Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Zombie nie da się zastrzelić

Prof. Mark Blyth: zadłużanie się społeczeństw ma swoje plusy

KŻ/Images Money/Flickr / Polityka
Rozmowa z profesorem ekonomii politycznej Markiem Blythem o zgubnym fetyszu zaciskania pasa i zadłużeniu jako sile napędowej rozwoju współczesnych społeczeństw.
W londyńskich protestach przeciw zaciskaniu pasa Brytyjczycy używali masek z twarzą George’a Osborna, ministra finansów Wielkiej Brytanii.Justin Tallis/AFP/EAST NEWS W londyńskich protestach przeciw zaciskaniu pasa Brytyjczycy używali masek z twarzą George’a Osborna, ministra finansów Wielkiej Brytanii.
Mark Blyth pochodzi ze Szkocji, jest profesorem ekonomii politycznej na amerykańskim Brown University.Jeremy Sutton-Hibbert/Getty Images Mark Blyth pochodzi ze Szkocji, jest profesorem ekonomii politycznej na amerykańskim Brown University.

Rafał Woś: – Czy to prawda, że dług jest największą ekonomiczną plagą naszych czasów?
Mark Blythe: – Nieprawda!

Jak to? A potężne zadłużenie publiczne, które od lat nie pozwala strefie euro wyjść z recesji? A wysoki poziom zadłużenia prywatnego w większości krajów rozwiniętych?
Dług był zawsze. To normalne narzędzie gospodarczego obrotu. Problemem naszych czasów nie jest istnienie długu. Problemem jest nasza obsesja długu.

Obsesja? Mocne słowo.
Trzy lata temu wydałem książkę, w której przyglądam się dziejom zadłużenia i oszczędzania. Interesuje mnie zarówno ich historia naturalna, jak i intelektualna. Czyli nie tylko, ile tego długu jest i co z nim robić, ale też dlaczego trzeba lub nie trzeba go spłacać. Gdy o tym myślę, to niezmiennie uderza mnie bardzo rozpowszechnione stawianie znaku równości pomiędzy długiem a... grzechem. Świetnie to widać w niektórych językach. Na przykład niemieckim, gdzie na określenie obu jest jedno słowo Schuld. A grzech to przecież, jak wiadomo, nic chwalebnego. Owszem, czasem każdemu się przytrafi. Ale porządny człowiek powinien ten grzech jak najszybciej zmazać. To znaczy spłacić zadłużenie.

A nie powinien?
To wszystko jest dużo bardziej skomplikowane. Zwłaszcza w gospodarce. Niedawno, przy okazji kolejnej rundy sporu o grecki dług publiczny, niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble powiedział, że „spłacanie zobowiązań to podstawowa reguła ekonomii”. W życiu nie słyszałem większej bzdury. Dictum Schäublego jest nie tylko ekonomicznie nieracjonalne, lecz również głęboko niemoralne. Niestety, mam wrażenie, że takie „niemieckie” postrzeganie długu dominuje dziś w Europie.

To zacznijmy od tego, dlaczego nieracjonalne?
Bo opiera się na nonsensownym założeniu, że dług jest stratą.

Wiadomo: miał coś, ale pożyczył i już tego nie ma.
Ale to jest rozumowanie na poziomie przedszkolaka. Bo przecież w większości przypadków nikt nie pożycza za darmo. Zazwyczaj dostaje coś w zamian. Czasem są to wymierne pieniądze w postaci procentu, a czasem wartości niewymierne, jak wdzięczność, spokój czy szacunek. Już nawet na tym przykładzie widać, że dług to nie jest nigdy czysta strata. Bo dług jednej strony to jakaś forma inwestycji drugiej. Dlatego postrzeganie długu w kategoriach winy do zmazania to przejaw jakiegoś fundamentalnego niezrozumienia praw rządzących społeczeństwem. A już szczególnie gospodarką kapitalistyczną.

A co ma do tego kapitalizm?
Kapitalizm to system, w którym w cenie są inwestycje. Gdy inwestycji brakuje, pojawia się stagnacja. Niektórzy uważają, że inwestować można tylko po wypracowaniu nadwyżek.

W sumie logiczne. Chcesz sobie coś mieć? To najpierw uzbieraj! Czy nie tego uczono nas od przedszkola?
Takie myślenie ma jednak pewien haczyk. Gdybyśmy trzymali się tej zasady, to kapitalizm nigdy by się nie rozwinął. Bo wszyscy by odkładali na przyszłe inwestycje, więc niewielu by konsumowało. A wobec tego wszelkie inwestycje straciłyby rację bytu, bo po co inwestować, skoro nie ma popytu? Aby uciec z tego zaklętego kręgu, firmy wymyśliły dług korporacyjny. Który jest niczym innym jak obietnicą udziału w przyszłym zysku, wypracowanym z czynionych dziś inwestycji. Podobnie robią państwa, emitując dług publiczny. Podobnie wreszcie robią ludzie. Ma pan kredyt hipoteczny?

Tak.
No to chyba nie jest tak, że każdego dnia czuje się pan winny. Odwrotnie. Zamiast stygmatyzować nazwałbym pana raczej człowiekiem przedsiębiorczym. Bo dokonał pan pewnej inwestycji. Kosztem długu zdobył pan miejsce do życia i własność, którą może pan rozporządzać. Jeszcze lepiej to widać na przykładzie długu publicznego. Jeżeli państwo pożycza pieniądze i wydaje je na przykład na infrastrukturę, szkolnictwo publiczne albo zdrowie powszechne, to przecież też inwestuje. W swoich obywateli. Zwłaszcza w tych z szerokich społecznych dołów i części klasy średniej, których nie stać na takie inwestycje z własnej kieszeni.

Przeciwnicy długu twierdzą, że to jest przejadanie pożyczonych pieniędzy.
Bzdura. Inwestowanie w takie narzędzia, jak państwo dobrobytu, służy wielu celom. Na przykład zwiększeniu produktywności obywateli. Jeśli państwo dzięki takim inwestycjom usprawni transport do jakiejś prowincjonalnej dziury, gdzie bezrobocie sięga 50 proc., to zwiększy mobilność tych osób. To będzie oczywiście wydatek, więc dług publiczny wzrośnie. Ale w konsekwencji ludzie zaczną tam zarabiać, zmniejszą się obciążenia socjalne dla budżetu, a jeszcze na dodatek ci zarabiający będą konsumowali i rozruszają lokalny rynek. W większości takich przypadków dług zacznie się więc spłacać sam. Podobnie jest z inwestycjami w szkolnictwo, mieszkalnictwo czy ochronę zdrowia.

A dlaczego pan powiedział, że zasada „długi należy spłacać” jest niemoralna?
Załóżmy, że ktoś popadł w straszliwe długi. Jest winien i nie ma z czego oddać. Gdyby chciał to zrobić, musiałby zamieszkać w leśnej chacie i pracować po 20 godzin na dobę. I już po 40 latach może mu się udać. Czy realistyczne jest oczekiwanie, że taki ktoś spłaci dług?

Pewnie nie.
I właśnie dlatego wymyślono bankructwo. Bo zdzieranie z dłużnika ostatniej koszuli nie tylko nie jest moralne. To po prostu nie działa. A na dodatek będzie miało olbrzymie skutki negatywne. Bo jakie wnioski wyciągną z tego potencjalni naśladowcy? Najpewniej pomyślą, że od długu trzeba się trzymać z dala, bo jak się noga powinie, to litości nie będzie. Koniec z ryzykiem, innowacjami i postępem. Czy to jest funkcjonalne?

Twarde prawo, ale prawo.
Czyżby? A co ze współodpowiedzialnością wierzyciela? Pozostańmy na chwilę przy długu publicznym. Załóżmy, że inwestor kupuje papiery dłużne emitowane przez rząd. Oznacza to, że świadomie wybrał taką formę zainwestowania swoich nadwyżek finansowych. Nie zrobił tego za darmo. Dostał premię w wysokości aktualnego oprocentowania. Jeżeli wybrał kraj bardziej ryzykowny, tej premii było więcej. Jeżeli teraz domaga się spłaty swoich zobowiązań za wszelką cenę, to w zasadzie powinien oddać uzyskany procent. Bo on był przecież ceną za poniesione ryzyko. A gdy to ryzyko się ziściło, on nie chce przyjąć tego do wiadomości. Innymi słowy domaga się specjalnych przywilejów. Taki układ nie jest fair i nie da się na nim budować zdrowego obrotu ekonomicznego.

To czemu tak się nie dzieje, że Europa od kilku lat walczy z długiem na potęgę. A tzw. polityka austerity, czyli redukcji wydatków publicznych w celu zrównoważenia budżetu, jest głównym tematem politycznym w większości rozwiniętych krajów?
To jest właśnie przejaw obsesji, o której mówiłem na początku. I jest to obsesja bardzo niebezpieczna. Już kilka razy i ekonomiści, i rzeczywistość społeczna pokazali, że zmasowane oszczędzanie publiczne po prostu nie działa. Na przykład w okresie międzywojennym, gdy właśnie polityka typu austerity doprowadziła pół kontynentu do społecznej i politycznej katastrofy. Wystarczy przypomnieć sobie choćby losy Republiki Weimarskiej. To dlatego ekonomista John Quiggin nazwał kiedyś politykę austerity ekonomicznym odpowiednikiem zombie. Bo można strzelać do niej, ile się tylko chce – i to strzelać celnie – ale ona ciągle wstaje, wraca i nie przestaje nas straszyć.

Czemu tak się dzieje?
Opowiem panu dowcip, który to dobrze zilustruje. Przychodzi Bill Gates do baru [w kulturze anglosaskiej dowcipy o barach są odpowiednikiem naszego przychodzi baba do lekarza – red.]. Z punktu widzenia ekonomisty dokładnie w tym momencie, gdy Gates przekroczył próg, wszyscy w barze stali się milionerami. Bo przecież, gdyby zsumować ich majątki, a następnie próbować wyliczyć średni majątek per capita, to efekt byłby właśnie taki.

Bardzo zabawne.
Zabawne jest dopiero to, że ekonomiści – a za nimi politycy – dokładnie w taki sposób myślą o gospodarce. I dokładnie na tej samej zasadzie uzasadniają konieczność prowadzenia „polityki oszczędności”. Mówią na przykład: Grecy, Włosi, Hiszpanie czy Brytyjczycy żyli ponad stan. Ale teraz muszą zacisnąć pasa. Osobiście nie mam nic przeciwko zaciskaniu pasa. Ale pod warunkiem, że wszyscy nosimy... te same spodnie.

Co to znaczy?
To znaczy, że redukcja wydatków publicznych uderza w różnym stopniu w różne części społeczeństwa. Jeżeli ktoś jest majętny albo przynajmniej należy do wyższej klasy średniej, to prawdopodobnie korzysta z prywatnej służby zdrowia, prywatnego szkolnictwa czy transportu. Jego dobrobyt w najmniejszym stopniu nie zależy też od publicznej polityki mieszkaniowej czy jakości pomocy społecznej. Wobec tego jest mu bardzo łatwo przybrać marsową minę i powiedzieć: no tak, nie ma innego wyjścia, żyliśmy ponad stan i teraz musimy zacisnąć pasa. W praktyce on tych oszczędności pewnie nawet nie odczuje. Jeszcze bardziej kuriozalne jest, gdy minister finansów jednego państwa grzmi, że pasa muszą zacisnąć obywatele innego kraju. Bo „spłacanie długów to podstawa życia ekonomicznego”.

A pan znowu wraca do Schäublego.
Bo mamy tu do czynienia z przejawem forsowania partykularnego interesu jakiejś wpływowej grupy pod płaszczykiem rzekomo obiektywnych zasad rządzących światem. To taka współczesna odmiana dominującej przed kryzysem mentalności TINY [ang. There is No Alternative, czyli sloganu dowodzącego, że nie istnieje inny zestaw skutecznych ekonomicznych rozwiązań niż polityka neoliberalna – red.]. Tymczasem minister Schäuble nie wyraża żadnej obiektywnej prawdy ekonomicznej. A jedynie to, co jest akurat na rękę najsilniejszym.

Najsilniejszym to znaczy komu?
Gospodarkom takim jak niemiecka. A także sektorowi finansowemu, który ma w swoim portfelu dużo papierów dłużnych takich krajów jak Grecja. Stawianie sprawy długu na pierwszym miejscu ma dla nich bardzo wymierne znaczenie. Często mówi się na przykład, że Grecja „dostała” dotąd dwa unijne bailouty warte ok. 240 mld euro. Ale jakieś 200 mld z tej sumy nigdy nie trafiło do Grecji. Tylko prosto do posiadaczy greckich papierów dłużnych. A więc najbogatszych i najpotężniejszych instytucji finansowych Zachodu. To jest klasyczny przykład, jak sektor finansowy żywi się kosztem małego, pozbawionego siły przebicia kraju na peryferiach Europy. To smutna, ale prawdziwa historia. Niestety.

Niech pan nie przesadza. Nie tylko Grecy zostali poddani polityce austerity. Oszczędności narzucił Brytyjczykom torysowski rząd Camerona. Oszczędzają Portugalczycy, Włosi i Hiszpanie. Niemcy też zrównoważyli swój budżet.
I to właśnie jest w tym wszystkim najbardziej niebezpieczne. Bo jednoczesne oszczędzanie w tak mocno zintegrowanym finansowo obszarze jak strefa euro to klasyczny przykład katastrofy ekonomicznej. Dam przykład. Proszę sobie wyobrazić recesję. Grozi panu utrata pracy. Przychodzi do pana szef i mówi: stary, będziesz teraz pracował za pensję o 30 proc. niższą, ale w zamian utrzymasz zatrudnienie. Oczywiście jest pan człowiekiem rozsądnym, więc się pan na to godzi. Ale teraz wyobraźmy sobie, że wszyscy pracodawcy zachowują się w ten sposób. A ich pracownicy też są rozsądni, więc akceptują nowe warunki. Efekt jest taki, że większość pracowników ma teraz o jedną trzecią mniej pieniędzy. Automatycznie spada więc popyt i konsumpcja. Szybko odczują to producenci. W tym ludzie, dla których pan pracuje. A skoro mają mniej zamówień, to muszą... dokonać nowych cięć albo kolejnych zwolnień. Ekonomiści nazywają to błędem złożenia. To jest sytuacja, w której to, co indywidualnie racjonalne, staje się kolektywną katastrofą.

I to się właśnie dzieje w strefie euro?
Tak. Od kilku lat panuje tam straszliwy ekonomiczny dogmatyzm. Nie ma mowy o tym, że jest wiele dróg do dobrobytu i każdy kraj po to ma demokratycznie wybrany rząd, żeby sobie taką drogę dla siebie znalazł. Odwrotnie. Mamy dogmat, że dług równa się grzech. I kropka. Zakaz nadmiernego zadłużenia jest wyraźnie zapisany w unijnych traktatach. Im kraj biedniejszy, tym ten zakaz jest wobec niego bardziej bezwzględnie egzekwowany. Efekt jest więc taki, że przy obecnie istniejącym kształcie instytucjonalnym Unii jest jedna i tylko jedna droga do gospodarczego sukcesu.

Jaka?
Droga niemiecka. A więc budowania nadwyżki budżetowej poprzez agresywną politykę eksportową. Problem tylko w tym, że jest to droga, którą nie mogą pójść wszyscy jednocześnie. Próbował pan kiedyś wyjść z teatru w czasie przedstawienia?

Bywało…
No właśnie. Pewnie ci obok pana trochę pogrymasili i tyle. Ale teraz proszę sobie wyobrazić, że wszyscy próbują wyjść do toalety w tym samym momencie. Powstaje niewiarygodny chaos i przedstawienie bierze w łeb.

I tak samo jest ze strefą euro?
Tak, bo strefa euro to dosyć zamknięty organizm gospodarczy, w naturalny sposób skłaniający się do handlowania ze sobą nawzajem. A w tym układzie nadwyżka Niemców jest długiem Greków oraz Hiszpanów. To samo dotyczy całej światowej gospodarki. Jeżeli wszyscy będą w niej naśladowali niemiecki model superkonkurencyjności międzynarodowej, to kto będzie kupował ich produkty? Może Marsjanie? Konsekwencja jest więc taka, że zwycięzca bierze wszystko. Takie gospodarki jak niemiecka kwitną, a ich politycy jeszcze bardziej utwierdzają się w swoim dogmatyzmie. A inne gospodarki wpadają w pułapkę oszczędności. Nie mogą uciec do przodu i wspomóc się długiem, bo dług jest przecież zły i zakazany. Więc dalej próbują oszczędzać i mrozić poziom płac, licząc, że w ten sposób odbudują utraconą konkurencyjność. Ale nie odbudują.

No to co dalej?
Trzeba wyjść z tego kręgu. Na szczęście od pewnego czasu pojawia się coraz więcej argumentów, że to jedyne wyjście. Ważnym krokiem był na przykład upadek tezy ekonomistów Kennetha Rogoffa i Carmen Reinhard, którzy w głośnym artykule z 2010 r. określili granicę bezpiecznego zadłużenia na 90 proc. PKB.

A potem pewien student ekonomii pokazał im, że się pomylili w wyliczeniach.
Nie oskarżam autorów tego tekstu i daleki jestem od szydzenia z nich. Chodzi tylko o to, że te 90 proc. stało się dla wielu decydentów w Brukseli, Berlinie czy Waszyngtonie prawdziwym fetyszem. To już nie był nawet oszczędnościowy dogmatyzm. To był dżihadyzm spod znaku austerity. Na szczęście cała ta afera pokazała, że nie da się wyznaczyć jednej uniwersalnej granicy długu. I tak jest lepiej.

A inne sposoby na rozpoczęcie nowej rozmowy o długu?
Innym mechanizmem, w który mocno wierzę, jest demokracja. Mam ogromną nadzieję, że pojawi się w Europie więcej ugrupowań takich jak Syriza, które powiedzą: oszczędności to jest szaleństwo! Ratuj się kto może!

Nie przesadza pan?
Historia zmagań z oszczędnościowym zombie jest długa. Kto zechce ją uważnie prześledzić, odkryje wiele ciekawych prawidłowości. Na przykład taką, że tam, gdzie działa demokracja, wyborcy dają się nabrać na oszczędności maksymalnie dwa razy. Za pierwszym razem są faktycznie przekonani, że wydawali za dużo. I że wystarczy trochę diety, a wszystko będzie dobrze. Wkrótce jednak zaczynają się orientować, że to, co miało być leczniczą dietą, coraz bardziej zamienia się we wtrącenie do piwnicy przez znachora psychopatę. Tuż po dokonaniu tego odkrycia wyborcy będą jeszcze mocno skołowani i wtedy bardzo często blok zwolenników zaciskania pasa zwycięża po raz drugi. Zwykle głosami tych, którzy zaciskają cudze pasy. Ale potem następuje bunt. Trzeba tylko mieć nadzieję, że gdzieś po drodze ludzie nie utracą wiary w demokrację. Bo to się w historii też, niestety, zdarzało.

Autor jest laureatem tegorocznej edycji Nagrody im. Dariusza Fikusa za dziennikarstwo najwyższej próby. Kapituła nagrodziła go za cykl wywiadów publikowanych w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, w których krytykuje założenia liberalnej ekonomii.

Mark Blyth pochodzi ze Szkocji, jest profesorem ekonomii politycznej na amerykańskim Brown University. W 2012 r. opublikował książkę „Austerity. The history of a dangerous idea” (Oszczędności. Historia niebezpiecznej idei), która wywołała w USA i Wielkiej Brytanii gorącą dyskusję na temat ekonomicznego uzasadnienia polityki cięć.

Polityka 19.2015 (3008) z dnia 05.05.2015; Rynek; s. 39
Oryginalny tytuł tekstu: "Zombie nie da się zastrzelić"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną