Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Znany pisarz Robert Menasse w obronie Europy

Robert Manasse miał stworzyć epos o upadku Europy, a napisał namiętny manifest w jej obronie. Robert Manasse miał stworzyć epos o upadku Europy, a napisał namiętny manifest w jej obronie. materiały prasowe
Bruksela była dla mnie jednym ciągiem zaskoczeń. Jak gdyby się tam zmówiono, by poprzez przeciwieństwo obalić wszystkie stereotypy i fantastyczne wyobrażenia, jakie panują w odniesieniu do eurokratów.
materiały prasowe

Pierwsze zaskoczenie: Komisja jest instytucją otwartą i przejrzystą. Wszędzie zastałem otwarte drzwi i urzędników chętnie udzielających wszelkich informacji. Jedyny wyjątek, gdy w korytarzach gmachu Berlaymont nieoczekiwanie pocałowałem klamkę, dotyczył dyrekcji generalnej ds. kultury (ale to już odrębna historia).

Drugie zaskoczenie: biurokracja brukselska jest skrajnie szczupła. Do administrowania całym kontynentem ma do dyspozycji mniej urzędników niż samo tylko miasto Wiedeń.

Trzecie zaskoczenie: biurokracja brukselska jest skrajnie oszczędna i skromna. Pomieszczenia biurowe urzędników są, nawet na najwyższych piętrach hierarchii, funkcjonalne, ale nic więcej. Nie ma w nich żadnych specjalnych wygód i żadnego luksusu.

Czwarte zaskoczenie: biurokracja brukselska jest niewiarygodnie tania. Unia Europejska dysponuje budżetem wysokości jednego procenta europejskiego produktu społecznego brutto. Na administrowanie całym kontynentem – i wypełnianie swoich zadań – instytucje unijne (tzn. biurokracja) mają rocznie do dyspozycji 6 proc. unijnego budżetu, a więc jedynie 0,06 proc. europejskiego PKB. To zresztą interesujący przykład tego, jak wielka jest różnica kosztów w świadomości narodowej i europejskiej. Dla niemieckiej świadomości narodowej koszty ponownego zjednoczenia Niemiec nie były za wysokie, a jeśli nawet, to były konieczne – za to koszty zjednoczenia Europy wydają się astronomiczne. Z kolei w  przekonaniu Europejczyków koszty europejskiego uwspólnotowienia są zdumiewająco skromne, natomiast koszty zjednoczenia obu państw niemieckich to w dużej mierze pieniądze wyrzucone. Oczywiste wydaje się, że gdyby zjednoczenie dokonało się poprzez przystąpienie NRD do UE, a nie okrężną drogą poprzez wielkoniemieckie narodowe odrodzenie, to modernizacja NRD z funduszy unijnych wypadłaby o wiele taniej i z całą pewnością mniej poniżająco.

Piąte zaskoczenie: urzędnicy są dowcipni. Właściwie nie spotkałem ludzi suchych, kostycznych. Dzięki swej pracy przy projekcie europejskim ta narodowa część ich tożsamości uchodzi jedynie za dziwactwo, które oni sami traktują z autoironią. Można powiedzieć, że mentalność staje się kulturą dopiero wtedy, gdy zostaje uwolniona od narodowego zacietrzewienia.

Czasami w tych ludziach, którzy byli konkretnym zaprzeczeniem fikcyjnego wizerunku urzędnika, dostrzegałem kolejną fikcję, ale już nową. Zwykle w swej praktyce, w swej pracy, swym pomyśle na życie są oni już tym, kim niewątpliwie warto się stać, mianowicie prawdziwymi wysoko wykwalifikowanymi Europejczykami, poliglotami, oświeconymi, zakorzenionymi w kulturze krajów swego pochodzenia, ale uwolnionymi od irracjonalizmu tak zwanej tożsamości narodowej.

Zresztą może to wcale nie fikcja, lecz cyfrowa wersja 2.0 tej osiemnastowiecznej józefińskiej biurokracji, która – będąc wielonarodową – w pewnym sensie może uchodzić za poprzedniczkę dzisiejszej administracji europejskiej. Przy całej krytyce monarchii habsburskiej i przy całej nieufności wobec jej późniejszego mitu, zalety józefinizmu i biurokracji habsburskiej łatwo jest dziś – niemal sto lat po upadku tego wielonarodowego państwa – prześledzić w krajach należących niegdyś do korony cesarsko-królewskiej.

– Tu cię mamy! – zakrzykną teraz ci wykształceni krytycy UE. – Czyż mottem józefińskiej administracji nie była maksyma „wszystko dla ludu, ale nic poprzez lud”? Czyż właśnie ta zasada nie jest dziś znowu problemem? Mianowicie fakt, że urzędnicy bez demokratycznej legitymizacji chcą decydować, co ma być najlepsze dla ogółu? Przecież to obojętne, czy urzędnicy w Komisji Europejskiej, wymyślając unijne wytyczne, mają dobre zamiary – nikt ich nie wybrał, po prostu nie mają żadnej legitymizacji.

Porozmawiajmy zatem o urzędnikach. Urzędnicy nie są wybierani. Także i w Niemczech. Każdy system musi mieć aparat administracyjny. Potrzebuje więc urzędników. Są różne możliwości zapewnienia systemowi legitymizacji demokratycznej. Oczywiście demokratyczna legitymizacja UE przede wszystkim powinna wymagać wzmocnienia Parlamentu Europejskiego i zmiany europejskiej ordynacji wyborczej. Ale śmiesznym byłoby domaganie się przymusu demokratycznej legitymizacji urzędników.

Tak naprawdę ludzie w biurokracji unijnej są zatrudniani dzięki swym kwalifikacjom. Wiele, bardzo wiele, w krajach swego pochodzenia pozostawili z tego, co nie każdy jest gotów porzucić „dla roboty”: rodzinę, środowisko społeczne, po prostu wszystko, co się pozytywnie kojarzy z byciem u siebie. Jednak w odróżnieniu choćby od dyplomatów będących w podobnej sytuacji urzędnicy unijni nie są zobowiązani jakiejś racji stanu (która człowiekowi myślącemu w pewnych sytuacjach może złamać kręgosłup – ja na przykład nie chciałbym być austriackim dyplomatą, gdy Wolfgang Schüssel, zająwszy w wyborach parlamentarnych trzecie miejsce, sam, przy pomocy Jörga Haidera, uczynił siebie „demokratycznie legitymizowanym” kanclerzem i utworzył ten rząd austriacki, który żywił kult Dolfussa, wodza austrofaszystów, i pod tym to baldachimem robił polityczne interesy do dziś mające swe finały w sądach). Urzędnicy Komisji Europejskiej są zobowiązani wyłącznie oświeconej racjonalności. Swego miejsca pracy nie zdobyli dzięki paternalistycznym interwencjom, protekcji i legitymacji partyjnej, lecz w gruncie rzeczy dzięki własnemu wykształceniu i sprawności. Co roku od 20 do 30 tys. ludzi zabiega o stanowisko urzędnika instytucji unijnych. Przystępują oni do skomplikowanego trzystopniowego konkursu, w wyniku którego być może stu w końcu tę pracę otrzyma. Stu z trzydziestu tysięcy! Muszę przyznać, że podziwiam tych, którym to się udało. Ja, przy całym entuzjazmie dla europejskiego projektu, nie miałbym w sobie tego samozaparcia, by przygotować się do takiego egzaminu i stawić mu czoło. Ale mogę zaręczyć, że kwalifikacje tych, którym się to udało, w zasadniczy sposób odróżniają ich od tych oślizłych niczym węgorze, ponurych oportunistów i protegowanych służalców, których kariery mamy przed oczyma w państwach narodowych.

Różnicę w stosunku do klasycznej, narodowej biurokracji, a tym samym dobitny przejaw racjonalności biurokracji europejskiej, na wyrazistym przykładzie wyjaśnił mi urzędnik Komisji Europejskiej, pewien Anglik, który przedtem pracował w gabinecie angielskiego premiera. „Gdy w sztabie brytyjskiego premiera – opowiadał mi – dyskutowaliśmy o jakimś problemie, przygotowując podjęcie decyzji, to w pomieszczeniu było około dziesięciu osób, które po około pół godzinie dochodziły do zgodnego wniosku. Wszyscy pochodzili z tego samego środowiska, mówili tym samym językiem, kończyli te same uniwersytety, mieli tych samych nauczycieli, a więc zupełnie takie samo zaplecze. Mieli te same powiązania, które ułatwiły im kariery, te same doświadczenia i te same poglądy. Mieli żony z tych samych klas społecznych i dzieci, które chodziły do tych samych elitarnych szkół. Potem jednak o wiele dłużej niż o samym problemie dyskutowaliśmy o tym, jak sprzedać naszą decyzję mediom. Tu, w Komisji, jest dokładnie odwrotnie i to właśnie jest dla mnie tak fascynujące i pouczające. Oto siedzą obok siebie kobiety i mężczyźni, z których każdy pochodzi z innego kraju. Ma inne zaplecze. Wywodzi się z różnych klas i warstw społecznych. Ma inny język ojczysty. Był na innym uniwersytecie. Większość z nich ma partnerów z jeszcze innym językiem ojczystym i jeszcze innym zapleczem. W tym gronie dyskusje, niezupełnie związane z tematem, ciągną się wiele godzin, nawet dni. W tych naszych dyskusjach człowiek jednak zbiera o wiele więcej doświadczeń. Większy jest też końcowy wkład myślowy. Po prostu są one bardziej twórcze. Natomiast nigdy nie rozmawiamy o tym, jak te nasze rezultaty sprzedamy mediom. Gdyż, takie jest niestety nasze doświadczenie, możesz robić, co chcesz – w końcu jednak to, co do ludzi dotrze, zawsze będzie przefiltrowane przez ich media narodowe...”.

Łatwo wykazać, że tak powszechnie lżeni urzędnicy Komisji w wielu przypadkach działają o wiele bardziej postępowo i racjonalnie niż poszczególne państwa narodowe, będące członkami UE. Oto przykład. Do niedawna umowy o pracę zawierano w Niemczech w oparciu o Kodeks prawa cywilnego z 1923 r. Proszę to sobie wyobrazić: rok 1923 jako podstawa prawa pracy na początku XXI w.! Służba prawnicza Komisji Europejskiej zbadała te umowy i skierowała je do Trybunału Europejskiego (w rzeczy samej, naprawdę wielu urzędników zajmowało się tą sprawą!), po czym Niemcy w końcu musiały wprowadzić w życie jego werdykt, w istotny sposób zwiększając prawa pracowników i uchylając szereg dyskryminujących regulacji w umowach o pracę, które w Niemczech wciąż były legalne.

Samym Niemcom Komisja Europejska w ciągu ostatnich pięciu lat wytoczyła przed Trybunałem Europejskim ponad sześćdziesiąt podobnych spraw. Miliony ludzi korzysta z tego, że postępowe unijne wytyczne, rozporządzenia czy werdykty Trybunału Europejskiego są nadrzędne (overrule) wobec prawa narodowego. A potem czytają lub słyszą, że ta UE jest biurokratycznym monstrum.

W tym miejscu narzuca się, jak sądzę uzasadnione, pytanie: jaka właściwie byłaby korzyść, gdyby ten oświecony aparat urzędniczy stał się bardziej zależny od klasycznych, demokratycznie legitymizowanych instancji (rządów narodowych). Gdyby ci ludzie byli związani instrukcjami napływającymi od przedstawicieli wyłonionych w wyborach narodowych, zależni od nastrojów w krajach swego pochodzenia. Gdyby napędzał ich bat narodowych mediów, władcze żądania gospodarczych i politycznych narodowych elit przedstawiane jako głos ludu. ...Jeśli byliby uzależnieni od chwilowych interesów rządów państw członkowskich, których horyzont nie przekracza terminu najbliższych wyborów, to w krótkim czasie produkowaliby jedynie niezwykle niebezpieczne sprzeczności – zamiast wypracowywać racjonalne wytyczne i nie dawać się zwieść konserwatyzmowi dużej części mieszkańców państw członkowskich UE, ich resentymentom i wiernopoddańczym tęsknotom do autorytarnych przywódców.

Chcę tu jedynie poddać pod dyskusję własne obserwacje i wyciągnięte z nich wnioski. Nie upieram się przy nich, znam zastrzeżenia, sam zresztą mam wątpliwości.

***

Fragment pochodzi z książki: Robert Menasse, Demokracja nie musi być narodowa. Unia Europejska: pokój na kontynencie a oburzenie obywateli, Biblioteka POLITYKI, Warszawa 2013, s. 112.

Do kupienia w salonach Empiku i sklepie internetowym POLITYKI.

10 egzemplarzy książki Roberta Menassego do wygrania w quizie wiedzy o UE.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną