Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Morawiecki pokazał, ile ma. Niech wszyscy pokażą

Marek Wiśniewski / Forum
To dobrze, że wicepremier Mateusz Morawiecki ujawnił, że jest bogatym człowiekiem. Żadnego hejtu z tego nie będzie.

Nie rozumiem, dlaczego wicepremier Morawiecki tak długo się wahał. Przecież to, że jest człowiekiem bogatym (bogaty to sporo więcej niż „zamożny”), było wiadomo od zawsze. W końcu od kilkunastu lat pracuje na kierowniczych stanowiskach w sektorze bankowym. I to akurat w czasie, gdy branża znajdowała się w Polsce na ciągłej fali wznoszącej.

Ma więc Morawiecki junior 3,2 mln złotych na koncie i 3,8 mln w akcjach. Plus dwa domy (jeden na kredyt), pół wielkiego bliźniaka i działkę rolną. Tak zarabia polska śmietanka menadżerska. A bywają i bogatsi. Żadnego hejtu z tego nie będzie. Pracował, to i ma. Przyglądałem się kiedyś jego biografii i trudno tu znaleźć jakieś szczególnie podejrzane elementy. Ot, miał Morawiecki junior to szczęście znaleźć się akurat w dobrej branży w dobrym dla niej czasie. Pomogły niezaprzeczalne osobiste przymioty. A i nazwisko odziedziczone po legendarnym opozycjoniście nie zaszkodziło.

Z ekscytacji zarobkami Morawieckiego juniora płyną dwa wnioski. Oba dotyczą pieniędzy. Pierwszy jest taki, że dopiero na tle byłego prezesa BZ WBK widać, jak słabo zarabiają polscy politycy. No bo jak inaczej zinterpretować np. niecałe 3 tys. zł oszczędności Antoniego Macierewicza (no dobrze, jego żona ma trochę więcej) albo 5 tys. zaskórniaków Mariusza Kamińskiego (plus 39-metrowe mieszkanie na kredyt? Da się to oczywiście od biedy brać za dowód, że tacy politycy nie odkleili się od reszty naszego (co tu kryć) ubogiego społeczeństwa. Ale z drugiej strony aż tak niepewna sytuacja materialna polityków to wszak wręcz otwarte zaproszenie dla pokus i nacisków korupcyjnych.

W tym kontekście jak memento brzmią niedawne słowa ministra Henryka Kowalczyka, że PiS miał olbrzymie problemy, żeby ściągnąć do polityki (choćby na stanowiska wiceministrów) fachowców spoza partii lub z jej okolic. A przyczyną tego problemu były dość niskie uposażenia. Sam znam historię jednego takiego nabytku PiS, dla którego transfer do rządu wiązał się ze spadkiem dochodów o więcej niż połowę. A nie był to bynajmniej bankier, który (jak Morawiecki) mógłby już do końca życia pracować pro publico bono.

Ten problem można oczywiście rozwiązać, podwyższając polskim politykom uposażenia. Ktoś to wreszcie powinien zrobić. Ale póki takich odważnych nie ma, pozostają nam koła ratunkowe. Czyli tak często wyszydzane „drzwi obrotowe” pomiędzy polityką a resztą rynku. A więc ścieżka kariery w stylu polityka-biznes-polityka-biznes. Oczywiście tu znów ludziom z sektora finansowego jest łatwiej, bo po epizodzie przy Świętokrzyskiej (siedziba ministerstwa finansów czy NBP) taki ktoś staje się dla sektora prywatnego jeszcze cenniejszy.

Gorzej mają np. dziennikarze, w przypadku których pójście „w ministry” (albo nawet niżej) uchodzi za przekroczenie cienkiej czerwonej linii. Szkoda, bo państwo traci w ten sposób szansę na czasową służbę publiczną ze strony sensownych ludzi, dla których w dłuższym okresie rynek jest bardziej lukratywną ofertą. A i ci ludzie, pracując „na państwowym”, mogą zobaczyć inną perspektywę, z której wcześniej mogli sobie nie zdawać sprawy.

Na przykładzie Morawieckiego można pokazać, jak dobrym pomysłem jest jawność zarobków. Teraz już wiemy, że wicepremier od gospodarki ma 3,8 mln złotych w akcjach banku BZ WBK. I z tą wiedzą w tyle głowy będzie można analizować jego posunięcia w temacie ustaw frankowych, podatku bankowego czy innych regulacji całego sektora. I taka wiedza jest sto razy lepsza niż domysły, które pozostawały opinii publicznej w czasach rządów PO, gdy wiadomo było, że były premier i szef Pekao SA Jan Krzysztof Bielecki odgrywa rolę kluczowego doradcy ekonomicznego premiera Tuska. Ale ponieważ robił to „społecznie”, nie musiał ujawniać zeznania majątkowego. O jego majątku wiedzieliśmy tylko tyle, ile zechciał nam ujawnić on sam (a co nieco ujawniał). W tym kontekście zupełnie niezrozumiała jest postawa minister Anny Streżyńskiej, która odmawia ujawnienia swojego oświadczenia, zasłaniając się „dobrem rodziny”.

Ale to dopiero początek. Bo w dłuższym okresie jawnością płac warto by objąć nie tylko funkcjonariuszy publicznych, ale… również sektor prywatny. Kilka lat temu taki pomysł zgłosiło nawet OPZZ. Na wzór rozwiązań (a jakże!) skandynawskich. Natychmiast podniosły się głosy, że u nas to się nie przyjmie i tylko napsuje krwi. Zupełnie zignorowano te wszystkie argumenty, które głoszą, że jawność wprowadzałaby na polski rynek pracy ład i spokój. Dzięki niej można by przecież sprawdzać, czy nie jest łamana jedna z fundamentalnych zasad kodeksu pracy, że „za tę samą robotę przysługuje takie samo wynagrodzenie”.

Wzmocnieniu uległaby też pozycja pracownika. A pracodawcy nie byłoby już tak łatwo robić cięć pensji czy redukcji, uzasadniając to kondycją ekonomiczną firmy. Można by bowiem sprawdzić, czy nie jest tak, że w tym samym czasie rosną dochody właścicieli firmy albo grupy zarządczej.

Ot, ile ciekawych rzeczy można wyczytać w oświadczeniu majątkowym wicepremiera Mateusza Morawieckiego!

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną