Karuzela kadrowa kręci się na pełnych obrotach. Najpierw minister Skarbu Państwa wymienia swoich przedstawicieli w radzie nadzorczej spółki, a co zdarzy się potem, wie każdy prezes. Niektórzy zawczasu składają dymisje (jak szef PKP Jakub Karnowski), czasem robią to na prośbę ministra (jak prezes PZU Andrzej Klesyk).
Takie są reguły gry w państwowej gospodarce. Co wybory, to kadrowe trzęsienie ziemi. Tym razem szczególne, bo PiS jest w rewolucyjnym nastroju. Nowa Polska wymaga „dobrej zmiany”, zwłaszcza w dziedzinie kadr. Nie zatrzymamy się na zarządach, zejdziemy do najniższych szczebli – zapowiadają politycy. Tak samo będzie w administracji państwowej. Bo kadry decydują o wszystkim, jak mawiał Lenin. Mówił też o kucharce, która będzie mogła rządzić państwem. Zobaczymy, jak się to sprawdzi w polskich realiach.
Lekcja Kiliana
PiS ma skromny zasób kadrowy. Nie za wielu ludzi „dobrej zmiany” zna się na gospodarce, jeszcze mniej ma doświadczenie w zarządzaniu. Można ewentualnie sięgać po politycznych sympatyków aktywnych w prywatnym biznesie. Ale tu pojawił się problem.
– Wiele osób, gdy słyszy, jakie są warunki, odmawia – przyznaje jeden z polityków PiS. Podstawowy warunek: absolutne podporządkowanie się decyzjom partii i rządu. Żadnego mędrkowania, przekonywania, że Kodeks spółek handlowych nakłada na prezesa obowiązek dbania o spółkę, interesy akcjonariuszy i innych takich.
W PiS ogromne wrażenie zrobił spór premiera Tuska z Krzysztofem Kilianem, prezesem Polskiej Grupy Energetycznej. Kilian, przyjaciel i doradca Tuska (co było ważnym argumentem za powierzeniem mu stanowiska), nagle zaczął stawać premierowi okoniem.