Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Ciemna strona mocy

Ciemna strona mocy. Raport energetyczny „Polityki”

Polski rynek elektroenergetyczny dzielą między sobą cztery grupy kontrolowane przez Skarb Państwa. Polski rynek elektroenergetyczny dzielą między sobą cztery grupy kontrolowane przez Skarb Państwa. Ashely Jouhar / Corbis
Polska energetyka stanęła dziś przed wyzwaniami przypominającymi kwadraturę koła. Jak zapewnić krajowi bezpieczeństwo energetyczne, a jednocześnie dać odbiorcom tanią energię? Jak budować nowe elektrownie, nie wiedząc, czy będą potrzebne? Jak stworzyć rynek energii za pomocą antyrynkowych narzędzi?
J.R./Polityka

Energetyka to jeden z wielkich polskich tematów, o których powinniśmy rozmawiać, ale o których rozmawia się trudno. Dyskusja o bezpieczeństwie energetycznym kraju, o energetyce jądrowej i odnawialnej, zaopatrzeniu w prąd i gaz, eksploatacji złóż gazu łupkowego, magazynowaniu paliw itd. musi dotykać kwestii politycznych, prawnych, technicznych, inwestycyjnych, ekologicznych, finansowych. Jednocześnie są to sprawy zbyt ważne i dotyczące każdego z nas, aby pozostawić je wyłącznie specjalistom. Cyklicznie publikujemy więc specjalne „Raporty energetyczne”, w których nasi dziennikarze i zaproszeni eksperci próbują opisać i objaśnić, co się dzieje w polskiej energetyce, jakie mamy tu spory i wybory. Dziś poszukujemy odpowiedzi na pytania o politykę energetyczną Polski. Co jest w sferze pobożnych życzeń, a jakie projekty inwestycyjne mają szansę na realizację? Czy program atomowy stoi w kolizji z gazem łupkowym?

***

Prezes Urzędu Regulacji Energetyki Marek Woszczyk wezwał spółki energetyczne do przedstawienia nowych taryf cen energii elektrycznej dla odbiorców domowych. Widzę przestrzeń do obniżek – zakomunikował, dodając, że nie wymaga wiele, ale rachunki o kilka procent spaść muszą. Powodem są znaczne spadki hurtowych cen energii elektrycznej na Towarowej Giełdzie Energii. Spółki sprzedające nam prąd same mogą taniej zaopatrywać się nie tylko w energię, ale także mniej płacą za zielone certyfikaty, które są potwierdzeniem, że odpowiednia część prądu została wyprodukowana ze źródeł odnawialnych. To efekt spowolnienia gospodarczego i spadku zapotrzebowania na prąd, a także problemów z funkcjonowaniem systemu wsparcia dla odnawialnych źródeł energii.

Prezes URE zatwierdza ceny energii dla większości odbiorców domowych (taryfa G). Jedynie działająca na rynku warszawskim spółka RWE Polska nie przedstawia mu od dawna taryf, twierdząc, że według niej rynek został już uwolniony. Prezes upiera się, że nie został, a sądy od lat nie zdołały rozstrzygnąć, kto ma rację.

Na gospodarstwa domowe przypada ok. 20 proc. zużycia energii elektrycznej. Reszta trafia do przedsiębiorstw, które od dawna muszą same dawać sobie radę na wolnym rynku. Kupują energię od tego, kto zaoferuje im lepsze warunki i niższą cenę. Ostatnio korzystają z okazji, bo sprzedawcy stali się bardzo elastyczni i skłonni do negocjacji. Nic więc dziwnego, że wezwanie prezesa URE do obniżki taryfy G nie spotkało się z entuzjazmem. Naszym zdaniem nie ma podstaw do obniżania cen – padła jednogłośna odpowiedź, a dopiero po chwili dwie grupy energetyczne zmieniły zdanie. Jedynie RWE Polska zaoferowała swoim klientom grupy G kilkuprocentową obniżkę. Jej wielkość została uzależniona od zobowiązania odbiorcy do niezmieniania dostawcy prądu. Im dłuższa gwarancja wierności, tym większy bonus.

Konkurenci oburzają się, że to tylko trik marketingowy. Kiedy RWE niedawno podniosła ceny, to im prezes URE na podobny ruch nie pozwolił. Miała więc teraz pole manewru i mogła efektownie sprzedać obniżkę. A klient i tak ma kłopot w ocenie, ile naprawdę zapłaci, bo w rachunku poza ceną prądu jest wiele innych składników, w tym głównie opłata za przesył. A tu ceny zatwierdza i zatwierdzać będzie prezes URE.

Oczekuje się od nas wielkich inwestycji w elektrownie, a jednocześnie, w wyjątkowo trudnym okresie, administracyjnie pozbawia wpływów – ubolewa jeden z menedżerów grup energetycznych.

Duży może więcej

Polski rynek elektroenergetyczny dzielą między sobą cztery grupy kontrolowane przez Skarb Państwa. Największą jest PGE, a obok niej Energa, Enea i Tauron. Poza nimi na rynku działa kilka firm zagranicznych, jak niemiecka RWE czy francuskie EDF i GDF Suez, oraz krajowe, w tym największy, należący do Zygmunta Solorza ZE PAK (Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin). Trzy państwowe grupy notowane są na warszawskiej giełdzie, zaś akcje czwartej – Energi – mają tam trafić niebawem. Cała czwórka to grupy skonsolidowane pionowo, zajmujące się energią elektryczną od elektrowni (a w przypadku tych na węgiel brunatny od kopalni) do gniazdka u odbiorcy. Dlatego grupy te nie mogą łagodzić skutków kurczenia się rynku energii elektrycznej, korzystając ze spadków na rynku hurtowym, bo to one ten rynek zaopatrują w energię. Dlatego muszą się martwić losem własnych elektrowni. Zwłaszcza jeśli są to elektrownie na węgiel kamienny, bo kopalnie niechętnie redukują ceny paliwa, co powoduje, że opłacalne jest przede wszystkim wytwarzanie energii z węgla brunatnego.

Pomysł ze stworzeniem oligopolu państwowych grup energetycznych powstał nieprzypadkowo. Założenie było takie, że duże grupy będą dysponowały ekonomicznym potencjałem potrzebnym do dużych inwestycji. Państwowy właściciel oczekuje, że koncerny energetyczne zbudują nowe elektrownie, bo tego wymaga bezpieczeństwo energetyczne kraju. Średnia wieku obecnie eksploatowanych bloków przekracza 30 lat i wiele z nich musi być pilnie zastąpionych przez nowe. Są zużyte, niewydajne i zawodne, a to stwarza coraz poważniejszą groźbę załamania się krajowego systemu elektroenergetycznego. Poza tym, wchodząc do UE, w traktacie akcesyjnym zobowiązaliśmy się do wycofania z użycia najstarszych i emitujących najwięcej zanieczyszczeń bloków.

Daj mi tę moc

Według Polskich Sieci Elektroenergetycznych (operatora polskiego systemu energetycznego), do 2020 r. wycofanych zostanie 6,6 tys. MW, a do 2028 r. –10 tys. Dlatego prezes PSE Henryk Majchrzak przewiduje, że już w 2016 r. może pojawić się problem deficytu mocy. Bezpieczeństwo energetyczne wymaga, by polskie elektrownie dysponowały rezerwą 3,5–4 tys. MW. Tymczasem w 2012 r. były momenty – co prawda krótkie – że ta rezerwa wynosiła zaledwie 1 tys. MW. Wtedy nawet drobna awaria w którejś z elektrowni może doprowadzić do blackoutu.

Spowolnienie gospodarcze, które przyniosło systemowi energetycznemu chwilę oddechu, nie będzie trwać wiecznie. W perspektywie kilku lat Polska będzie potrzebować więcej energii. Skąd ją wziąć? Po okresie entuzjazmu, kiedy kolejni inwestorzy zapowiadali inwestycje w nowe instalacje energetyczne, nadszedł okres zwątpienia. Plany są redukowane, odsuwane na przyszłość, zawieszane. Dziś powstają jedynie trzy duże obiekty. Enea buduje Elektrownię Kozienice II na węgiel kamienny (1075 MW), Orlen elektrociepłownię gazową we Włocławku (460 MW), zaś podobną w Stalowej Woli budują Tauron wraz z PGNiG (400 MW). – Według naszych szacunków do 2020 r. potrzeba będzie jeszcze 2–3 tys. MW – wyjaśnia dyr. Cezary Szwed z PSE.

Elektrociepłownia gazowo-parowa w Stalowej Woli będzie największym tego typu obiektem w Polsce. Rozpocznie pracę w 2015 r., a więc jest szansa, że zdąży podreperować kurczące się moce polskiej elektroenergetyki. PGNiG nie chce koncentrować się wyłącznie rynku gazowym, który wkrótce zostanie uwolniony, ale angażuje się w inne obszary sektora energetycznego. Ma już kilka niewielkich elektrociepłowni gazowych, planuje też kolejne inwestycje, tak by do 2015 r. dysponować potencjałem własnych 300 MW. Produkcja energii elektrycznej i cieplnej w niedużych agregatach może być dla spółki dobrym rozwiązaniem w przypadku eksploatacji niewielkich złóż gazu, do których nie opłaca się budować gazociągu. Energię elektryczną wytworzoną na miejscu przesłać łatwiej. Zapewne tego typu rozwiązanie będzie przydatne zwłaszcza w przypadku złóż gazu łupkowego, których PGNiG szuka.

Bezpieczeństwo ma cenę

Gaz staje się dla polskiej elektroenergetyki kołem ratunkowym. Elektrownie gazowe buduje się najszybciej, mogą one stanowić tzw. moce interwencyjne, czyli takie, które są uruchamiane nagle, gdy system energetyczny potrzebuje nagłego zastrzyku mocy. W przeciwieństwie do bloków węglowych, których rozruch trwa długo, gazówki działają od ręki i już po niespełna minucie dostarczają energię. Jest tylko jeden mały problem: cena gazu… Dlatego inwestycje w energetykę gazową są dla inwestorów obarczone sporym ryzykiem. Jest ono tym większe, że nie bardzo wiadomo jak będą opłacane moce interwencyjne ani też co będzie z dotychczasowym systemem wspierania elektrociepłowni gazowych, za pomocą żółtych certyfikatów.

Największe nadzieje na podreperowanie kurczących się zasobów polskiej energetyki wiązano z budową przez PGE Elektrowni Opole II. Dwa bloki, po 900 MW każdy, to byłby potężny zastrzyk mocy. Tymczasem Polska Grupa Energetyczna zakomunikowała, że wstrzymuje plan budowy Opola II. Spółka wyjaśniła, że „zmiany na rynku energetycznym oraz zmiany w otoczeniu makroekonomicznym ograniczyły efektywność ekonomiczną tej inwestycji. (...) Kontynuowanie projektu Opole II nie przyniosłoby wzrostu wartości dla akcjonariuszy PGE”.

Decyzję PGE dobrze przyjęli inwestorzy giełdowi, gorzej politycy. Sypią się oskarżenia, że koncern zachowuje się samolubnie i lekceważy interes gospodarczy państwa. Jeśli nawet z punktu widzenia rachunku ekonomicznego inwestycja budzi wątpliwości, to z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego kraju jest konieczna i powinna powstać.

Jako prezes spółki notowanej na rynku publicznym muszę się kierować rachunkiem ekonomicznym. Kodeks spółek handlowych nakazuje mi badać każdą inwestycję, czy przyniesie ona wzrost wartości dla akcjonariuszy – tłumaczy Krzysztof Kilian, prezes PGE. Poza tym koncern sporo inwestuje w mniejsze źródła, w tym w elektrociepłownie. Powstanie też nowy blok w Turowie (430–450 MW) na węgiel brunatny.

Sprawa Opola wywołała gorącą dyskusję: kto ma dbać o bezpieczeństwo energetyczne państwa i w jaki sposób? Politycy pod tym pojęciem rozumieją samowystarczalność energetyczną kraju, bez względu na koszty. Biznes na to patrzy inaczej. Mamy, może ułomny, ale rynek i każdy musi liczyć koszty, bo energia jest towarem, który trzeba sprzedać. Drogie paliwa i energia ograniczają konkurencyjność całej gospodarki. W efekcie walka o bezpieczeństwo energetyczne za wszelką cenę może stanowić zagrożenie dla ekonomicznego bezpieczeństwa kraju.

Wstrzemięźliwość inwestorów wynika też z faktu, że nie bardzo wiadomo, jakie przyjmować założenia przy projektowaniu nowych elektrowni. Polska nie ma jasno określonych priorytetów w dziedzinie energetyki. Istnieje co prawda rządowy dokument z 2009 r. „Polityka energetyczna Polski do 2030 r.”, ale został on zredagowany w taki sposób, żeby nic z niego nie wynikało, bo wtedy wszyscy będą zadowoleni. Każdemu obiecuje to, czego by sobie życzył: węgiel, atom, gaz, odnawialne źródła energii, nowe elektrownie, nowe linie przesyłowe i rurociągi. Na dodatek jest to dokument już nieaktualny, bo nie uwzględnia najnowszych energetycznych dyrektyw UE (trwają prace nad jego aktualizacją).

Inwestorzy nie wiedzą nie tylko, czego od nich oczekuje Polska, ale także czego oczekuje Unia. W jakich realiach przyjdzie działać nowym elektrowniom: jak będzie wyglądała polityka energetyczno-klimatyczna UE, ile będzie trzeba płacić za emisję CO2, jak będzie funkcjonował jednolity unijny rynek energetyczny, który Bruksela zamierza wprowadzić już od 2015 r.

Kolejka po wsparcie

Od kilku lat nie udaje się w Polsce znowelizować kilku ustaw energetycznych (zwanych gwarowo trójpakiem), więc tych niewiadomych jest więcej. Jak, na przykład, będzie wspierana energetyka odnawialna? Unia nakłada na nas obowiązek osiągnięcia do 2020 r. 15 proc. udziału źródeł odnawialnych w ogólnym bilansie energetycznym. Jak to zrobić? Mamy z tym problem. Dziś dużą część naszego obowiązku realizują tradycyjne elektrownie węglowe, dorzucając do kotła surowce roślinne – drewno, słomę, importowane z Afryki łupiny kokosa, a nawet zboże.

Przedstawiciele innych sektorów energetyki odnawialnej przekonują, że dotowanie takiej technologii nie ma sensu, zabiera bowiem pieniądze, bez których niemożliwy jest rozwój bardziej zaawansowanych form zielonego biznesu: elektrowni wiatrowych, paneli fotowoltaicznych, biogazowni. Na razie pozbawiono elektrownie przywilejów wynikających z palenia pełnowartościowym drewnem. Energetycy przekonują jednak, że bez współspalania nie wykonamy ciążącego na Polsce obowiązku, a zabranie im dopłat podetnie sensowność wielu inwestycji.

Między poszczególnymi grupami zielonej energii trwa zacięta walka, komu dać większe subsydia, a komu mniejsze. Co jest dla nas ważniejsze: wiatraki na morzu czy na lądzie? Biogazownie czy elektrownie wodne? A może panele fotowoltaiczne? – Państwo musi tu pełnić funkcję arbitra rozstrzygającego między grupami interesu, pamiętając, że każdy procent energii odnawialnej to dodatkowe 400 mln zł, jakie zapłacą odbiorcy – wyjaśnia prof. Władysław Mielczarski z Politechniki Łódzkiej.

Wiatrak z asekuracją

Problemów do rozstrzygnięcia przez rząd jest więcej. Rozwój zielonej energetyki wymusza tworzenie mocy rezerwowych w tradycyjnych elektrowniach. Wiadomo bowiem, że wiatr wieje, kiedy chce, słońce też nie jest na zawołanie. Im więcej wiatraków czy paneli fotowoltaicznych, tym więcej megawatów musi być „pod parą”, by w razie potrzeby zastąpić brakującą moc. Kto ma za to zapłacić? W Niemczech, które realizują strategię przełomu energetycznego Energiewende i stawiają na energię odnawialną, budowane są potężne elektrownie gazowe, które dyżurują nieustannie, a pracują przez kilka godzin w roku. W Polsce też muszą być takie elektrownie dyżurne. Kto ma w nie zainwestować? – Państwo ma narzędzia, dzięki którym możliwa będzie realizacja inwestycji koniecznych z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego, choć biznesowo nieopłacalnych – twierdzi prezes PGE Krzysztof Kilian. Jego zdaniem może to osiągnąć, wprowadzając rynek mocy i płacąc za takie rezerwowe moce. Możliwość stworzenia takich instrumentów dostrzega też prezes URE Marek Woszczyk. – Choć może to zaburzać konkurencję rynkową – ubolewa.

Jednak największym znakiem zapytania pozostaje funkcjonowanie przyszłego wspólnego rynku energetycznego UE. Jak go stworzyć, gdy każdy kraj prowadzi własną politykę energetyczną i każdy ma odmienne pomysły na wspieranie wytwórców energii? Przykładem są Niemcy, którzy na taką skalę subsydiują wiatraki, że bywają momenty, gdy na giełdzie energia jest sprzedawana po cenach... ujemnych. Czyli odbiorca nie płaci, ale sam inkasuje za to, że odbierze energię. A wytwórca śpi spokojnie, bo ma cenę gwarantowaną przez państwo. Jak na mechanizm rynkowy wygląda to dość dziwnie.

Jak w tych warunkach polskie elektrownie będą konkurowały z tymi zza Odry? Już dziś PSE mają problem z niemiecką energią, która wdziera się na teren Polski, komplikując sytuację polskiej energetyki. Po prostu niemiecka sieć nie jest w stanie pomieścić nadmiaru energii wytwarzanej w północnych Niemczech, dlatego płynie ona przez Polskę i Czechy do południowych landów naszego sąsiada. Prof. Władysław Mielczarski te nasze energetyczne rozterki tłumaczy tym, że rynek energetyczny jest zjawiskiem nowym w skali świata. Narodził się w USA w latach 80. i na dobrą sprawę nikt nie wie do końca, jak powinien być skonstruowany i jak ma sprawnie działać. Wszyscy się tego uczymy. Byle z dobrym skutkiem.

Polityka 23.2013 (2910) z dnia 04.06.2013; Raport; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Ciemna strona mocy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną