Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

I jak tu gospodarzyć

„Dobra zmiana” w gospodarce: ile lewicy w prawicy

Rząd chce kierować inwestycje do przyszłościowych i oferujących dobre warunki pracy sektorów. To przekonanie jak na Polskę jednak dosyć nowatorskie. Rząd chce kierować inwestycje do przyszłościowych i oferujących dobre warunki pracy sektorów. To przekonanie jak na Polskę jednak dosyć nowatorskie. Jerzy Dudek / Forum
Czy ktokolwiek jeszcze pamięta, że zgodnie z przedwyborczymi ­zapowiedziami sednem „dobrej zmiany” miała być gospodarka: korekta neoliberalnej polityki ­ekonomicznej kolejnych rządów III RP?
Podatki to inwestycja w spójne społecznie i dobrze zorganizowane państwo. Dziś – 100 dni po wyborach – elity polityczne PiS faktycznie mówią tym językiemTomasz Gzell/PAP Podatki to inwestycja w spójne społecznie i dobrze zorganizowane państwo. Dziś – 100 dni po wyborach – elity polityczne PiS faktycznie mówią tym językiem
Rafał Woś, publicysta POLITYKI, napisał m.in. książkę „Dziecięca choroba liberalizmu”.Leszek Zych/Polityka Rafał Woś, publicysta POLITYKI, napisał m.in. książkę „Dziecięca choroba liberalizmu”.

Artykuł w wersji audio

Czy po stu dniach rządu Beaty Szydło taka korekta następuje? Odpowiedź na pytanie zależy od tego, komu je zadamy. Bo Polaków pod względem poglądów na gospodarkę można dziś podzielić (z grubsza) na trzy kategorie.

Zdecydowanie najłatwiej mają dziś w Polsce zdeklarowani gospodarczy liberałowie. To znaczy ci, którzy są przekonani, że co jak co, ale gospodarka nam się w III RP udała. Wskazują na utrzymujące się od lat wysokie tempo wzrostu PKB, kilka spektakularnych sukcesów marek made in Poland (Solaris, Comarch) albo na stałą poprawę miejsca Polski w rankingach „Doing Business” Banku Światowego. Recepta liberałów jest prosta: trzymać kurs albo (ewentualnie) tu i ówdzie delikatnie poprawić. Z ich perspektywy takie siły polityczne jak PiS to nic innego jak banda patałachów i wsteczników nierozumiejących wyzwań nowoczesnej zglobalizowanej gospodarki. Tacy liberałowie mają dziś dobry czas. Bo zachowujący się jak słoń w składzie porcelany PiS co rusz dostarcza im okazji do powiedzenia: a nie mówiliśmy?!

Potrzeba gospodarczej korekty

Problem z liberałami polega jednak na tym, że oni są jakby ślepi na jedno oko. To znaczy zdają się nie dostrzegać lub bagatelizować jako propagandę PiS wiele patologii, które pojawiły się w systemie gospodarczym III RP. Wzruszają ramionami na niezdrową niechęć większości Polaków (zwłaszcza lepiej sytuowanych) do dzielenia się swoim bogactwem z resztą społeczeństwa ani nie martwi ich ćwierćopiekuńczość polskiego państwa socjalnego (no, może ewentualnie niesprawność np. służby zdrowia). A nawet jak niektóre patologie wreszcie dostrzegli (plaga prekariatu), to odpowiadali, że takie są wymogi czasów globalizacji, a stabilnie na rynku pracy to już było. Wśród liberałów są oczywiście (znów umownie) różne odcienie. A z biegiem lat coraz więcej wśród nich tusko-bieleckistów (jak się chce zachować władzę w systemie demokratycznym, to trzeba być trochę socjaldemokratą albo czasem delikatnie przykeynesować), a coraz mniej balcerowiczowców (zbawi nas tylko deregulacja, dalsze uelastycznienie i deetatyzacja).

Druga kategoria to socjalliberałowie. Oni od dawna byli już o krok dalej, i tu, i ówdzie nad patologiami III RP łzę uronili. Z tego powodu (i z braku laku) byli nawet uważani za lewicę. Kłopot w tym, że ich lewicowość manifestowała się głównie w kwestiach pozagospodarczych (zgodnie z neoliberalną zasadą, że gospodarka to domena ekspertów, a nie polityków). Oni też mają dziś dosyć łatwo. Bo gdy nastał rząd PiS, obóz socjalliberalny nie miał większych wątpliwości. I natychmiast ogłosił, że cyniczny Kaczyński kupił lud za 500 zł i za darmowe leki dla seniorów. A teraz już władzę dostał i skupi się na zupełnie innych polach. W tym na niszczeniu polskiej demokracji.

Problem z naszymi socjalliberałami polega jednak na tym, że oni również filtrują rzeczywistość polityczną tak, jak im akurat wygodnie. I na przykład pytani o politykę gospodarczą PiS, najchętniej uciekają w przeszłość. Do lekcji z lat 2005–07, gdy Jarosław Kaczyński pod rękę z Zytą Gilowską wprowadzili w życie program gospodarczy taniego państwa i podatkowych obniżek, którego nie powstydziłby się sam Leszek Balcerowicz. O tym, co się dzieje tu i teraz, socjalliberałowie mówią niechętnie. Bo to nie bardzo pasuje do wygodnej opowieści o cynicznej, populistycznej prawicy, która ma w nosie konieczną lewicową korektę. Socjalliberałowie najchętniej odkładają więc potrzebę gospodarczej korekty na półkę. Mówią: pogadamy o tym później, jak już odeprzemy zagrożenie PiS.

Jest wreszcie trzecia grupa. Nawet jeżeli się państwo z nimi nie zgadzacie, to spójrzcie przez chwilę na sprawy ich oczami. Choćby dlatego, że oni mają dziś w Polsce najtrudniej. Nazwijmy ich umownie rewizjonistami. Bo to grupa przekonana, że po ćwierć wieku ostrej neoliberalnej jazdy przyszedł czas na głęboką zmianę polityki gospodarczej. To, że korekta powinna być akurat „lewicowa”, jest bardziej stwierdzeniem konkretnych wyzwań niż opowiedzeniem się po jakiejś stronie politycznego sporu. Jest to logiczny wniosek wyciągany z lekcji transformacji, kryzysu 2008 r. i trwającej od tamtej pory na Zachodzie tzw. wielkiej stagnacji. Z wielkich debat o nierównościach, nadmiernym wpływie sektora finansowego na gospodarkę czy postępującej robotyzacji (przyszłość pracy). Stoi za nimi przekonanie, że wbrew temu, w co wierzono przez dobrych 30 lat neoliberalnej fiesty, kapitalizm nie jest systemem, który podnosi wszystkie łodzie. I żeby ocalić świat, w którym żyjemy, trzeba ten kapitalizm głęboko zmienić. Również u nas, w Polsce.

W przestrzeni publicznej troski rewizjonistów czasem się przebijały. Ot, choćby dzięki wystąpieniom ekonomistów Tadeusza Kowalika albo Ryszarda Bugaja. A ostatnio Leokadii Oręziak albo Jana Sowy. Ale politycznie przez lata była to grupa bezdomna. Nie reprezentowała ich nigdy postkomunistyczna lewica spod znaku SLD, która tak się bała ciosu „z Marksa i Engelsa”, że na każdym kroku próbowała dowodzić, że jest bardziej wolnorynkowa od Friedmana i Hayeka. A potem autentycznie zafascynowała się neoliberalną trzecią drogą, popularną na Zachodzie na przełomie wieków. Przystani rewizjoniści nie znaleźli też nigdy w gospodarczo niespójnych efemerydach w stylu Ruchu Palikota. Owszem, tuż przed wyborami czułą strunę poruszyła w rewizjonistach partia Razem. Ale raczej na zasadzie perspektywy na przyszłość niż realnej politycznej alternatywy na dziś. Czy się to więc komuś podoba czy nie, to puste miejsce po lewicy gospodarczej stopniowo zaczął zagospodarowywać PiS. Największa polska partia otwarcie domagająca się poważnej zmiany w systemie ekonomicznym III RP w kierunku (z grubsza) wyczekiwanym przez rewizjonistów. I bardziej w tym zamiarze wiarygodna niż rządząca przez osiem lat Platforma.

Czy taka zmiana faktycznie się dokonuje? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Rekonesans najlepiej rozpocząć tam, gdzie było z gospodarką najgorzej. To znaczy na rynku pracy. Bo praca to bezsprzecznie największa porażka polskiej transformacji. Miała być normalność („Ludzie przestaną udawać, że pracują, a państwo przestanie udawać, że im płaci” – obiecywał w 1989 r. Leszek Balcerowicz). A zamiast tego dostaliśmy niskie płace, rosnące dużo wolniej niż produktywność (w zdrowej gospodarce powinny za nią nadążać), plagę prekariatu i umów śmieciowych, migrację zarobkową najlepiej wykształconych, a wreszcie strukturalną słabość polskiego pracownika, który wspominając o podwyżce, słyszy, że teraz to będą obniżki. A jak mu się nie podoba, to na jego miejsce jest dziesięciu takich jak on. Tylko jeszcze tańszych.

Powszechna świadomość, że z polską pracą coś nie gra, pojawiła się już w czasie drugiej kadencji rządu PO-PSL. I trzeba uczciwie powiedzieć, że ministrowie Mateusz Szczurek i Władysław Kosiniak-Kamysz faktycznie próbowali się z tym problemem zmierzyć. Zabrakło im jednak czasu i pewnie również politycznego wsparcia w swoich ugrupowaniach (zwłaszcza w tradycyjnie probiznesowej Platformie). Zwycięski PiS ścieżki miał już więc wydeptane. Do tego dochodziło też większe zrozumienie dla pracowniczej optyki, płynące z bliskich związków z Solidarnością. Czy coś z tego wyszło? Na pierwszy rzut oka – tak. Najpewniej od lipca (choć pracodawcy chcą później) godzinowa płaca minimalna wzrośnie do 12 zł. Ma to kluczowe znaczenie zwłaszcza dla Polaków należących do ignorowanego przez polityczne elity „lumpenproletariatu III RP”: ochroniarzy, tragarzy, kurierów, sklepowych i sprzątaczek, pracujących na kolejne „dzieła” za np. 4,50–5 zł za godzinę (to, niestety, standard w branży ochroniarsko-sprzątającej).

Sztandarowy program

Przestrzegania tego (i nie tylko tego) zapisu ma kontrolować wzmocniona Państwowa Inspekcja Pracy. Jej inspektorzy mają teraz przeprowadzać kontrole „na legitymację”, a więc bez uprzedniej zapowiedzi. Inspektor dostanie również prawo orzekania, że skoro konkretny pracownik de facto wykonuje obowiązki etatowca, to powinien zostać zatrudniony na etacie, a nie na kolejnej superelastycznej śmieciówce.

Drugim godnym odnotowania propracowniczym faktem jest kilka zapowiedzi z planu Morawieckiego. Już choćby to, że po raz pierwszy w historii III RP rządowy dokument nie zakłada, że priorytetem jest przyciąganie inwestycji i tworzenie w Polsce JAKICHKOLWIEK miejsc pracy. Tylko chce kierować inwestycje do przyszłościowych i oferujących dobre warunki pracy sektorów. To przekonanie jak na Polskę jednak dosyć nowatorskie.

Na tle dokonań poprzedników PiS może się więc spokojnie przedstawiać jako zdecydowanie propracowniczy. Problem tylko w tym, że to wciąż mało. A rząd PiS jakby niespecjalnie czuje, że warto iść dalej. – W działaniach PiS nie widzę, niestety, żadnych kroków w kierunku rzeczywistego przekształcenia stosunków pracy w Polsce. A jedynie paternalistyczną opiekę państwa nad biedniejszymi. Odwoływanie się do egalitarnych haseł ma być raczej sposobem cementowania katolicko-narodowej wspólnoty. A nie wzmacniać autonomię pracownika czy to wobec pracodawcy, czy wobec państwa – uważa socjolog Jacek Raciborski.

Dobrą ilustracją jest stosunek nowej władzy do postulatu odbudowy zniszczonych i zmarginalizowanych w III RP związków zawodowych, które ostały się jedynie w niektórych przedsiębiorstwach państwowych (gdzie bywają momentami zbyt silne), a jednocześnie w sektorze prywatnym (zwłaszcza firmach z kapitałem polskim) są zupełnie nieobecne. A dialog społeczny (choć umocowany w konstytucji) był w Polsce od lat fikcją, zdając pracownika wyłącznie na łaskę i niełaskę pracodawcy w konkretnym zakładzie pracy.

Gdyby PiS był bliski postulat przywrócenia związkom należnej roli w zdrowym systemie gospodarczym, to powinien zacząć na przykład od szybkiego przeszczepienia do systemu prawnego wyroku Trybunału Konstytucyjnego z czerwca 2015 r., który dopuszczał, że również śmieciowcy mogą się zrzeszać w organizacjach pracowniczych. To w praktyce mogłoby oznaczać drugie (po czasach pierwszej „S”) narodziny polskiego uzwiązkowienia. Problem w tym, że PiS nie zrobił nic w kierunku stworzenia takich przepisów. – Na razie tempo zmian i legislacyjny sprint nie sprzyjał takim inicjatywom, ale tematu na pewno nie odpuścimy – tłumaczy rzecznik „S” Marek Lewandowski, co jednak przypomina robienie dobrej miny do złej gry. Bo skoro brakuje zainteresowania rządu takimi „drobnostkami”, to gdzie tu nawet mówić o prawdziwym renesansie ruchu związkowego. I o stanie takim jak w Skandynawii, gdzie pracownik z mocy prawa na dzień dobry dostaje od pracodawcy deklarację, czy chce do związku należeć.

Powyborcza rzeczywistość jest taka, że rząd, jak chce, to ze związkami rozmawia. Ale jak nie ma na to ochoty, to sięga po szybką ścieżkę poselską i omija konsultacje z partnerami społecznymi. Tak było np. w przypadku ustawy o sześciolatkach (która ma duże znaczenie dla stabilności zatrudnienia nauczycieli) czy przy zmianach w służbie cywilnej – ocenia gorzko Piotr Szumlewicz, doradca OPZZ.

Bardzo podobnie jest z trzeźwą oceną dokonań PiS w redystrybucji. Liberałowie widzą w niej tylko przekazywanie pieniędzy od bogatych do biedniejszych. Podczas gdy rewizjoniści uważają, że redystrybucja to jeden z silników napędzających nowoczesne zachodnie gospodarki. Albo mówiąc precyzyjniej – nieodzowny mechanizm zapewniający społeczną spójność oraz to, żeby producenci mieli w ogóle komu swoje towary sprzedawać. W III RP ten mechanizm jakoś nigdy na dobre nie wystartował (pewnie głównie z powodu mikrej części PKB skierowanej na ten cel). I na pierwszy rzut oka PiS ma się tu czym pochwalić.

Jest przecież sztandarowy program 500+, a więc rozwiązanie, wobec którego żaden rewizjonista nie może przejść obojętnie. – Tyle że to jest znowu raczej przejaw przeraźliwego socjalnego zacofania polskiego państwa niż jakiejś szczególnie postępowej myśli w obozie rządzącym – dowodzi Jerzy Kochan, socjolog z Uniwersytetu Szczecińskiego. Do tego dochodzi niejasny pomysł finansowania tego pokaźnego budżetowego wydatku. – Żeby się potem nie okazało, że środków na finansowanie 500+ rząd PiS będzie szukał w pełzającej prywatyzacji innych i znajdujących się poza radarem opinii publicznej elementów polskiego państwa dobrobytu. Tak jak to robiła Platforma, komercjalizując szpitale i mnożąc śmieciowe formy zatrudnienia w administracji publicznej – przestrzega prawnik Dawid Sześciło, autor książki „Samoobsługowe państwo dobrobytu”.

To przenosi nas na drugą stronę każdego rządowego wydatku, czyli do tematyki podatkowej. Tutaj aż do wyborów postulaty PiS i rewizjonistów były podobne. I jednym, i drugim chodziło nie tylko o poprawę wpływów budżetowych, lecz również przełamanie dominującej w III RP narracji przedstawiającej podatek jako haracz, który opresyjny fiskus narzuca Bogu ducha winnym obywatelom. Chodziło o to, by ten skrajnie libertariański język zastąpić czymś w rodzaju „podatkowego patriotyzmu” albo przynajmniej przekonania, że podatki to inwestycja w spójne społecznie i dobrze zorganizowane państwo.

Dziś – 100 dni po wyborach – elity polityczne PiS faktycznie mówią tym językiem (dowodem może być choćby rozmowa z wicepremierem Morawieckim w POLITYCE). Problem w tym, że niewiele w tym kierunku robią. Bo nie ma w tej chwili projektów wprowadzenia większej progresji (czyli de facto podwyżek dla najbogatszych) w PIT ani wprowadzenia podatków majątkowych (które są w Polsce śmiesznie niskie). Do tego dojdzie wkrótce zakamuflowana obniżka podatku osobistego w postaci podniesienia kwoty wolnej. Po stronie wpływów jest jak na razie tylko podatek bankowy i w przyszłości sklepowy. Tyle że oba daleko odbiegają od przedwyborczych zapowiedzi, a prace nad nimi przypominają odbijanie się przez rząd od ściany do ściany. Czy ktoś jeszcze pamięta, że PiS obiecywał przed wyborami coś na kształt podatku Tobina, a więc ulubionej przez lewicę daniny od kapitałowych spekulacji?

Polem, na którym PiS najbardziej przypomina dziś ugrupowanie lewicowe, jest przywracanie polityki do debaty ekonomicznej. Jeszcze do niedawna taka postawa była w Polsce (i na Zachodzie też) zbywana jako „populizm”. Ale dziś czasy są inne. Dziś żyjemy w świecie, w którym nawet MFW i Bank Światowy już dawno obaliły założenia konsensu waszyngtońskiego (liberalizuj, dereguluj, oszczędzaj), które jeszcze dekadę temu reklamowano jako jedyny przepis na dobrą gospodarkę. Dziś już tylko skrajnie nieodpowiedzialny polityk może twierdzić, że politykę ekonomiczną należy oddać w ręce rzekomo obdarzonych tajemną wiedzą „fachowców”. Akurat to PiS wyczuwa dziś dużo lepiej niż tęskniąca za jakąś anachroniczną wizją gospodarki opozycja spod znaku Ryszarda Petru i Pawła Kukiza. I to na różnych polach.

Podobają mi się plany ministra Konstantego Radziwiłła. Widzę w nich chęć odejścia od komercjalizacji służby zdrowia, która charakteryzowała duże reformy rządów Buzka i Tuska. Oczywiście wiem, że to tylko plany. Ich kierunek jest jednak słuszny, a zamiar ambitny – uważa Marek Balicki, były minister zdrowia i polityk SLD. Podobne ruchy przydałyby się zdaniem rewizjonistów również w innych dziedzinach, gdzie lansowane przez rząd PO-PSL urynkowienie poszło zbyt daleko. Na przykład w szkolnictwie wyższym.

W wielu kluczowych dziedzinach wciąż nie wiadomo, jakie jest właściwie stanowisko rządzących. Takim tematem jest na przykład los absolutnie kluczowych negocjacji o Transatlantyckim Partnerstwie w Dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP). Układu, którego wejście w życie może w krótkim czasie wywrócić do góry nogami polską gospodarkę (np. spowodować wiele zagrożeń dla polskich producentów rolnych). Nie bardzo też wiadomo, jaka jest (poza niepotrzebnym popsuciem atmosfery) koncepcja polityki europejskiej Polski pod rządami PiS. Bo rewizjoniści i na tym polu chcieliby zmian, w myśl których Polska przestanie bezwarunkowo popierać neoliberalną politykę budżetowych oszczędności (austerity).

Rewizjonistom dużo bliżej do krajów, które (jak Grecja w czasie rządów Syrizy) próbowały zrewidować założenia unijnej polityki monetarnej i same kryteria z Maastricht. Nie po to, by Unię niszczyć, lecz przeciwnie – by ją ratować przed nieuchronnym pęknięciem.

Jaki z tego wniosek? Pewnie taki, że dla powierzchownego obserwatora na bezrybiu i PiS lewica. Bo progresywna korekta rozpoczęta przez późną Platformę faktycznie nabrała w Polsce zarządzanej przez PiS przyspieszenia. Problem tylko w tym, że jak dotąd jest ona jednak zbyt powierzchowna i chaotyczna, by na poważnie i bez ironii nazwać ją „dobrą zmianą”. Dużo celniej mówić o niej: niewystarczająca kontynuacja.

***

Autor, publicysta POLITYKI, napisał m.in. książkę „Dziecięca choroba liberalizmu”.

Polityka 14.2016 (3053) z dnia 29.03.2016; Ogląd i pogląd; s. 45
Oryginalny tytuł tekstu: "I jak tu gospodarzyć"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną