Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Związkowy dym nad stolicą

Dziś manifestacja górników w Warszawie: będzie dym?

. . Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
Marsz związkowców ma dobić rządową watahę, którą i tak trzy dni później rozdziobią i kruki, i wrony. Już krążą złowrogo nad głową pani premier – przez niektóre posłanki nazywaną wdzięcznie „Kopaczową”.

Górnicze związki zawodowe będą bić w tarabany, dmuchać w ukulele i apelować, żeby w najbliższych wyborach pogonić PO i PSL. Po ośmiu latach rządów zostawiają bowiem górnictwo w ruinie. Jak i resztę kraju. Przyszła pani premier – z łaski bożej i prezesa – stwierdziła, że nie ma w kraju dziedziny, której nie trzeba by było naprawiać. Związkowcy uprzedzają – będzie dym.

„Nie głosujcie na partie oszustów!” – nawoływał podczas ostatnich protestów w Brzeszczach i Rudzie Śląskiej Bogusław Ziętek, lider Sierpnia ’80. Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej „Solidarności”, uderzał w łagodniejszą nutę: „Nie chcemy mieć po drugiej stronie stołu ludzi, którzy nie dochowują swoich zobowiązań” – podkreślał.

Chodzi o zobowiązanie rządu ze stycznia tego roku, że nie będzie zamykania kopalń, państwo sypnie groszem na Nową Kompanię Węglową, powiąże biedne kopalnie z bogatą energetyką, uratuje kopalnię „Brzeszcze” i wdroży programy rozwojowe dla Śląska i zachodniej Małopolski.

Jednak w tak krótkim czasie nawet Herkules nie wyczyściłby tej węglowej stajni Augiasza, a co dopiero rząd, który miał na głowie podwójne wybory: majowe prezydenckie, a teraz parlamentarne. Ale słowo uleciało ptakiem w trakcie gorącej styczniowej górniczej aury. A teraz wróci kamieniem, rzuconym przez chwackich związkowych kamratów w serce rządu – czyli histeryczną panią premier. Jednak 30 września rzutem na wyborczą taśmę ów rząd bierze na klatę nowy plan ratowania górnictwa.

Właśnie do tego dnia na gruzach dotychczasowej Kompanii Węglowej miała powstać Nowa Kompania Węglowa, której inwestorami miały być kontrolowane przez państwo spółki energetyczne. A upadająca kopalnia „Brzeszcze” miała trafić do Tauronu. Energetycy rękami i nogami bronili się przed bezpośrednim wejściem w zadłużone górnictwo – straty w tym roku sięgną 3 mld zł, a całe zadłużenie dochodzi już do 14 mld! Trzeba było wymienić zarząd Tauronu, żeby energetyczna grupa przejęła za symboliczną złotówkę bankrutującą kopalnię, która na każdej wykopanej tonie traci 250 zł.

Ośli opór Tauronu i innych zaowocował w taki oto rządowy myk: zamiast bezpośredniej konsolidacji górnictwa z energetyką – 100 proc. akcji KW (11 kopalń) należących do Skarbu Państwa wniesionych zostanie we wianie do Towarzystwa Finansowego Silesia, które z kolei dokapitalizuje się akcjami m.in. Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, PZU, Polskiej Grupy Energetycznej i Grupy Energa. Koncept ten ma być fundamentem budowy silnego koncernu paliwowo-energetycznego.

Problem w tym, czy na parę dni przed wyborami da się złamać kręgosłupy zarządów owych koncernów, a jeżeli nawet tak – to co z tym fantem zrobi przyszła ekipa?

Liderzy PiS zapowiadają, że przynajmniej przez najbliższych 40 lat polska energetyka oparta będzie na węglu (dzisiaj z kamiennego mamy 51 proc. energii, a z brunatnego – 36 proc.). Załóżmy więc, że przyszły rząd „klepnie” projekt poprzedników i już pod swoje dyktando wymusi przejęcie bankrutujących kopalń; a jeśli chodzi o „Brzeszcze”, to pod władzą Beaty Szydło świetlana przyszłość kopalni jest już przesądzona.

Rzecz w tym, że niedozwolona pomoc publiczna, widoczna w tym przypadku jak na dłoni, nie zachwyci Brukseli. No i starty górnictwa przeniesione zostaną do energetyki. Podrożeje nam prąd czy nie?

Przecież czymś trzeba będzie tę gigantyczną węglową dziurę zasypać, to raz. A dwa – znaleźć kolejne miliardy dla dobrodziejstwa stale niezaspokojonego inwentarza. Konkurencyjność naszej gospodarki osłabnie czy nie? Pewne jest, że Kowalskiemu prądu w domu nie zabraknie, bo obowiązuje europejska zasada TPA – wolnego dostępu stron trzecich do sieci elektroenergetycznej. Francja rozwija energetykę atomową, Niemcy w OZE mają już większą moc niż wszystkie nasze elektrownie węglowe razem wzięte. Jeżeli tylko inwestycje im się zwrócą, to do Polski popłynie prąd tani jak barszcz.

Dlatego z niepokojem należy przyjmować deklaracje PiS, że na przynajmniej cztery dekady nasza energetyka opierać się będzie na węglu. Dlaczego? Bo mamy. I gwarantuje on niezależność energetyczną. Ale to tak jakbyśmy przed laty postanowili, że fundamentem naszej motoryzacji będzie polonez. Dlaczego? Bo już go mamy. Potrafimy produkować, no i daje pracę tysiącom osób w stolicy i kilkudziesięciu tysiącom w kraju. Wywód dosadny jak Abel krowie, trudno.

W 2011 r., kiedy ekipa PO-PSL objęła po raz kolejny władzę, cena tony węgla na europejskim rynku przekraczała 120 dolarów i była dla naszych kopalń świetna. Dzisiaj, przed wyborami, węgiel (średni – energetyczny) chodzi w Europie po 50 dolarów. A do tego powinniśmy się modlić, żeby ten stan się utrzymał, bo może być gorzej. A wtedy związkowcy jak amen w pacierzu szeroką ławą otoczą ów europejski rynek, który za nic ma ich jedynie słuszne postulaty – i puszczą go z dymem. W każdym razie dadzą dobitny wyraz sprzeciwu wobec dziejowej niesprawiedliwości. No bo jak to – jeszcze cztery lata temu koszt wydobycia tony węgla oscylował wokół 250 zł – dzisiaj to 300 zł (ponad 80 dolarów). Jaka to sprawiedliwość?

Górnictwo miało w ostatniej dekadzie swoje lata tłuste, ale je przejadło. Pieniądze szły na podwyżki, bo kopalnie były i są zarządzane pod dyktando silnych związków zawodowych. Wiele z nich, czasami wspólnie, ma firmy usługowe żywiące się na kopalnianym organizmie. Związkowa wierchuszka zasiada w ich radach nadzorczych. Bywa, że kręcą czarne interesy – sporo ich ostatnio ujawniono.

„Czarno na białym” pokazało, że i sami działacze kręcą swoje lody. Zwykli górnicy mają świadomość sytuacji, ale boją się o swoje miejsca pracy. Nie wykluczam, że w warszawskim proteście pójdą i ci, którzy próbowali wyłudzić emerytury. Siedzieli w swoich gabinetach, ale dniówki wpisywano im takie, jakby harowali na dole. Po wyłapaniu sprawy przez ZUS zajęła się nimi prokuratura. Wielu z nich powinno nieść przed sobą lustra. I grozić zaciśniętą pięścią. Także sobie.

To prawda, że przez osiem lat rządy PO-PSL (górnictwo znalazło się w rękach ludowców) nie sprzyjały naprawie górnictwa. Dobrze jest, jak jest. W każdym razie swoje obowiązki właścicielskie miały wiadomo gdzie. Premier Donald Tusk unikał konkretów i o problemach górnictwa mówił „na okrągło”. Nie chciał zadrażnień ze związkami – na Śląsku mówi się, że pod koniec swojego rządzenia z niektórymi działaczami nawet się skumplował. Można to nazwać komfortem sprawowania władzy.

Z kolei Ewa Kopacz stanęła na czele rządu zbyt słabego, aby zmierzyć się ze spuścizną po swoim charyzmatycznym poprzedniku. Nie da się bowiem uniknąć rozwiązań drastycznych. Wśród wielu w pierwszej kolejności należałoby zmniejszyć – szacują eksperci – wydobycie o jakieś 12 mln ton węgla energetycznego. To oznacza, że należałoby zlikwidować cztery spore kopalnie, a kilkunastu tysiącom górników zaoferować coś w zamian – choćby dobrowolne i godne rozstanie.

Zwierzenia Pawła Wojtunika i Elżbiety Bieńkowskiej w chytrze zwanych przez niektórych zainteresowanych „taśmami prawdy” częściowo dotyczyły węgla. To szło jakoś tak: „Żenada z tym całym górnictwem, takie jest zaniedbane. Właściciel generalnie ma je w d... Były pieniądze a oni pili, lulki palili, swoich ludzi poobstawiali”.

Cóż powiedzieć? Ocena trafna niemal do bólu. Na tym bezpańskim państwowym poletku znalazł się facet, który chciał sprawy wziąć w swoje ręce – Jarosław Zagórowski, były prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej, fedrującej najdroższy węgiel koksowy. Przewidział, że ceny i na ten rarytas pójdą w dół, więc zaproponował zmianę organizacji pracy (także w soboty, z uwagi na niższe koszty) i wynagrodzeń – z prehistorycznych na motywacyjne. Czyli: będzie zysk – będzie kasa. No i stał się wrogiem publicznym numer jeden. Związki wyły – Zagórowski musi odejść. Warunek sine qua non. Odszedł. A agonia górnictwa przybiera na sile.

Sprawy zaszły już tak daleko, że największe centrale związkowe JSW zgodziły się – dla ratowania miejsc pracy, etatów dla działaczy i ogólnie firmy przed upadłością – na drastyczne zaciśnięcie pasa: zawieszenie wypłat czternastej pensji (dawniej pomyślanej jako nagroda z zysku), likwidację deputatów węglowych i odebranie administracji świętej nagrody barbórkowej w postaci dodatkowej pensji. Pomysł pracy w soboty, a nawet niedziele nikogo już nie stawia do pionu.

I tak sytuacja JSW jest lepsza od Kompanii Węglowej, której jedynym sensem istnienia jest szukanie pieniędzy na wypłaty. Wysupła jeszcze kasę do końca listopada. W dużej mierze z wyprzedaży węgla ze zwałów. Za półdarmo. Kto by słuchał protestów „Bogdanki” i „Silesii” – prywatnych kopalń, zarzucających Goliatowi nieuczciwą konkurencję. Wszak to największy koncern węglowy w Europie! W dodatku zostaje sam na polu bitwy – Anglicy zamykają w połowie grudnia ostatnią kopalnię głębinową, Niemcy zrobią to w 2017 r., a Czesi założyli, że będą fedrować tylko do 2020 r.

Żeby przetrwać do końca I kwartału przyszłego roku, KW potrzebuje 700 mln zł. Na przedpłaty sprzedaje – oczywiście po niższych cenach – węgiel jeszcze niewydobyty, co w przyszłości odbije się czkawką. A miarą jej tragicznej kondycji jest zapowiedź sprzedaży reprezentacyjnej siedziby w centrum Katowic. To nie będzie piękna katastrofa.

Z takim górnictwem będzie musiał się zmierzyć kolejny rząd. Czarny czwartek będzie niósł na sztandarach nazwę partii, którą najchętniej widzieliby na czele nowej ekipy. Będą hasła, że Polska węglem stoi i stać będzie. A złodziejski rząd z histeryczną panią premier zostanie rozliczony, w tym za nieudolność w naprawianiu górnictwa.

Jedno jest pewne – nowy rząd musi być cholernie silny i walić prawdą po oczach. Bez znieczulenia. Bez względu na barwy. Dobrze mieć związki zawodowe po swojej stronie, ale nie za każdą cenę. Dlatego słychać głosy, że naprawę polskiego górnictwa powinno się zacząć od zmiany ustawy o związkach zawodowych. I cześć pieśni.

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną