Jeśli ktoś myślał, że najważniejsze instytucje, mające stać na straży polskiej gospodarki, prowadzą choćby w miarę spójną politykę, musiał ostatnio wyzbyć się złudzeń. Prezydencka propozycja pomocy dla frankowiczów spotkała się z dość pozytywnym przyjęciem w resorcie finansów, który określił ją jako „uczciwą”. Suchej nitki na pomyśle Andrzeja Dudy nie zostawił natomiast Marek Belka. Prezes NBP nazwał ten projekt „pomysłem z piekła rodem” i stwierdził, że razem z nowym podatkiem od aktywów jest przepisem na kryzys bankowy w Polsce.
Temat kredytów we frankach, przynajmniej od połowy stycznia ubiegłego roku, stał się narzędziem politycznej walki. Ponad rok temu doszło do gwałtownego umocnienia franka wobec euro, a co za tym idzie – również złotego. Szwajcarski bank centralny stwierdził wówczas, że nie jest w stanie sztucznie osłabiać swojej waluty i zrezygnował z utrzymywania kursu 1,20 franka za jedno euro. Polscy politycy zrobili z czasem wiele, aby złoty osłabiał się wobec szwajcarskiego pieniądza jeszcze bardziej niż inne waluty.
Większość pomysłów dotyczących ulżenia doli posiadaczy kredytów we frankach zakładała przewalutowanie po kursie z dnia ich udzielenia, czyli korzystnym dla zadłużonych. Pojawiało się oczywiście pytanie, co zrobić z ogromną nieraz różnicą między sumą po przewalutowaniu a kwotą pozostającą aktualnie do spłaty. W Sejmie poprzedniej kadencji rządząca wówczas Platforma proponowała podział tych kosztów po połowie między bankiem a kredytobiorcą. Bank swoją część stopniowo by umarzał, a kredytobiorca spłacał własną połowę jako osobny kredyt. Jednak zbliżały się wybory i inne partie, zamiast podziału kosztów 50/50, próbowały przeforsować stosunek 90/10, czyli niemal cały koszt przewalutowania przerzucić na banki.