Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Tak dobrze, że aż źle

Raport o stanie polskiej gospodarki

Budowa terminalu regazyfikacyjnego skroplonego gazu ziemnego LNG w Świnoujściu. Budowa terminalu regazyfikacyjnego skroplonego gazu ziemnego LNG w Świnoujściu. Bartłomiej Kudowicz / Forum
Polska w budowie czy Polska w ruinie? Kraj bogacących się obywateli czy państwo biedy i niesprawiedliwości? W kampanii wyborczej każdy snuł własną opowieść. Która jest prawdziwa?
Beata Szydło, kandydatka PiS na premiera, zapowiada prowadzenie polityki jeszcze bardziej etatystycznej i faworyzującej polskie przedsiębiorstwa.Kacper Pempel/Reuters/Forum Beata Szydło, kandydatka PiS na premiera, zapowiada prowadzenie polityki jeszcze bardziej etatystycznej i faworyzującej polskie przedsiębiorstwa.
Polska gospodarka jest dziś w niezłej kondycji – potwierdzają to dane makroekonomiczne. Teza o Polsce w ruinie brzmi wyjątkowo bałamutnie.Przemek Świderski/EAST NEWS Polska gospodarka jest dziś w niezłej kondycji – potwierdzają to dane makroekonomiczne. Teza o Polsce w ruinie brzmi wyjątkowo bałamutnie.

Artykuł w wersji audio

Gospodarkę można opisać za pomocą masy liczb, wskaźników i wykresów: PKB, budżet, import, eksport, dochody, kredyty, podatki, zatrudnienie, inflacja itd. Pozornie obiektywnych, ale oddających tylko część prawdy. Bo jest też wizja subiektywna: społecznych nadziei, obaw, lęków, wyobrażeń czy aspiracji. Wygląda na to, że te dwa opisy kompletnie się dziś rozmijają.

Główny Urząd Statystyczny ogłosił, że w drugim kwartale 2015 r. produkt krajowy brutto (PKB) wzrósł o 3,3 proc. To dowód, że polska gospodarka ma się dobrze i rośnie w niezłym tempie. – Gospodarka jest dziś w bardzo dobrej kondycji. Mamy niezły wzrost gospodarczy, zrównoważone finanse, spadające bezrobocie. Z makroekonomicznego punktu widzenia można tylko marzyć, by taka sytuacja utrzymywała się jak najdłużej – wyjaśnia prof. Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PwC. Wzrost gospodarczy jest napędzany przez trzy silniki: popyt wewnętrzny, inwestycje i eksport. Zwykle jest tak, że kiedy jeden słabnie, drugi dodaje gazu. W pierwszej połowie roku ciągnął nas eksport (mieliśmy sporą nadwyżkę w handlu zagranicznym). Kiedy ruszą inwestycje finansowane w ramach nowej perspektywy unijnej, pociągnie nas popyt inwestycyjny. Ostatnio silniej ruszył rynek wewnętrzny. Malejące bezrobocie i wzrost płac przekładają się na rosnący popyt konsumpcyjny.

Tymczasem z lipcowego sondażu TNS Polska wynika, że większość Polaków (58 proc.) jest przekonanych, iż polska gospodarka znajduje się w stanie kryzysu. 43 proc. jest zdania, że to lekki kryzys, a według 15 proc. głęboki. W tym samym czasie koniunktura konsumencka, czyli skłonność do zakupów i oczekiwania dotyczące wzrostu płac, wyraźnie rośnie. Okazuje się, że pesymistycznie oceniając stan gospodarki, optymistycznie patrzymy na własne perspektywy ekonomiczne. Kto nas zrozumie?

W latach 2007–14 Polska odniosła wyjątkowy sukces. Rozwijała się najszybciej spośród wszystkich 34 krajów OECD, czyli najbogatszych państw świata.

Sporo przez te lata nadrobiliśmy dystansu do czołówki, a był to okres – przypomnijmy – największego kryzysu, nienotowanego od lat 30. ubiegłego wieku. W tym czasie nie mieliśmy recesji, czyli ujemnego PKB, nawet chwilowo (najbliżej było w końcówce 2012 r.). W sumie w latach 2008–14 wzrost PKB wyniósł 23,8 proc. Przeszliśmy w miarę suchą nogą przez morze problemów, które podtopiły większość krajów. Na tym morzu przez pewien czas rzeczywiście byliśmy „zieloną wyspą”, czego dziś nie doceniamy. Dlatego wyspiarska metafora wyśmiewana jest jako puste hasło marketingowe.

Łatwo nie było: oszczędności, zamrożenie płac w budżetówce, niepodnoszenie kwoty wolnej od podatku PIT, podwyżka VAT do 23 proc. itd. Donald Tusk w sejmowym exposé w 2011 r. zapowiadał nie tylko zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn oraz wydłużenie go do 67. roku życia, ale także zniesienie wielu ulg, stopniową likwidację KRUS, cięcie przywilejów górników, duchownych i sędziów. Nie wszystko udało się zrobić. KRUS ma się dobrze, przywileje górników, duchownych czy sędziów także. Obiecywane odchudzenie administracji też nie wypadło najlepiej, a z trudem przeprowadzoną reformę emerytalną obecny prezydent chce odwrócić.

Trzeba było się też pożegnać z planami wprowadzenia Polski do strefy euro, co – według zapowiedzi Donalda Tuska z 2008 r. – miało nastąpić już w 2011 r. Nieprzyjęcie euro jedni (zwłaszcza przedsiębiorcy) uznają dziś za porażkę, a inni za przypadkowy sukces tego rządu (Beata Szydło).

Zaciskanie pasa wymusiła procedura nadmiernego deficytu, którą objęła nas UE. Bolało, ale udało się. Z deficytu na poziomie 8 proc. PKB zeszliśmy w tym roku poniżej wymaganych 3 proc. (wykorzystując reformę systemu OFE, więc trochę kuglując), co jest sporym sukcesem obecnej koalicji. Wyzwoliliśmy się spod specjalnej kurateli Rady UE, dzięki czemu możliwe staje się obniżenie stawek VAT oraz wzrost płac w budżetówce.

Nie mamy jednak poczucia sukcesu. Tak to widzą eksperci OECD, którzy ustalili, że Polacy deklarują mniejsze zadowolenie z życia niż w 2007 r. Podejrzewają, że „domniemany brak perspektyw w połączeniu z rosnącymi nierównościami może wpływać negatywnie na poziom satysfakcji Polaków, mimo wzrostu ogólnej gospodarki”. Nad rosnącymi nierównościami i rosnącą polską biedą ubolewa też często prezydent Andrzej Duda. Prof. Janusz Czapiński, główny autor Diagnozy Społecznej, największego cyklicznego badania polskich rodzin, gorąco protestuje. – Z naszych najnowszych badań wynika, że zamożność wszystkich grup społecznych szybko rośnie. Polacy jeszcze tak zadowoleni z życia nie byli. Wyprzedziliśmy pod tym względem niektóre kraje Europy Zachodniej, jak Włochy czy Portugalia. 83,5 proc. Polaków deklaruje, że są szczęśliwi – twierdzi profesor.

Obserwacje Diagnozy Społecznej znajdują potwierdzenie w danych GUS. Dochody niemal wszystkich grup społecznych rosną. W 2007 r. miesięczny dochód rozporządzalny przeciętnego gospodarstwa domowego (pieniądze, jakimi dysponuje rodzina po uiszczeniu wszystkich stałych opłat) wynosił 929 zł na osobę. W 2014 r. było to już 1340 zł. GUS odnotowuje rosnący poziom wyposażenia gospodarstw (zwłaszcza w komputery, zmywarki, telewizory LCD), a także rosnącą powierzchnię mieszkań. Własny samochód osobowy jest poza zasięgiem ekonomicznych możliwości już tylko 14 proc. gospodarstw. Latem tego roku salony samochodowe odnotowały rekordy sprzedaży. Jeśli w 1992 r. dochód Polaka stanowił 29 proc. dochodu Niemca (uwzględniając korektę poziomu cen), to dziś stanowi już 55 proc.

Mimo to tęsknota za silnym państwem i egalitaryzmem rośnie. Stąd walka z płacowymi kominami, a także najnowszy projekt PiS wprowadzenia trzeciego, 39-procentowego, progu podatku PIT dla osób zarabiających ponad 400 tys. zł. Pomysł bez ekonomicznego znaczenia, bo Polaków o takich dochodach jest niewielu (najwyżej kilkadziesiąt tysięcy) i mogą łatwo się z tej opresji wywinąć. Zaspokaja jednak społeczną potrzebę równości.

Mamy więc kolejny konflikt pomiędzy subiektywnymi odczuciami a obiektywnymi danymi, które wskazują na malejące, a nie rosnące rozwarstwienie dochodowe. Mierzy się je za pomocą tzw. współczynnika Giniego. Skala wynosi 100, im niższa wartość, tym rozwarstwienie mniejsze. W 2005 r. współczynnik dla Polski wynosił 35,6, dziś jest to 28,5, czyli poniżej unijnej średniej. Skąd więc to przekonanie o rosnącej przepaści między bogatymi a biednymi? – Taki obraz kształtują media i część polityków. Wiele osób widzi w telewizji przypadki skrajnej biedy i wyciąga wnioski: mnie się poprawia, a tym ludziom nie, więc rozwarstwienie musi rosnąć – wyjaśnia prof. Czapiński. Więc znów sukces czarnego piaru.

Ale problem rozwarstwienia przecież istnieje. Tyle że dziś ma on charakter coraz bardziej międzypokoleniowy. Wszystko za sprawą niestabilnego systemu zatrudnienia młodych ludzi, umów śmieciowych i tego wszystkiego, co sprawia, że mówimy o nowej klasie społecznej – prekariacie. To jeden z problemów, którego nie udało się w minionej dekadzie rozwiązać mimo politycznych deklaracji i pierwszych rachitycznych prób.

Umowy cywilnoprawne, samozatrudnienie, sztucznie tworzone mikrofirmy – to reakcja pracodawców na wysokie pozapłacowe koszty pracy i dążenie do zachowania konkurencyjności. Bo niskie wynagrodzenia to jedna z przewag, dzięki którym polskie firmy zdobywają zagraniczne rynki, a Polska przyciąga inwestorów zagranicznych. To jeden z silników ciągnący gospodarczy wzrost. Ciągnący, dodajmy, coraz słabiej, ze względu na rosnący poziom zarobków. – Nie możemy wiecznie bazować na niższych kosztach, polska gospodarka musi się stać bardziej innowacyjna. Z tym mamy jednak problem. Wynika on ze słabo działającego sektora publicznego, skomplikowanego systemu podatkowego (choć podatki wcale nie są wysokie), marnego systemu edukacji, wysokiego bezrobocia strukturalnego. Tych problemów wciąż nie udaje się rozwiązać – wylicza prof. Witold Orłowski.

W wymuszaniu konkurencyjności płacowej spory udział ma dziś państwo poprzez system zamówień publicznych. Uznawanie najniższej ceny za podstawowe, a często jedyne kryterium rozstrzygania przetargów jest problemem, którego nie udało się skutecznie rozwiązać. To uboczny efekt walki z korupcją, bo cena jest łatwo weryfikowalnym kryterium, którego prokurator nie podważy. Jednak efektem tego są brutalne metody stosowane przez firmy. Zatrudnianie pracowników na umowach śmieciowych czy świadome doprowadzanie do bankructwa podwykonawców i dostawców, po to by zejść z kosztów, stały się gospodarczą plagą. W ramach programu budowy dróg i autostrad w ten sposób została przetrzebiona branża budowlana, a wielu ludzi zostało bez pracy. Dziś z podobnym problemem boryka się branża budownictwa kolejowego. Kładzie się to cieniem na niewątpliwym sukcesie dwóch kadencji rządów PO-PSL, jakim była budowa 2,1 tys. km nowych autostrad i dróg szybkiego ruchu.

Zmiana systemu przetargów publicznych wydaje się pilnym zadaniem. Podobnie jak konieczna jest reforma systemu zatrudnienia. Narasta olbrzymi problem społeczny i ekonomiczny. Niepewność i niskie płace skłaniają wielu młodych ludzi do emigracji zarobkowej, opóźniają zakładanie rodzin i posiadanie dzieci, wpędzają w kredyty. Gospodarka traci pracowników, których zaczyna brakować. Kurczą się też wpływy do ZUS i powiększa luka pokoleniowa. Rząd PO-PSL podjął w tej dziedzinie kilka ważnych działań, takich jak podwyższenie wieku emerytalnego do 67. roku życia. Była to śmiała decyzja, bo jej pozytywne efekty gospodarka odczuje za kilka lat, za to autorzy narażą się na negatywne konsekwencje dużo wcześniej. PiS zapowiada, że wiek emerytalny ponownie obniży, co się podoba wyborcom, ale ekonomicznie będzie zabójcze. Szczególnie że za tym mają iść inne obietnice socjalne (np. 500 zł na każde dziecko, bezpłatne leki dla każdego po 75. roku życia). Emeryci stają się coraz liczniejszą i bardziej wpływową grupą społeczną, o którą politycy będą zabiegać. Niektórzy mówią o nadchodzącym „tsunami staruszków”. Czy gospodarka temu podoła?

Kontrowersyjną decyzją minionej kadencji była reforma systemu OFE i przekazanie części zgromadzonych przez nie pieniędzy do ZUS. Wśród ekonomistów ma ona tyluż zwolenników co przeciwników. Została wymuszona przez konieczność walki z deficytem sektora finansów publicznych i trzeszczącym budżetem ZUS. Problem rosnących kosztów systemu emerytalnego i konieczności zasilania go coraz większymi pieniędzmi z budżetu będzie jednak narastał. Coraz liczniejszej armii emerytów nie zdoła sfinansować malejąca armia osób czynnych zawodowo. Szczególnie jeśli będą konserwowane przywileje licznych grup zawodowych. Nie widać łatwego politycznie rozwiązania.

Kiedy Donald Tusk po raz pierwszy został premierem, skomentował żartem, że nie przypuszczał, iż większość czasu będzie się zajmował... dwutlenkiem węgla. Trwały bowiem negocjacje w sprawie unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego. Redukcja emisji CO2 to do dziś jedno z największych wyzwań dla polskiej gospodarki. Musimy ograniczać emisję gazów cieplarnianych, co w kraju uzależnionym od węgla jest trudne. Mamy sporo branż przemysłowych emitujących duże ilości CO2. Niektóre jeszcze dostają darmowe prawa do emisji, ale z czasem będą musiały je kupować, płacąc coraz drożej. To może je zmusić do emigracji poza granice UE. Dlatego polityczny spór o to, kto odpowiada za przyjęte przez Polskę zobowiązania, ciągle wraca. Jako pierwszy przystał na nie przecież prezydent Lech Kaczyński, ale ostateczną wersję wynegocjował premier Tusk.

W dziedzinie polityki energetyczno-klimatycznej mieliśmy jednak nieformalną koalicję PO-PiS. Donald Tusk długo korzystał z energetycznych doradców PiS i realizował politykę, której autorem był Piotr Naimski. Przykładem terminal gazowy LNG w Świnoujściu. Wymyślony przez PiS, zrealizowany przez PO. Udało się też wreszcie zbudować połączenia gazociągowe na zachodniej i południowej granicy, dzięki czemu przestajemy być uzależnieni od Gazpromu. W ocenie analityków gospodarczych z centrum analitycznego POLITYKA INSIGHT inwestycje w sektorze energetycznym – budowa nowych bloków w elektrowniach, rozbudowa infrastruktury gazowej (terminal LNG, nowe gazociągi i magazyny gazu) – to największe sukcesy rządu PO-PSL. Porażka – rozbudzanie nadmiernych nadziei dotyczących gazu łupkowego, które dziś dają frustrujące poczucie niepowodzenia.

Bezpieczeństwo energetyczne stało się dziś zaklęciem uniwersalnym. Można nim tłumaczyć dowolne działania, nie zawsze ekonomicznie racjonalne. Zwłaszcza w dziedzinie górnictwa. Odsuwanie reformy tej branży ze strachu przed górnikami doprowadziło do dramatycznych kryzysów. To obciąża konto rządu PO-PSL, a zwłaszcza Donalda Tuska, który koniunkturalnie bagatelizował problem, przekonując górników, że żadna kopalnia zamknięta nie będzie. Choć nie od dziś wiadomo, że 31 kopalń węgla kamiennego Polska nie potrzebuje, a dotować górnictwa nie jesteśmy w stanie. Chorobę w fazie krytycznej usiłuje leczyć Ewa Kopacz. Bez szczególnych efektów. Jak sobie z tym poradzi kolejny rząd?

Kłopoty z górnictwem, energetyką czy PLL Lot to dowód, że państwo słabo sobie radzi w gospodarce jako właściciel. Mimo to coraz popularniejsza staje się teoria, że nie ma lepszego i wszystko powinno być państwowe. – Etatyzm wynika z mylnej diagnozy problemów, jakie trapią polską gospodarkę, i zastosowania kompletnie błędnej terapii – uważa prof. Orłowski.

Etatyzm nazywa się dziś „aktywną obecnością państwa w gospodarce”. Trwa licytacja, kto jest prawdziwym patriotą gospodarczym, a kto ukrytym neoliberałem. Prywatyzacja to największa zbrodnia. Dlatego od lat utrwalił się model pseudoprywatyzacji polegającej na sprzedawaniu na giełdzie pakietów państwowych firm, tak by Skarb Państwa zarobił trochę pieniędzy (58,5 mld zł w latach 2008–14), ale politycy nie stracili kontroli nad spółkami. Mimo tak zachowawczej polityki sypią się w kampanii oskarżenia o wyprzedawanie majątku narodowego.

Szczególnie wiele emocji budzi sektor bankowy, zdaniem polityków nadmiernie prywatny i zdominowany przez zagraniczny kapitał. To ponoć zagraża naszemu bezpieczeństwu (choć twardych dowodów brak). Dlatego pojawiło się hasło „udomowienia banków”, czyli wykupywania ich z obcych rąk (np. państwowy PKO BP wykupił Nordea Bank). Odzyskiwanie przez państwo sprywatyzowanych firm stało się trendem: Skarb Państwa z niemałym trudem odzyskał PZU, państwowy koncern energetyczny Enea usiłuje odzyskać sprywatyzowaną wcześniej kopalnię węgla Bogdanka.

Beata Szydło, kandydatka PiS na premiera, zapowiada prowadzenie polityki jeszcze bardziej etatystycznej i faworyzującej polskie przedsiębiorstwa. Stąd m.in. planowane uderzenie podatkowe w banki i zagraniczne sieci handlowe. Polityka gospodarcza oparta na budowaniu atmosfery lęków i zagrożeń (mówi się już o bezpieczeństwie finansowym, żywnościowym, nawozowym itd.), szukaniu gospodarczych wrogów, tworzeniu „narodowych czempionów” (czytaj: państwowych monopolistów), odwoływaniu się do argumentów „godnościowych”, przemycaniu pomocy publicznej czy traktowaniu własności państwowej jako cudownego panaceum, to kolejne zagrożenie rozwoju gospodarczego Polski.

Polska gospodarka jest dziś w niezłej kondycji – potwierdzają to dane makroekonomiczne. Teza o Polsce w ruinie brzmi wyjątkowo bałamutnie. Także o upadku przemysłu i konieczności jego odbudowy: ponad 25 proc. PKB wypracowuje właśnie przemysł. Handel i transport – 27 proc., administracja, edukacja, opieka zdrowotna – 14,3 proc., budownictwo – 7,5 proc. Natomiast rolnictwo, tak absorbujące uwagę społeczną, to tylko 3,4 proc. PKB.

Minione osiem lat nie zostało zmarnowane, choć pewnie mogło być wykorzystane lepiej. Mieliśmy sporo szczęścia, bo kiedy kryzys opanował świat, ratowały nas bliskie więzy gospodarcze z Niemcami, największym i najstabilniejszym ekonomicznie krajem UE. Ok. 26 proc. polskiego eksportu trafia za Odrę, najwięcej z całej Unii. Byliśmy więc silni po trosze siłą niemieckiej gospodarki, a na dodatek dostaliśmy w tym czasie największy w historii prezent: 272 mld zł z kasy Unii Europejskiej. Udało się skutecznie wykorzystać te fundusze, choć nie zawsze najrozsądniej. W nowej perspektywie 2013–20 będziemy mieli do wydania jeszcze więcej – 82,5 mld euro. Fundusze unijne pozwalają nie tylko modernizować kraj, ale także są jednym ze źródeł wzrostu gospodarczego (zwiększają nasz PKB o 0,5–0,8 pkt proc.). – Fundusze unijne wydawane są sprawnie i dość racjonalnie. Na naszą korzyść działa nasze infrastrukturalne zapóźnienie, bo każda inwestycja transportowa jest uzasadniona i pilnie potrzebna – twierdzi prof. Orłowski. Pojawia się jednak zagrożenie, bo łatwo przejeść nawet największe pieniądze. Kiedy za pięć lat źródełko z gotówką zacznie wysychać, możemy mieć problem.

Naszym zdaniem

Kampania wyborcza jest dla gospodarki zawsze fatalnym okresem. Wprowadza stan niepewności i poczucie zagrożenia. Nie wiadomo, kto będzie rządził i jakie będzie miał pomysły. Coraz większe ambicje państwa do rządzenia w gospodarce powiększają ryzyko. Motywowane politycznie decyzje gospodarcze często dalekie są od racjonalności. Trudne, choć konieczne, posunięcia odkłada się, by nie denerwować wyborców. Na giełdzie co chwila wybucha panika: kiedy PiS ogłosił plan podatku bankowego, spadły akcje banków; kiedy rząd nosił się z pomysłem połączenia kopalń i elektrowni, pikowały akcje spółek energetycznych. Politycy jak z kapelusza wyciągają kolejne podarki: obniżanie podatków, dopłaty do leków, zasiłki na dzieci itd. Na czas kampanii wszystko staje się możliwe, każdy budżetowy wydatek da się uzasadnić. Nikt się nie przejmuje, jak to sfinansować, ważne, by wyborcy odwdzięczyli się przy urnie. Gospodarka nie lubi takiego stresu, zwłaszcza że mamy wystarczająco wiele obiektywnych powodów do zdenerwowania: słabnącą koniunkturę światowej gospodarki, perturbacje strefy euro, niską innowacyjność polskich firm, wyczerpywanie się źródeł wzrostu, napędzających dotychczas naszą gospodarkę. Bałamuceni przez polityków wyborcy jakoś nie potrafią się tym wszystkim przejąć.

***

W cyklu Raport Polska Przed Wyborem dotychczas ukazały się publikacje nt. JOW (POLITYKA 29), finansowania partii (POLITYKA 30), wymiaru sprawiedliwości (POLITYKA 31), systemu emerytalnego (POLITYKA 32), relacji państwo-Kościół (POLITYKA 33), służby zdrowia (POLITYKA 34), demografii (POLITYKA 35), szkół (POLITYKA 36), wojska (POLITYKA 37), uchodźców (POLITYKA 38), polityki historycznej (POLITYKA 39) i płac (POLITYKA 40) i wsi (POLITYKA 41).

Polityka 42.2015 (3031) z dnia 13.10.2015; Rynek; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Tak dobrze, że aż źle"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną