermę kurzą, która spełniała wszelkie wymogi ekologiczności. Jajka z tego kurnika bez kłopotów uzyskały więc stosowny certyfikat. Tyle że firma sprzedawała tych jajek o wiele więcej, niż rzeczywiście zniosły jej ekologiczne kury. Kupowała je tanio od producentów zwyczajnych, nieekologicznych, jakościowo dobrych, ale niepochodzących od „szczęśliwych kur”.

Po wybuchu afery brytyjskiej rozpętała się dyskusja, czy możliwe jest, by firma certyfikująca naprawdę nie zdawała sobie sprawy, że uwiarygodnia oszustwo? Jej szefowie bronili się, iż nie mają kwalifikacji biegłych rewidentów. Nie mogli zorientować się, że oszust sprzedaje o wiele więcej jajek, niż znoszą jego ekologiczne kury, ponieważ nie mają prawa wglądu w jego księgi rachunkowe. W tym przypadku należałoby bowiem kontrolować faktury, a nie kury. Certyfikaty, które mają nam gwarantować, że kupujemy tzw. ekologiczną żywność, okazują się coraz mniej wiarygodne.

Przekrętom włoskim i brytyjskim daleko jednak do finezji spryciarzy polskich. Unijni urzędnicy próbują i na nich znaleźć sposób. Satelity już potrafią odróżnić prawdziwe drzewka oliwne od tych plastikowych, służących jeszcze niedawno Grekom i Hiszpanom do wyłudzania dopłat. Specjalne urządzenia są bowiem w stanie zorientować się, czy rośliny zawierają chlorofil, a więc czy są prawdziwe. Nasze maliny są prawdziwe, a satelicie trudno będzie rozpoznać, czy z plantacji zbiera się owoce czy dotacje.

Polityka 14.2012 (2853) z dnia 04.04.2012; Rynek; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Kręcą lody malinowe"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną