Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Zielono, ale słono

Energia odnawialna, ale droga

Do 2020 r. 15 proc. energii elektrycznej ma pochodzić z odnawialnych źródeł. Do 2020 r. 15 proc. energii elektrycznej ma pochodzić z odnawialnych źródeł. Alvaro Martinez / Getty Images
W Polsce rodzi się energetyka fotowoltaiczna. Mamy z nią problem jak z energetyką atomową. Dobrze, żeby była, ale ile to nas będzie kosztować? I dlaczego tak drogo?
MK/Polityka

Spółka Energia Wierzchosławice miała być symbolem sukcesu zielonej strony mocy. Waldemar Pawlak tak lubi określać zwolenników odnawialnych źródeł energii. Były wicepremier, minister gospodarki i były prezes PSL jest tej branży entuzjastą. Budowa największej w Polsce farmy fotowoltaicznej, i to w mateczniku ludowców, była więc podwójnym triumfem zielonej mocy.

Inwestorem została gmina, większość niezbędnych funduszy dały UE oraz Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Krakowie. Pierwszy etap przewidywał budowę instalacji o mocy 1,8 MW. To pozornie niewiele, jeden generator wiatrowy ma moc dwukrotnie większą, ale w przypadku energetyki słonecznej to bardzo dużo. Koniecznych było aż 4445 paneli fotowoltaicznych (każdy o mocy 225 W) zainstalowanych na obszarze 2 ha. Ostatecznie pierwszy etap ograniczono do 1 MW, ale zielona moc zapowiadała, że to nie jest jej ostatnie słowo.

Chmury nad solarami

Wierzchosławicka energetyka miała się rozwijać, zwłaszcza że przygotowywany w Ministerstwie Gospodarki projekt ustawy o odnawialnych źródłach energii (OZE) przewidywał bardzo wysokie dotacje dla prądu ze słońca. Ówczesny szef resortu Waldemar Pawlak nie krył, że słońce jest jego faworytem, co dodawało animuszu rodzącemu się polskiemu biznesowi solarnemu. Słoneczne perspektywy załamały się, gdy Pawlak odszedł z rządu, a forsowany przez niego projekt trafił do kosza.

W Wierzchosławicach planowano powiększanie słonecznej farmy do 1,8 MW, budowę kolejnej o podobnej mocy, inwestycję w geotermię, a także instalację w 1700 domach solarów, czyli kolektorów słonecznych do podgrzewania wody. Wierzchosławicką farmę uroczyście otworzył wicepremier Pawlak, do kolebki ruchu ludowego zjeżdżały liczne delegacje z odległych stron kraju. Wszyscy planowali podobne inwestycje. Władze podkarpackiej gminy Pilzno zapowiadały, że przebiją Wierzchosławice, bo pewien prywatny przedsiębiorca planuje u nich budowę farmy o mocy 2 MW. Wydzierżawił już pole o powierzchni 10 ha.

Słońce uśmiechało się do Wierzchosławic, instalacje okazały się bardzo produktywne i już w pierwszym roku gminna spółka zarobiła 0,5 mln zł ze sprzedaży energii elektrycznej oraz zielonych certyfikatów (które w formie wsparcia otrzymują wszyscy wytwórcy energii z OZE). Niestety, szybko pojawiły się też chmury. Ceny energii elektrycznej spadały, zielone certyfikaty były coraz mniej warte, spółka zaczęła popadać w finansowe tarapaty. W 2013 r. musiała pożyczyć 300 tys. zł, ale okazało się, że potrzeba więcej. Pożyczano w parabankach. Teraz do oddania jest już prawie 1 mln zł, a co gorsza dwa panele uległy awarii, więc konieczne są nowe wydatki.

Wierzchosławice targane są dziś solarnym konfliktem. Nowe władze gminy deklarują zaskoczenie dziurą w finansach słonecznego biznesu, nie wiedzą, jak ją zatkać. Oskarżają poprzedników o doprowadzenie największej polskiej farmy fotowoltaicznej do bankructwa. Niedawna wizyta CBA świadczy, że za zieloną stroną mocy może stać także ciemna. Witos przewraca się w grobie.

Jasne jak słońce

Są kraje stworzone do fotowoltaiki, Polska do nich nie należy. W Afryce Północnej, Australii, na Bliskim Wschodzie z 1 m kw. w ciągu roku można uzyskać nawet 1900 kWh (kilowatogodzin). Na południu Europy, w Indiach, w niektórych stanach USA 1700 kWh. A w Polsce? 800, góra 1000 kWh/rok. Najbardziej obiecującym rejonem kraju pod względem słonecznym jest Lubelszczyzna, a zwłaszcza rejon Zamościa. Ale szału nie ma.

Więcej odnawialnej energii możemy mieć z wiatru niż ze słońca. A musimy mieć coraz więcej, bo do 2020 r. 15 proc. energii elektrycznej ma pochodzić z odnawialnych źródeł. Na razie problem rozwiązujemy, dorzucając do węglowych kotłów w elektrowniach biomasę (m.in. mielone drewno, łupki kokosowe, łuski słonecznika). Spółki energetyczne bardzo to sobie chwalą, ekolodzy krytykują, przekonując, że kuglujemy, i donoszą do Brukseli. Domagają się nowoczesnych technologii OZE, w tym także fotowoltaiki.

Energetyka fotowoltaiczna przy naszym położeniu geograficznym nie ma większego sensu. To najdroższy rodzaj energii odnawialnej. Pieniądze przeznaczane na budowę instalacji i systemy wsparcia można efektywniej wykorzystać, choćby inwestując w efektywność energetyczną, lepsze wykorzystanie biomasy czy energii z wiatru – mówi jeden z menedżerów dużej spółki energetycznej, prosząc o anonimowość. Polska polityka energetyczna to temat bardzo wrażliwy.

Tymczasem państwowy koncern Energa postanowił przebić Wierzchosławice i wybudował w Gdańsku największą farmę fotowoltaiczną. 6292 panele o łącznej mocy 1,64 MW w pięciu równoległych rzędach zajmuje powierzchnię trzech pełnowymiarowych boisk piłkarskich. Gdańsk nie jest wprawdzie naszym słonecznym zagłębiem, ale Enerdze to nie przeszkadza, bo farma to inwestycja doświadczalna. Bez znaczenia dla bilansu finansowego i energetycznego koncernu.

– Technologie fotowoltaiczne tanieją najszybciej na świecie. Dlatego nie wykluczamy, że w przyszłości inwestycje w fotowoltaikę na większą skalę będą dobrym pomysłem na biznes – wyjaśnia Mirosław Bieliński, prezes Energa SA. Firma planuje już budowę kolejnej farmy koło Torunia o mocy 4 MW.

Farmerzy promieni

Wyścig słonecznych inwestorów trwa. W ostatnim okresie uruchomiono farmę Gubin, na razie o mocy 1,5 MW, która docelowo ma dojść do 4 MW. Panele będą wtedy zajmowały 7 ha. Szczeciński Zakład Wodociągów i Kanalizacji uruchomił farmę o mocy 1,5 MW w Żelewie. Przedsiębiorstwo ogrodnicze Flora w Wasilkowie na Podlasiu zainwestowało w farmę fotowoltaiczną o mocy 1 MW. Farmę o podobnej mocy buduje Ustronie Morskie na dawnym wysypisku. Jest szereg nowych farm 0,2–0,9 MW. W sumie polska energetyka słoneczna dysponuje już 10 MW. Powstałymi z wiary i entuzjazmu inwestorów, a także w dużej części dzięki pieniądzom z unijnych i krajowych dotacji.

Na portalach poświęconych zielonej energetyce coraz więcej jest takich ogłoszeń: „sprzedam działki pod fotowoltaikę, na wzniesieniach ze skłonem południowym (doskonale nasłonecznione). Linia średniego napięcia na miejscu – możliwość podłączenia do 3 MW”. Pawlak forsował słońce nie bez przyczyny. Liczył, że skorzystają na tym rolnicy sprzedający dobrze nasłonecznione pola. Eksperci nie wróżą jednak tym projektom powodzenia, bo – jak dowodzi przykład Wierzchosławic – nie sztuka zbudować, ale utrzymać. Wsparcie zielonych certyfikatów może nie wystarczyć (Energa twierdzi, że wystarczy). A w nowym systemie, wchodzącym od przyszłego roku, który przewiduje nowa ustawa o OZE, farmy fotowoltaiczne na szczególne przywileje liczyć nie mogą.

Branża słoneczna – producenci, importerzy, sprzedawcy paneli, a także firmy instalacyjne – z nadzieją patrzą dziś na prosumentów. To osoby prywatne, które wyposażą swe domy w małe instalacje do produkcji prądu. Nowa ustawa daje im szczególne przywileje, dla zawodowców niedostępne. Wyprodukowaną, a niezużytą energię będą mogli sprzedawać do sieci nawet po 750 zł za MWh (rynkowa cena energii to dziś 170–200 zł/MWh). Ustawa wprawdzie nie mówi wprost, że trzeba instalować panele, ale wielkiego wyboru nie ma. – W przypadku małych domowych instalacji najtańszym i najprostszym rozwiązaniem jest fotowoltaika – wyjaśnia Paweł Bartoszewski z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (NFOŚiGW) zajmujący się programem Prosument. Fundusz planuje wydanie do 2020 r. 800 mln zł na dofinansowanie domowych instalacji do produkcji energii. To pieniądze zbierane od dystrybutorów energii elektrycznej. – Będziemy w stanie dofinansować ok. 20 tys. domowych instalacji – wyjaśnia Bartoszewski.

Z kolei ustawa o OZE zakłada, że z wysokiej gwarantowanej taryfy skorzystać mają prosumenci pionierzy. Przywileje się skończą, gdy polska domowa energetyka dojdzie w sumie do 800 MW. W porównaniu z Niemcami, które dorobiły się już ponad 30 tys. MW, to mało, ale nas na takie luksusy po prostu nie stać.

Dlatego w pierwszej fazie powstanie, jak się ocenia, ok. 200 tys. domowych elektrowni słonecznych. Dla biznesu to rynek jak marzenie, bo zasilany pieniędzmi z dotacji, a także dofinansowywany przez spółki energetyczne. Nikt się nie będzie targował, bo w ostatecznym rachunku sfinansują to wszyscy odbiorcy energii. Koszty zostaną im dopisane do rachunku za prąd.

Okazało się jednak, że posłowie PSL przedobrzyli, chcąc z paneli stworzyć maszynkę do zarabiania pieniędzy. Przeforsowali rozwiązanie nie tylko kosztowne, ale którego Komisja Europejska może nie zaakceptować. Bruksela popiera zieloną energetykę, ale dotacje mają wyrównywać konkurencyjne szanse, a nie służyć do przelewania pieniędzy z kieszeni jednych obywateli do drugich. Zanosi się więc na dogrywkę w sprawie prosumentów i nowelizację ustawy, która jeszcze nie weszła w życie.

Panele zamiast aut

Domowa instalacja fotowoltaiczna składa się z dwóch elementów: paneli słonecznych wykonanych najczęściej z fotowoltaicznych ogniw z mono- lub polikrystalicznego kwarcu oraz inwertera. Panele instaluje się na dachu, najlepiej odpowiednio pochylonym i skierowanym na południe, bo wtedy produktywność jest największa. Ogniwa zamieniają światło słoneczne w prąd stały, a inwerter przekształca go w prąd zmienny, synchronizując z prądem płynącym w sieci energetycznej. Domowe instalacje najlepiej przyłączyć do sieci, bo nie tylko można sprzedawać nadwyżki energii, ale także uzupełniać braki w czasie, kiedy słońce nie świeci. Panel może też pracować lokalnie. Wtedy zestaw musi być uzupełniony o akumulatory, do których będzie trafiała energia w czasie, kiedy producent nie może jej sam zużyć. NFOŚiGW koszt takiej domowej elektrowni szacuje na 8 tys. zł za 1 kW. Instalacja z takim dofinansowaniem może mieć do 10 kW. Panele zajmą wtedy 66 m kw.

W Polsce jest kilku producentów paneli fotowoltaicznych. Żaden nie produkuje jednak ogniw. Dlatego przeciwnicy słonecznej energetyki przekonują, że na naszym słońcu będą zarabiać Azjaci. Inwertery też są z importu. Tyle tylko, że generatory wiatrowe także importujemy, podobnie jak łupki kokosowe do palenia w elektrowniach.

W naszej produkcji wykorzystujemy ogniwa tajwańskie i koreańskie. Służą one do produkcji paneli. Montujemy z nich odpowiednie zestawy, które są pokrywane szkłem i laminowane. Nasze panele w większości eksportujemy. Produkują energię od szwedzkiej Kiruny za kołem polarnym aż po Ugandę. Takich technologicznych firm jak nasza przybywa. Produkcja paneli fotowoltaicznych może stać się polską specjalnością – wyjaśnia Wojciech Wróbel, prezes warszawskiej spółki XDISC SA. Firma produkuje panele tam, gdzie kiedyś produkowano warszawy i polskie fiaty.

Energia obywatelska

Adam Ulbrych pierwsze panele fotowoltaiczne zainstalował osiem lat temu, kiedy za zarobione na budowach w Niemczech pieniądze kupił podupadły folwark Rozalia w Komorznie koło Kluczborka. Postanowił zająć się agroturystyką. Kłopot był tylko taki, że w zabudowaniach, które mu sprzedała Agencja Nieruchomości Rolnych, nie było prądu. To znaczy kiedyś był, ale rozkradziono linię i transformator. Zwrócił się do zakładu energetycznego o podłączenie, ale dostał odpowiedź odmowną. – Postawili warunek, że muszę sam odbudować linię energetyczną, a to był koszt 100 tys. zł – wspomina.

Doszedł do wniosku, że wyjdzie taniej, jeśli prąd będzie robił sam. W Niemczech naoglądał się domów z panelami, kupił więc panele fotowoltaiczne, zainstalował na dachu, do tego mały generator wiatrowy. Plus dwa akumulatory. Źródło było skromne, maksymalnie dawało moc zaledwie 0,5 kW, ale do oświetlenia domu, naładowania komórki i laptopa wystarczyło. – Jeśli miałem poważniejsze potrzeby, na przykład musiałem użyć elektronarzędzi, uruchamiałem mały generator spalinowy – wyjaśnia.

Ulbrych jest radykalnym ekologiem, prowadzi w tej dziedzinie zajęcia edukacyjne, nie boi się angażować w akcje obrony środowiska. Ostatnio zaczął walczyć ze złodziejami wycinającymi w okolicy stare dęby. Skończyło się to dla niego fatalnie, bo ktoś mu podpalił dom. Ale wokół dębów zrobił się szum, zainteresowali się wojewoda i policja. Śledztwo trwa. Ulbrych odbudowuje dom i domową elektrownię. – Zakład energetyczny jest gotowy mnie podłączyć do sieci, nie żąda już za to pieniędzy. Ale ja nie jestem zainteresowany. Wolę być niezależny, nie muszę się przejmować, czy jest prąd czy wyłączyli. To zaleta bycia prosumentem – przekonuje ekolog, który bardzo zaangażował się w walkę o ustawę o OZE.

Na domowe elektrownie patrzy jednak inaczej niż posłowie PSL. Nie jak na potencjalny biznes, ale jak na fundament społeczeństwa obywatelskiego. Spółki energetyczne to monopoliści, robią, co chcą, bo wiedzą, że wszyscy są od nich zależni. – Jak kilkaset tysięcy obywateli uniezależni się, choćby nawet częściowo, to zawodowa energetyka będzie musiała to przemyśleć. Ucieszył się niedawno, kiedy przeczytał o japońskich eksperymentach z budową słonecznej elektrowni na orbicie i bezprzewodowym przesyłaniem energii na Ziemię. Kiedy energetycy stracą kable, wtedy dla obywateli zaświeci słońce.

***

Energetyka odnawialna będzie jednym z tematów Europejskiego Kongresu Gospodarczego 2015, który odbędzie się w Katowicach w dniach 20–22 kwietnia. POLITYKA objęła główny patronat medialny nad tym wydarzeniem.

Polityka 13.2015 (3002) z dnia 24.03.2015; Rynek; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Zielono, ale słono"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną