Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Czy można państwu pomóc?

Dlaczego rząd nie wspiera naszych przedsiębiorców

Krzysztof Domarecki, właściciel Seleny. Krzysztof Domarecki, właściciel Seleny. Marek Wiśniewski/Puls Biznesu / Forum
Najwięksi polscy biznesmeni czują się coraz bardziej sfrustrowani. Uderzyli głową w szklany sufit i bez pomocy państwa nie są w stanie zbudować polskiej firmy o zasięgu światowym.
Tomasz Zaboklicki, szef PESY.Wojtek Szabelski/freepress.pl/Reporter Tomasz Zaboklicki, szef PESY.
Krzysztof Olszewski, szef Solarisa.Przemysław Graf/Reporter Krzysztof Olszewski, szef Solarisa.
Ryszard Florek, prezes Fakro.Leszek Zych/Polityka Ryszard Florek, prezes Fakro.

A grono kandydatów do wypłynięcia na globalny ocean jest całkiem spore. W każdym razie jak na kraj, w którym przed 30 laty żadnego z tych przedsiębiorstw nie było. A ich obecni światowi konkurenci już wtedy mieli ugruntowaną na międzynarodowych rynkach pozycję i na gwałt poszukiwali kolejnych, zaczynali się bowiem dusić, tak jak nasi obecnie.

Analitycy nazywają taki stan brakiem potencjału wzrostu. Rządy państw rozwiniętych, pomagając krajom Europy Wschodniej w walce o wolność i demokrację, pomagały też własnym firmom w zdobywaniu nowych odbiorców. Nasz wielki biznes przypomina o tym coraz mocniej, oczekując równie aktywnej roli od własnego, dystansującego się od nich rządu.

Dziś Fakro z Nowego Sącza, kontrolowane przez Ryszarda Florka, jest drugim na świecie producentem okien dachowych. Przez zaledwie 20 lat zagarnęło 15 proc. globalnego rynku. Fakt, że w niszowym produkcie, ale to Florkowego sukcesu nie umniejsza.

Wrocławska Selena Krzysztofa Domareckiego swoje pianki poliuretanowe oraz inne chemikalia dla budownictwa produkuje nie tylko w kraju, ale także w Hiszpanii, Brazylii, Chinach, Korei Południowej. Jej produkty sprzedawane są w 80 krajach świata. Jest na najlepszej drodze, by móc ją nazwać firmą globalną. Na każdym z tych rynków Domarecki widzi, jak rządy jego największych konkurentów skutecznie ich wspierają. Nieraz, jak w Chinach, łamiąc wszelkie standardy. Tam surowe normy ochrony środowiska obowiązują tylko inwestorów zagranicznych, swoi mogą ich nie przestrzegać.

Nasz rząd uważa, że ekspansja zagraniczna wrocławskiej Seleny to prywatna sprawa właściciela. Więc wicepremierowi Januszowi Piechocińskiemu Domarecki mówi wprost – kraje, które przez ostatnie 20 lat weszły do klubu G20, czyli najbardziej rozwiniętych gospodarek świata, takie jak Chiny, Brazylia, Indie, Turcja, Meksyk czy Korea Południowa, nigdy by się tam nie znalazły, gdyby ich ekspansji na świecie nie wspierały rodzime rządy.

Po 23 krajach, nie tylko Europy, jeżdżą autobusy Solaris Krzysztofa Olszewskiego z Poznania, tramwaje i pociągi bydgoskiej PESY kierowanej przez Tomasza Zaboklickiego. Pół świata siedzi na polskich krzesłach z krakowskiego Nowego Stylu braci Krzanowskich. Na światowego lidera w produkcji gier komputerowych wyrósł CD Project.

Za krótkie nogi

Każda z tych firm ma produkt, nieraz niszowy, ale uznany za najlepszy albo jeden z najlepszych na świecie. To pierwszy, choć nie jedyny warunek, by aspirować do miana firmy globalnej. Żeby taki cel osiągnąć, trzeba mieć także kapitał. A nasi wielcy są biedni. Kiedy mieli się wzbogacić, jeśli obroty, nawet tych największych, ledwie przekraczają miliard złotych? W światowym rankingu Fortune Global 500 ostatnie z notowanych przedsiębiorstw zarabia 22 mld dol. rocznie. W tym zestawieniu obecna jest tylko jedna polska firma, PKN Orlen, na 297 pozycji. Nasi mają za krótkie nogi, żeby ten dystans pokonać.

W gronie właścicieli przedsiębiorstw, aspirujących do bycia firmą globalną, nie ma nazwisk, które zwykliśmy uważać za najważniejsze w prywatnym biznesie.

Zygmunt Solorz-Żak jest bezsprzecznie największym polskim przedsiębiorcą, ale działa tylko w kraju. Kontroluje sieć telefonii komórkowej Plus, cyfrowy Polsat i stacje telewizyjne, ale to ciągle biznes lokalny. Na rynku międzynarodowym nie istnieje. Ale także w Polsce, gdzie na razie jest mocny, będzie mu coraz trudniej. Jego konkurentami są bowiem wielkie firmy globalne, francuski Orange, niemiecki T-Mobile. Możliwości finansowe polskiego biznesmena nr 1 i tych dwóch międzynarodowych gigantów są nieporównywalne.

Z kolei Jan Kulczyk jako pierwszy Polak zaczął odnosić sukcesy na świecie w roli globalnego inwestora. Zarobione w kraju pieniądze ulokował w światowych firmach, zajmujących się poszukiwaniem ropy i gazu, a takie zwykle mają zasięg międzynarodowy. Te firmy są obecne w Afryce, na Ukrainie. Żadnej z nich jednak Kulczyk nie kontroluje, nie on jest autorem ich biznesowych strategii. Przez Kulczyk Investment, czapkę holdingu firm biznesmena zarejestrowaną w Luksemburgu, kontroluje notowany na warszawskiej giełdzie KOV. Doceniając biznesowe talenty przedsiębiorcy, nie można jednak nazwać jego grupy globalną firmą polską.

Miały szansę stać się nimi dwie firmy Ryszarda Krauzego – szukająca ropy w Kazachstanie giełdowa Petrolinvest oraz produkujący insulinę Bioton. Ropa w Kazachstanie ciągle nie trysnęła, Bioton nie podbił rynku farmaceutycznego w Rosji ani w Chinach. Wygląda na to, że z marzeniami o zawojowaniu świata trzeba się będzie rozstać.

Po co nam światowe marki?

Bez przedsiębiorstw globalnych nasza gospodarka wytraci potencjał wzrostu – ostrzega Ryszard Florek. Dotkliwie odczujemy to zwłaszcza wtedy, gdy inni zaczną szybko wychodzić z kryzysu, a Polska będzie odstawać od peletonu.

Według Florka, już odstajemy. Biznesmen przestudiował dane z Eurostatu i wyliczył, że między 2008 a 2011 r. w naszym kraju dochód narodowy na osobę zwiększył się z 9,5 tys. do 9,6 tys. euro, czyli o 1,1 proc. Jak na zieloną wyspę to niewiele. W Niemczech ten wzrost był wyraźniejszy, z 30,1 tys. do 31,7 tys. (o 5,3 proc.). W Szwecji jakoś nie dopatrzył się kryzysu. Tam PKB na mieszkańca powiększył się z 36,1 tys. euro do 41,1 tys. (aż o 13,9 proc.). Szwajcaria wręcz kwitnie: na jedną osobę przypadało w 2008 r. 46,4 tys. euro, a po czterech latach ta suma wzrosła do 60,5 tys., czyli aż o 30,4 proc. Ludzie na całym świecie potrafią wymieniać nazwy szwajcarskich czy szwedzkich produktów, z polskimi mieliby kłopoty. – Jeśli nie będziemy mieli rodzimych firm globalnych, to nie mamy co marzyć o dogonieniu innych krajów pod względem zamożności – konkluduje Ryszard Florek.

Ale co to dziś znaczy „firma polska”? Czy to nie pachnie gospodarczym nacjonalizmem? Przecież nad Wisłą jest wiele znanych firm zagranicznych. Nie tylko sprzedają u nas swoje towary, ale mają także fabryki. Zainwestowali w nie spore kapitały wprowadzili nowoczesne technologie, zatrudniają w nich ludzi i w dodatku – jak wynika z badań Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych – płacą o około 30 proc. więcej niż rodzimi pracodawcy. Co nas, pracowników, obchodzi u kogo pracujemy? Dlaczego ma nam zależeć, by świat podbijał polski przedsiębiorca, a nie jego niemiecki konkurent? Zwłaszcza że ci nasi, podobnie jak zagraniczni, coraz częściej budują fabryki np. w Chinach czy na Ukrainie i tam też zatrudniają miejscowych. Selena czy Fakro również.

Ale centra zarządzania i ośrodki rozwojowe naszych firm znajdują się w kraju – odpowiadają jednym głosem przedsiębiorcy. W nich zatrudniani są projektanci, inżynierowie, menedżerowie, najlepiej płatna i najlepiej wykształcona część załogi. W kraju powstają receptury czy nowe technologie, w Polsce też rejestruje się patenty. W strukturze kosztów produkcji to bardzo poważna pozycja (może sięgać nawet 30 proc. jednostkowej ceny produktu). Jeśli polski produkt zdobywa rynki światowe, eksportujemy w ten sposób także naszą myśl techniczną. Te pieniądze trafiają do Polski także w postaci podatków. Ale jeśli polska fabryka produkuje części dla zagranicznego eksportera, to lwia część zysku trafia do właściciela marki. W Polsce mamy miejsca pracy, co także jest ważne, ale zagraniczna sprzedaż produktu finalnego wzbogaca przede wszystkim firmę globalną, a nie jej poddostawców.

Polski rynek, choć duży i atrakcyjny, dla największych naszych firm staje się już za mały. Za mały na to, by osiągnąć efekt skali, czyli zyski wynikające z wielkiej sprzedaży. Tylko sprzedając w wielu krajach, można z innymi gigantami konkurować także ceną. Bez tego traci się pozycję w swoim własnym kraju.

Nie stoi za nimi wielki brat

Podczas ostatniej wizyty we Francji prezydent Bronisław Komorowski był bardzo życzliwie podejmowany przez prezydenta Hollande’a. Zwrot w polsko-francuskich stosunkach? Pewnie tak. Właśnie ogłosiliśmy zamiar zainwestowania w armię 130 mld zł w ciągu najbliższych 10 lat. Francuskie firmy będą zabiegać o część tych zleceń. Prezydent Francji z pewnością zechce im w tym pomóc. A co zrobiły kolejne polskie rządy, gdy – po zakupie drogich samolotów F-16 dla wojska – amerykańskie firmy wykręciły się od dotrzymania warunków umowy offsetowej?

Tomasz Zaboklicki, szef bydgoskiej PESY, nie zdziwił się, gdy po podpisaniu kontraktu na sprzedaż polskich pociągów do Czech ambasador tego kraju poprosił go, by część zamówienia była realizowana przez czeskich poddostawców. To na świecie normalna praktyka. Tak jak to, że na konferencję prasową dla polskich mediów, jaką zrobił w Warszawie czeski przedsiębiorca, który chce przełamać monopol PKP, przyszedł także czeski ambasador. Gdyby coś takiego zrobił polski dyplomata, opozycja z pewnością zażądałaby komisji śledczej. Więc nie robi.

Wybuch w ostatnich dniach afery korupcyjnej w Czechach tylko go w tym przekonaniu utwierdzi. Pomoc Ministerstwa Gospodarki dla rodzimych firm polega głównie na refundowaniu im podróży na różnego rodzaju targi. Są na to pieniądze z Unii, chętnie dzielą je agencje podległe MG.

Paweł Gricuk pracował dla wielkiego amerykańskiego banku inwestycyjnego, był członkiem tzw. komitetu kredytowego. Oprócz kryteriów biznesowych, zawsze wpływ na decyzje miały tzw. informacje miękkie – twierdzi. Czyli to, jaką firma ma pozycję we własnym kraju, czy – w razie kłopotów – państwo poda jej pomocną dłoń. Takim firmom linię kredytową otwiera się chętniej.

Tymczasem z badań prof. Krzysztofa Obłója oraz dr Aleksandry Wąsowskiej z Wydziału Zarządzania UW wynika, że ponad 5 mld euro, które – według NBP – rocznie inwestują za granicą polscy przedsiębiorcy (w sumie już ok. 25 mld euro), niekoniecznie trafia tam w celu budowania globalnej pozycji firmy. Raczej z chęci bezpiecznego „zaparkowania” pieniędzy w państwie, które bardziej stanowczo broni swego biznesu. Oprócz, oczywiście, chęci zaoszczędzenia na podatkach. Główne kraje, w których inwestuje nasz biznes, to Luksemburg, Szwajcaria i Holandia. Wolą stamtąd inwestować w Niemczech, Rosji (z Rosją mamy przecież fatalne stosunki polityczne) czy na Ukrainie. Stamtąd też wolą inwestować w Polsce.

Może powinniśmy się zastanowić, czy polski system prawny nie premiuje bardziej inwestorów zagranicznych niż własnych? – pyta magazyn „Think Tank”. Nasz rząd, próbując ściągać kapitał zagraniczny do Polski, rezygnuje z niektórych podatków, a nawet dofinansowuje inwestora. Dlaczego ma nie pomagać, gdy za granicą inwestują nasi?

Ostatnio krakowski Nowy Styl przejął małego niemieckiego konkurenta. Wraz z fabryką zgarnął też jego klientów. Gdyby to niemiecka firma przejmowała polską, z pewnością kredytowałby ją niemiecki bank, starając się pomóc. Polska nie ma na świecie globalnych banków, gorzej, że i te w kraju także przeważnie są zagraniczne. Może więc polski biznes powinien liczyć na gwarancje polskiego rządu, udzielane na przykład przez BGK?

Czasem nawet chodzi o to, żeby rząd nie tyle pomagał, co nie szkodził. Nieumiejętne rozstrzyganie przetargów na budowę autostrad i inne zamówienia publiczne według kryterium najniższej ceny doprowadziło największe krajowe firmy budowlane na skraj bankructwa. To także nie powinno być zmartwieniem jedynie ich prywatnych właścicieli i akcjonariuszy. Inne rządy w takiej sytuacji pomagają montować konsorcja, które je przejmują, albo wręcz (choć na krótko) kontrolę nad nimi przejmuje państwo. I kolejnymi kontraktami pomaga odzyskać finansową równowagę, po czym z powrotem prywatyzuje. Nasze władze publiczne umarłyby ze strachu przed zarzutem, że nacjonalizują prywatne firmy.

Na zamówienia publiczne państwo przeznacza około 130 mld zł rocznie. Ta ogromna suma, dobrze wydana, może być wielkim wsparciem dla najlepszych polskich firm. Ale administracja nie radzi sobie z warunkami przetargów. Często wygrywają je firmy zagraniczne z zerową wiarygodnością, które nie są w stanie wykonać zlecenia. Marnujemy pieniądze, rujnujemy rynek. Warto zapytać, jak przetargi organizują inne kraje i dlaczego zwykle wygrywają w nich lokalne firmy?

W żadnym razie nie chodzi o to, by państwo wspierało prywatny biznes naszymi pieniędzmi (taka bezpośrednia pomoc publiczna jest zresztą w Unii niedozwolona). Raczej chodzi o tzw. miękkie wsparcie, np. wskazanie podczas wizyt państwowych na najwyższym szczeblu firm ważnych dla naszej gospodarki i wiarygodnych, z którymi współpraca może przynieść korzyści. Chodzi też o stabilne prawo. I o przewidywalność administracji państwowej. Kiedy po latach udaje się zlikwidować część przepisów dławiących gospodarkę, na ich miejsce powstaje jeszcze więcej nowych. Szkody, jakich narobią ostatnie próby zmian ustaw podatkowych, mogą okazać się niepowetowane. Kolejne duże polskie firmy przerejestrują się do bardziej przyjaznych krajów.

Były polskie, zostały globalne

Co się więc stanie z kandydatami na polskie firmy globalne? Może podzielą los łódzkiej HTL Strefa? Powstała w 2000 r. i błyskawicznie zawojowała świat. Jej właściciel, nieżyjący już Andrzej Czernecki, jeszcze w 1994 r. opatentował bezpieczny jednorazowy nakłuwacz (potrzebny cukrzykom). Najpierw produkował je tylko w kraju, w Ozorkowie i Łęczycy. W 2006 r. spółka weszła na giełdę, zdobyła kapitał na rozwój i w 2007 r. przejęła szwedzkiego konkurenta. Dzięki temu udział HTL Strefa w światowej produkcji bezpiecznych nakłuwaczy przekroczył 50 proc.! Mieliśmy pierwszą polską firmę globalną! Pod koniec 2009 r. kupił ją fundusz inwestycyjny private equity z Grupy EQT. Od 2010 r. jej papiery nie są już notowane na GPW, zostały stamtąd wycofane.

Gdyby coś takiego stało się we Francji, rząd pewnie poruszyłby niebo i ziemię, żeby skłonić do zakupu jakąś firmę rodzimą. Po kryzysie coraz więcej krajów zachowałoby się podobnie. Nasz rząd (a mamy nawet specjalne Ministerstwo Gospodarki) nie miesza się do prywatnego biznesu. Tylko czy słusznie?

Ciekawe będą np. losy Grupy CD Projekt, polskiego producenta gier komputerowych. Na razie wciąż firmy polskiej. Jeśli chodzi o obroty, to jeszcze niedużej, sto kilkadziesiąt milionów złotych. Ale gry kupowane są na całym świecie. Produkt jest niszowy, ale za to globalny. O polskiej firmie na świecie coraz głośniej. To z pewnością kolejny łakomy kąsek dla zagranicznych inwestorów. Czy jakiś przedstawiciel naszej administracji gospodarczej zapytał producentów „Wiedźmina”: czy można państwu pomóc?

Polityka 25.2013 (2912) z dnia 18.06.2013; Rynek; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Czy można państwu pomóc?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Dlaczego książki drożeją, a księgarnie upadają? Na rynku dzieje się coś dziwnego

Co trzy dni znika w Polsce jedna księgarnia. Rynek wydawniczy to materiał na poczytny thriller.

Justyna Sobolewska, Aleksandra Żelazińska
18.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną