Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Żerowanie w śmieciach

Rynek odpadów – raj dla oszustów

Supernowoczesna sortownia firmy „Byś”. Dla Warszawy była za droga. Supernowoczesna sortownia firmy „Byś”. Dla Warszawy była za droga. Leszek Zych / Polityka
Co zmieniła ustawa śmieciowa, czyli dlaczego, skoro miał być porządek, wciąż jest bałagan?
Wysypisko śmieci w Łubnej.Cezary p/Wikipedia Wysypisko śmieci w Łubnej.

Ustawa o utrzymaniu porządku i czystości w gminach miała kilka celów. Po pierwsze, uporządkować rynek odpadów komunalnych. Po drugie, uratować kraj przed grożącymi Polsce karami ze strony UE. Po trzecie, zahamować zasypywanie ojczyzny śmieciami. Czy rok po rewolucji śmieciowej obudziliśmy się w czystej Polsce?

Spójrzmy na lasy. Wokół Warszawy śmieci jak leżały, tak leżą, a nawet ich przybyło. Łatwo poznać, kto podrzuca. W dokładnie zawiązanych plastikowych workach – właściciele dacz. Gruz – firmy remontowe. Odpadki domowe – rolnicy. Gminy dostały samodzielność w zawieraniu umów na wywóz śmieci z właścicielami nieruchomości i aby ułatwić sobie życie, często pomijają daczowników i firmy działające na ich terenie. Rolnicy zaś, chociaż powinni być objęci obowiązkiem opłacania odbioru odpadów, czasem wymykają się z pola widzenia gminnej władzy. Szczególnie dzierżawcy rolni zameldowani gdzie indziej.

Oszustwo za 3 złote

Trudno oprzeć się wrażeniu, że samorządy lokalne potraktowały ustawę śmieciową jako zło konieczne. Chcąc nie chcąc, stały się właścicielami odpadów ze swojego terenu. Narzucono im obowiązek nie tylko zapewnienia odbioru od mieszkańców i wywozu śmieci, ale też dopilnowania, aby odpady komunalne trafiały do koncesjonowanych, regionalnych instalacji przetwarzania odpadów komunalnych (ripoków). Większość samorządów tego obowiązku nie wykonuje, bo ani nie potrafi, ani nie ma przeszkolonych pracowników, którzy orientowaliby się w zawiłościach systemu.

Gminy musiały skalkulować koszty i nałożyć opłaty, które mieszkańcy niesłusznie uznali za podatek od śmieci, bo nie przyjęli do wiadomości, że przecież śmieci to po prostu towar, za który trzeba płacić. Nobel temu, kto odkryłby zasady gminnych kalkulacji. Zdarzały się miejsca, gdzie oszacowano miesięczny koszt odbioru zmieszanych odpadów na 3 zł (słownie: trzy) od osoby. To jasne, że firma odbierająca śmieci, która w tej gminie wygrała przetarg, nie była w stanie za takie pieniądze przekazać urobku do ripoku. Według wyliczeń specjalistów z Krajowej Izby Gospodarczej w 2013 r. realny koszt wynosił, w zależności od parametrów lokalnych, od 10 do 17,50 zł. Wszystko, co poniżej tych stawek, pachnie oszustwem.

Jak Polska długa i szeroka ustawowy obowiązek przeprowadzenia przetargów na odbiór i wywóz odpadów komunalnych odfajkowano w sposób najprostszy z możliwych. Jedyne kryterium stanowiła cena. Wygrały podmioty najtańsze, mieszkańcy zadowoleni, a gminne władze w poczuciu pełnego sukcesu mogły przystąpić do kampanii przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi.

W Warszawie rzecz się trochę opóźniła, bo warunki pierwszego przetargu nieco skomplikowano – poza ceną punktowano też posiadaną przez firmy śmieciowe infrastrukturę, m.in. wymagano spalarni. Jedyną spalarnią śmieci dysponowało Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania – było jasne, że przetarg ustawiono pod tę firmę. Posypały się protesty i stolica zamiast świecić przykładem w sprawnym realizowaniu ustawy śmieciowej, znalazła się w ogonie. W dogrywkowym przetargu najważniejszym kryterium była już wyłącznie najniższa cena. Wygrało ponownie MPO, a także firmy SITA i Lekaro. Ostatecznie ustawa zaczęła w Warszawie obowiązywać w sierpniu 2014 r., z rocznym opóźnieniem.

Determinacja, z jaką władze Warszawy forsowały własną spółkę MPO, nie była w skali kraju wyjątkowa. Niektóre samorządy z premedytacją nie ogłosiły przetargów, aby bez konkursu zawrzeć umowy z gminnymi spółkami. Łamały ustawę, ale ze świadomością, że kara nie będzie dotkliwa – najwyższy mandat to 50 tys. zł. Gminy tłumaczyły, że nie po to inwestowały w samorządowe firmy oczyszczania i budowały instalacje do przetwarzania odpadów, aby te pieniądze stracić. To zrozumiałe, cel szczytny, ale druga strona medalu jest bardziej przyziemna – samorządowe spółki dają możliwość intratnych synekur dla osób z lokalnych układów. W Warszawie, po doniesieniu prywatnych firm, które przegrały w przetargu, prokuratura przygląda się tajemnicom przedziwnych przelewów na koncie MPO. Na chwilę przed złożeniem ofert przetargowych konto tej firmy zasiliło 65 mln zł, dokładnie tyle, ile potrzebowano, aby wystartować w przetargu. Skąd balansująca na granicy upadłości spółka MPO wzięła te pieniądze? Konkurencja podejrzewa, że to miasto, a konkretnie miejska firma wodociągowa wspomogła MPO pożyczką.

Gdzie się podziało 40 proc.?

Krzysztof Kawczyński, ekspert rynku odpadów w Krajowej Izbie Gospodarczej, zwraca uwagę, że w tej branży doszło do wielu cudownych zdarzeń. – Wartość rynku odpadów przed wejściem w życie ustawy szacowaliśmy na ok. 5 mld zł. Po zawarciu przez gminy umów wartość nieoczekiwanie spadła do 3,3 mld – mówi.

Wyliczenia są obiektywne. Wiadomo, że statystyczny obywatel wytwarza rocznie ok. 330–350 kg śmieci. Wraz z odpadami z przemysłu i sieci handlowych rocznie w Polsce jest do zagospodarowania ok. 15 mln ton odpadów. Wiadomo, ile powinien wynosić koszt ich wywozu, przetworzenia i składowania. I nagle znika 40 proc. rynku.

Przed wejściem w życie ustawy szacowano, że rocznie ok. 3 mln ton śmieci ucieka z systemu. Ląduje w lasach i dziurach w ziemi (np. wyrobiskach po żwirowniach). Rewolucja śmieciowa miała temu zapobiec. Nic się nie udało. Odpady zamiast trafiać do sortowni, a potem do recyklingu, wędrują po kraju i są upychane, gdzie się da.

Każdy rodzaj odpadów ma urzędowo nadane kody. To od rodzaju kodu zależy wysokość opłaty marszałkowskiej za składowanie śmieci. Stawka za tzw. frakcję mineralną jest zerowa, za odpady komunalne zmieszane sięga 120 zł za tonę. – I okazuje się nagle, że odpad toksyczny staje się minerałem – ocenia Józef Mokrzycki, prezes giełdowej spółki Mo-bruk z Korzennej koło Nowego Sącza, zajmującej się m.in. utylizacją odpadów trudnych. Firma poczyniła inwestycje za wiele milionów złotych. Ma osiem zakładów w całej Polsce. Jest dzisiaj jedną z nowocześniejszych w branży, ale przegrywa konkurencję z firmami krzakami, które mogą oferować usługi za bezcen.

Ostatnio startowała w przetargu na odbiór i utylizację odpadów toksycznych z huty na zachodzie Polski. Dała realną cenę – 149 zł za tonę. Wygrała firma z ceną 65 zł. Za takie pieniądze toksyczne odpady nie zostaną zutylizowane, po prostu trafią na składowisko i będą zatruwać środowisko. – Weszliśmy na giełdę, aby działać transparentnie, ale konkurenci jawnością się nie przejmują. Muszę ratować firmę importem odpadów, bo w kraju przegrywam z cwaniakami omijającymi przepisy – zauważa prezes Mokrzycki.

W Polsce nie ma dzisiaj pogody dla firm, które postawiły na wysokie technologie. Warszawska sortownia firmy Byś, gdzie segregację odpadów prowadzą elektroniczne roboty, pracuje dzisiaj na jedną trzecią mocy i przynosi straty. – Przegraliśmy w stolicy wszystkie przetargi, bo mogliśmy zaoferować jedynie realne ceny – mówi Wojciech Byśkiniewicz, właściciel firmy. Kiedy inwestował w maszyny, wszyscy poklepywali go po plecach. Byś był firmą pokazową – XXI w. w branży odpadów. Dzisiaj władze miasta odwróciły się plecami. Nowoczesność jest dla nich za droga.

Na składowisku należącym do MPO w warszawskim Radiowie aż furczy od śmieciarek wysypujących towar. Jeszcze niedawno wysypisko nie działało. Ogłoszono plan rekultywacji. Miała tu powstać górka dla narciarzy i teren rekreacyj­ny. To zachęciło nabywców domków, jakie deweloperzy wybudowali w okolicy. Po rozstrzygnięciu przetargu na odbiór śmieci w stolicy Radiowo ożyło. Góra śmieci rośnie, już przekroczyła o siedem metrów dopuszczalne poziomy. Właściciele domków czują się oszukani. Pytają, jak żyć w pobliżu bomby ekologicznej?

Mafia już działa

Unia restrykcyjnie przestrzega norm dotyczących odpadów. Do 2030 r. w krajach unijnych mają być zlikwidowane składowiska śmieci. – W Europie obowiązuje zasada: zero odpadów – mówi Dariusz Matlak, prezes Polskiej Izby Gospodarki Odpadami. Większość śmieci komunalnych ma być poddana recyklingowi, a reszta zutylizowana w spalarniach. Na razie obowiązują progi, których nie należy przekraczać, bo inaczej trzeba płacić kary. Polska już je płaci. Do 2020 r. na składowiska może trafić najwyżej 50 proc. zebranych śmieci. Teraz w Polsce trafia ok. 80 proc., ale to szacunki optymistyczne. Przy polityce przetargowej, gdzie jedynym kryterium jest najniższa cena, nie ma szans, aby Polska doszła do poziomu obowiązującego w UE.

Na razie trwają przyspieszone prace nad nowelizacją uchwalonej przecież tak niedawno ustawy śmieciowej. Wiceminister ochrony środowiska ujawnił niedawno, że wbrew werdyktowi Trybunału Konstytucyjnego, który nie dopatrzył się niczego złego w fakcie, że gminne podmioty też muszą startować w przetargach, planuje się odejście od formuły przetargowej. Samorządy mogłyby wybierać gminne firmy śmieciowe bez konkursu. Taki pomysł bulwersuje prywatnych przedsiębiorców, bo ingeruje w wolny rynek. Krzysztof Kawczyński z KIG nie wierzy, aby takie rozwiązanie zostało zapisane w projekcie nowelizacji. – Na resort środowiska naciska lobby samorządowe, ale cała sztuka to nie dać się skusić na populizm – mówi.

Środowisko z branży gospodarki odpadami postuluje, aby ujednolicono stawki opłat marszałkowskich za składowanie śmieci. Zróżnicowane są pożywką dla mafii żerującej na odpadach, podobnie jak w przypadku gangów korzystających z różnych stawek akcyzowych na paliwa.

Nad własną nowelizacją pracuje Senat. Chce wprowadzić zapis o przywilejach dla spalarni, które buduje się w Polsce. Osobne zmiany opracowuje komisja sejmowa. Chce uproszczenia biurokracji i wprowadzenia dwóch rodzajów przetargów. Jeden na odbiór śmieci i drugi na zagospodarowanie odpadów. Ministerstwo Środowiska w swoim projekcie planuje ok. 120 poprawek do istniejących przepisów. Na razie wiadomo, że konieczne będzie określenie górnej stawki za wywóz śmieci, bo tak nakazał TK.

Nawet najlepsza ustawa nie uratuje sytuacji, jeżeli nie zadziała system kontrolny. Według specjalistów kary za łamanie przepisów i trucie środowiska powinny być na tyle wysokie, aby odstraszać potencjalnych przestępców. Inspektorzy ochrony środowiska mają za małe kompetencje. Powinni dostać uprawnienia policji ekologicznej, z obowiązkiem kontroli transportów włącznie. Ale w tym celu należałoby doinwestować służby, zwiększyć zatrudnienie. Należy też uprościć nadmiernie skomplikowany system kodów nadawanych poszczególnym frakcjom odpadów. Jest bowiem na tyle mętny, że umożliwia cudowną zamianę toksycznych brudów w sterylnie czysty minerał. Na razie rynek śmieciowy to raj dla oszustów. Jeżeli nie chcemy, aby w Polsce zakorzeniła się szara strefa, na wzór włoskiej mafii żyjącej z rynku odpadów, trzeba działać mądrze. W cieniu reformy nazwanej szumnie rewolucją śmieciową ta mafia już się narodziła.

Polityka 39.2014 (2977) z dnia 23.09.2014; Rynek; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Żerowanie w śmieciach"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną