Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Jeśli górnicy mogą coś ugrać, to właśnie teraz

Tomasz Fritz / Agencja Gazeta
Problemy górnictwa całymi latami zamiatano pod dywan. Dziś okazuje się, że nie ma takiego dywanu, który by przykrył te hałdy problemów. I co teraz?

Górniczy protest przeciwko planom ratowania Kompanii Węglowej rozlał się na cały Śląsk. Pod ziemią, w czterech kopalniach przeznaczonych do zamknięcia, strajkuje armia górników (według jednych źródeł 1 tys., według innych 2 tys.). Żądają rezygnacji z planów zamknięcia kopalń, chcą dalej fedrować węgiel. Przekonują, że wyliczenia dotyczące nierentowności kopalń są nierzetelne. Mogą być dochodowe – twierdzą – ale pod rozmaitymi warunkami, które rząd powinien spełnić.

Na rozmowy z górniczymi związkowcami rząd wysłał delegację czterech wiceministrów – Wojciecha Kowalczyka, pełnomocnika ds. restrukturyzacji górnictwa, Rafała Baniaka, wiceministra skarbu państwa, Jacka Męcinę, wiceministra pracy i polityki społecznej oraz Jakuba Jaworskiego z Kancelarii Premiera, sekretarza Rady Gospodarczej przy Prezesie RM.

Związkowcy, nawykli do tego, że na ich wezwanie stawia się na rozmowy premier rządu, potraktowali to jako policzek. Przez jeden dzień dyskutowali, czy delegacja jest dla nich odpowiednim rozmówcą, a następnego dnia doszli do wniosku, że jednak nie. Podobno w katowickim urzędzie wojewódzkim fruwały grube słowa. Ostatecznym kamieniem obrazy okazał się zwrot „nie pajacujcie”, który miał wypowiedzieć Jakub Jaworski. I na tym rozmowy zakończono. Odesłano delegację do domu, kazano wrócić z panią premier.

Czterech wiceministrów, którzy pojechali do Katowic, to wprawdzie fachowcy, ale tylko urzędnicy. Żaden polityk nie odważył się pojechać na Śląsk. Nie zrobił tego wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński, który odpowiada za sektor górniczy, ani Włodzimierz Karpiński, minister skarbu, który ma przejąć niebawem nadzór nad sektorem. Nie było też Tomasza Tomczykiewicza, wiceministra gospodarki, współtwórcy programu restrukturyzacji, odpowiadającego w resorcie za górnictwo węglowe. Nie było, bo Tomczykiewicz to jedna z czołowych postaci PO na Śląsku. Na kilka miesięcy przed wyborami lepiej nie wystawiać się na takie polityczne ryzyko we własnym regionie. Dlatego także Piechociński, Karpiński, Kosiniak-Kamysz i inni politycy koalicji unikają Śląska jak ognia. Za nich musi pierś nadstawić premier Ewa Kopacz.

Tymczasem opozycja punktuje. Beata Szydło mobilizuje do obrony kopalni Brzeszcze, Andrzej Duda obiecuje, że jako przyszły prezydent nie zostawi górników, będzie też o nich walczył w Parlamencie Europejskim. Zbigniew Ziobro wzywa, by kopalnie Skarb Państwa oddał górnikom za symboliczną złotówkę (swoją drogą ciekawy pomysł).

Górniczy związkowcy widzą, że jeśli coś mogą ugrać, to właśnie teraz. Na kilka miesięcy przed wyborami ugnie się każdy rząd. Niech nie zawraca głowy miliardowymi stratami, opowiadaniem, że Kompania Węglowa do każdej tony wydobytego węgla musi dopłacić 45 zł. Niech rząd robi, co chce, jak nie ma, to niech pożyczy. Albo zastosuje jakąś cudowną sztuczkę księgową, jak ta, po którą sięgnął niedawno Donald Tusk. Państwowa spółka JSW musiała latem ubiegłego roku odkupić od Kompanii Węglowej kopalnię Knurów-Szczygłowice za około 1,5 mld zł. I to pozwoliło na pół roku odroczyć załamanie w Kompanii, a premier Tusk dzięki temu mógł zadeklarować, że żadna kopalnia zamknięta nie będzie. Teraz premier Kopacz musi się z tego tłumaczyć.

Górnicy liczą, że jeśli taki numer udało się zrobić raz, uda się i następny. Trzeba tylko docisnąć rząd. I cud będzie. I znajdą się pieniądze, na pensje, barbórki, piórnikowe, deputaty węglowe itd. Tak jak znajdowały się od lat. Politycy potrafili długo przekonywać górników, że sektor węglowy może funkcjonować w oderwaniu od praw ekonomii. Bo są rzeczy ważniejsze niż ekonomia. To ciężka praca pod ziemią i czarne polskie złoto, które gwarantuje nam bezpieczeństwo energetyczne.

Padają też argumenty, jak ciężka to jest praca i niebezpieczna. To prawda, więc dobrze byłoby pomyśleć, jak ograniczyć liczbę osób, które na tak piekielny wysiłek i ryzyko są wystawiani. Za ludzi powinny pracować maszyny. Ale maszyny są konkurentami, bo ograniczają liczbę miejsc pracy. Lepiej więc pieniądze wydawać na płace. W efekcie wydajność w państwowych kopalniach jest coraz niższa. Jeśli w prywatnej Bogdance na jednego pracownika wypada rocznie ponad 2 tys. ton węgla, to w Kompanii Węglowej poniżej 500 ton. Ale o samym węglu dyskutować nie można. Bo węgiel to jedynie produkt uboczny powstający w procesie zatrudniania górników. Ile go wydobędą, tyle musi zostać sprzedane po opłacalnej cenie. Pomysł jest taki, by tę cenę dopisać do rachunków za prąd.

Dyskusja, która kopalnia powinna być zamknięta, a która ma wydobywać węgiel, jest bez sensu. Trzeba zadać sobie pytanie: ile węgla potrzebuje polska gospodarka? Wydobywamy go ok. 60 mln ton rocznie, a potrzeba 50 mln ton. Szans na podbijanie rynków zagranicznych nie mamy, bo nawet gdy jakimś cudem polskie kopalnie zostaną postawione na nogi, unowocześnione i staną się niebywale wydajne, nie będą mogły konkurować z węglem wydobywanym w kopalniach odkrywkowych w RPA, Rosji, USA czy Mongolii. Na cuda nie ma co liczyć.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną