Fiskus miał wejść na wieś od 2014 r. Tak obiecał Donald Tusk w swoim exposé rozpoczynającym drugą kadencję rządu PO-PSL. Ale tylko do gospodarstw, których roczne przychody przekraczają 100 tys. zł. Z miejskiej perspektywy to warunki do pozazdroszczenia. Zwłaszcza że do przychodów nie miało się wliczać dopłat unijnych, czyli – statystycznie – co trzeciej płynącej do rolników złotówki. W innych krajach Unii dopłaty są opodatkowane. Po odliczeniu kosztów bogaci rolnicy mieliby płacić jak inni przedsiębiorcy. Ale odliczając nakłady inwestycyjne, prawdopodobnie płaciliby niewiele. Biedni mogliby spać spokojnie.
Żeby jednak dochody rolników obliczyć, trzeba je było wreszcie zacząć liczyć, choćby w mocno uproszczonej formie. PSL od lat lansuje pogląd, że chłop sobie z rachunkami nie poradzi. Ich zdaniem to wyborca specjalnej troski. Nie poradzić miał sobie także z założeniem konta w banku, na które wpływają dopłaty. Tymczasem żadnych problemów nie było. Motywacja okazała się skuteczna.
Powrót do dyskusji o konieczności objęcia rolników systemem podatkowym wymusił Trybunał Konstytucyjny, który jeszcze w 2010 r. uznał, że niepłacenie przez nich składek na zdrowie łamie konstytucję. Trudno mówić o równości obywateli wobec prawa, jeśli marnie zarabiający mieszczanie od każdej złotówki płacić muszą PIT, a bogaci wiejscy latyfundyści żadnych kosztów utrzymania państwa nie ponoszą. Za ich leczenie płacą inni, inni też – w 92 proc. – fundują im później emerytury.
Wyroku Trybunału rząd ignorować nie może. A jednak to robi. Wymyślono rozwiązanie pomostowe: właściciele gospodarstw mniejszych niż 6 ha (czyli w Polsce większość) nadal na własne zdrowie nie płacą; pozostali – złotówkę od hektara za każdego członka rodziny.