Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Taki pisowski Tusk

Prawdziwa twarz Mateusza Morawieckiego

Morawiecki nie jest wydmuszką, która pęknie przy pierwszym spotkaniu z twardszą przeszkodą. Morawiecki nie jest wydmuszką, która pęknie przy pierwszym spotkaniu z twardszą przeszkodą. Marek Kuwak / Forum
Dla jednych Mateusz Morawiecki i jego plan to ładna, ale pusta w środku wydmuszka. Dla innych największy polityczny samorodek, jaki pojawił się na prawicy od lat. I jedni, i drudzy się mylą.
Gdyby Morawiecki dalej piął się po szczeblach kariery w obozie PiS, przeniesie go to na pierwszą linię ostrego politycznego sporu.Marek Wiśniewski/Forum Gdyby Morawiecki dalej piął się po szczeblach kariery w obozie PiS, przeniesie go to na pierwszą linię ostrego politycznego sporu.

Artykuł w wersji audio

Patrząc na Mateusza Morawieckiego, wszyscy widzą niby to samo. Szczupłego, małomównego mężczyznę, ciągle zachowującego się tak, jakby zainteresowanie opinii publicznej bardziej go peszyło, niż cieszyło. Jednocześnie nie ma w obozie władzy drugiego polityka, którego wartość w ciągu minionego półrocza aż tak urosła. Zaledwie w marcu zapisał się do PiS. Być może jeszcze latem zostanie wiceprezesem partii rządzącej. W ciągu najbliższych tygodni poznamy podobno szczegóły jego planu „na rzecz odpowiedzialnego rozwoju”. A potem, kto wie? Może nawet będzie premierem i sukcesorem Jarosława Kaczyńskiego?

Skąd ta imponująca dynamika? Przyczyny są z grubsza dwie. – Po pierwsze, panuje przekonanie, że w osobie Morawieckiego PiS nareszcie udało się znaleźć dobry substytut… Donalda Tuska – mówi rozmówca z kręgów rządowych. Tak, tak, właśnie tego znienawidzonego Tuska, który irytował prawicę nie tylko jako polityczny przeciwnik, ale również dlatego, że przez lata do perfekcji opanował trafianie w największy pisowski kompleks. Czyli w wizerunek partii niechętnej modernizacji Polski. – Na prawicy budziło to wielkie frustracje, bo mieliśmy przekonanie, że pod względem pomysłów na państwo i gospodarkę wcale Platformie nie ustępujemy. Przeciwnie, często nasze analizy problemów były głębsze. Ale zawsze pojawiał się Tusk i mówił, że to Platforma jest fajna i nowoczesna, a my nie. I Polacy mu wierzyli, bo kto by nie chciał być nowoczesny – tłumaczy nasz rozmówca.

W pisowskiej drużynie

Pierwszą pamiętną próbą zaradzenia temu chronicznemu problemowi był w 2005 r. import z Platformy Zyty Gilowskiej, profesor ekonomii. Ale tamten eksperyment zakończył się klapą. Bo choć prezentowana przez Gilowską neoliberalna ortodoksja (niskie podatki, tanie państwo) zdawała się zrazu chwytliwa, to jednak szybko skończyła się ślepą uliczką. A w pokryzysowej rzeczywistości nawet liberalna Platforma stawała się coraz bardziej „keynesująca” (określenie Jana Krzysztofa Bieleckiego) czy wręcz „socjaldemokratyczna” (to słowa Donalda Tuska). Przy następnej okazji sięgnięto więc po Morawieckiego. Bankowca-państwowca z dużo lepiej pasującymi do nowych czasów poglądami na gospodarkę. I na razie nikogo nie martwi, że – obiektywnie rzecz biorąc – Morawiecki w roli pisowskiego Tuska sprawdza się tylko połowicznie. Bo na przykład kompletnie nie potrafi zaradzić złej opinii, jaką prawicowy rząd zdążył sobie wyrobić w Brukseli, a nawet w Waszyngtonie. Na bezrybiu…

Jest i drugi (pewnie nawet ważniejszy) powód, dla którego akcje Morawieckiego stoją dziś tak wysoko. Wicepremier odnalazł się w pisowskiej drużynie nadspodziewanie dobrze. Tu nie było żadnych narzekań, że nie podoba mu się styl gry, miejsce w zespole ani taktyka słynącego z twardej ręki trenera. Przeciwnie. Już w lutowej rozmowie z POLITYKĄ (nr 9) Morawiecki argumentował, jakby od zawsze należał nawet nie do PiS, ale wręcz do samego „zakonu PC”. Podzielając powszechną na prawicy diagnozę o potrzebie głębokiego oczyszczenia polskiego państwa i interpretując takie zjawiska jak KOD wyłącznie jako bunt odsuwanego od stanowisk establishmentu III RP. W następnych tygodniach jeszcze się zradykalizował i zgodnie z pisowską narracją bezlitośnie chłostał dorobek poprzedników z PO i PSL. Oczywiście zręcznie milcząc o tym, że przez pewien czas (2010–12) sam tamtemu rządowi doradzał.

Nie, nie jestem tym w ogóle zaskoczony – ocenia Wojciech Myślecki, niegdyś wrocławski opozycjonista, a po przełomie działacz gospodarczy i pierwszy promotor Morawieckiego juniora. I ciągnie piłkarską metaforę: – Jedną z największych zalet Mateusza jest ten typ inteligencji, który pozwala piłkarzowi biec nie tam, gdzie jest piłka, tylko ustawić się tam, gdzie ta piłka za parę chwil się znajdzie.

Jakby na potwierdzenie jego słów jeden z naszych rozmówców przytacza taki obrazek z posiedzenia rządu: – Uderzyło mnie, jak bardzo różnie zachowują się dwaj wicepremierzy. Jarosław Gowin jest jak polityk z podręcznika zachodniej demokracji. Świadomie i aktywnie buduje swoje polityczne zaplecze oraz plecie sieć sojuszy. Morawiecki jest jego przeciwieństwem. Na rządzie jest mało aktywny. Bardziej interesuje go ekran własnego telefonu. Jakby wiedział, że to i tak nie ma większego znaczenia. Bo w ostatecznym rozrachunku liczy się osobisty kontakt z Nowogrodzką. Teoretycznie z tej dwójki to Gowin powinien być wzorem do naśladowania. Ale w partii takiej, jaką jest dziś PiS, to Morawiecki zajedzie dalej.

Anglosasi mówią o takich rozgrywkach „biurowa polityka”. I akurat w tej dziedzinie Morawiecki ma rozległe doświadczenie. Legendarna jest batalia, jaką stoczył z Jackiem Kseniem o kierowanie bankiem BZ WBK. Morawiecki wygrał ją ponoć dzięki dobrym osobistym kontaktom w irlandzkiej centrali. Choć to Kseń był merytorycznie znacznie mocniejszy i bardziej zaangażowany w bieżącą działalność operacyjną banku. Czy podobnie będzie w PiS? Na razie sporo na to wskazuje.

A przecież jeszcze jesienią, gdy Morawiecki wchodził do pisowskiej drużyny, budził nieskrywany opór. Były główny ekonomista SKOK, a obecnie poseł PiS Janusz Szewczak ostro go wtedy skrytykował na łamach prawicowego portalu wPolityce.pl. Pytał, dlaczego akurat wieloletni prezes polskiej ekspozytury zagranicznego banku, a na dodatek były doradca rządu PO-PSL, ma kierować polską gospodarką po „dobrej zmianie”. Jednak gdy dziś proszę Szewczaka o ocenę Morawieckiego, ten nabiera wody w usta. – Popieram wicepremiera, a tamto wystąpienie było błędem – ucina. Rozmowa przestaje się kleić.

Kluczowe pytanie brzmi oczywiście, co się stanie z Morawieckim w najbliższych miesiącach.Jeden z rozmówców przypomina popularną w PiS anegdotę. Oto Kaczyński niesie na plecach worek ze szczurami. Dopóki czuje, że w worku jest harmider, kroczy spokojnie. Ma przecież pewność, że szczury gryzą się między sobą. Co jakiś czas przystaje i wali workiem w ziemię. To jego sposób, by szczury nie zaczęły ze sobą współpracować i podgryzać „szefa wszystkich szefów”. Ostatnio Kaczyński przywalił workiem o glebę po wyborach 2015 r. To wtedy z łask wypadli Beata Szydło, a zwłaszcza Paweł Szałamacha, faktyczny autor wyborczego programu gospodarczego PiS i sporej części samej diagnozy, którą znamy dziś pod nazwą planu Morawieckiego (nasi rozmówcy z kręgów rządowych twierdzą, że minister finansów nadal nie „przetrawił” tego, że z Morawieckim przegrał). W jego miejsce do worka wskoczyli nowi: Jarosław Gowin, Dawid Jackiewicz czy właśnie Morawiecki. I oni sobie teraz w tym worku harcują. Ku uciesze szczurołapa. Jednocześnie wszyscy wiedzą, że za jakiś czas (pół roku, rok, dwa?) Kaczyński znów przywali. Co się wtedy stanie z wicepremierem Morawieckim?

Tu oceny (tak zgodne, gdy chodzi o wskazywanie źródeł jego obecnej pozycji) zaczynają się dramatycznie rozchodzić. Jedni twierdzą, że wówczas czar Morawieckiego pryśnie. A pryśnie dlatego, że on sam i jego „Plan na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” to wydmuszka. Może i efektownie pomalowana, ale w środku zwyczajnie pusta. Ci krytycy mają w ręku wiele dobrych argumentów. Wskazują, że ciągle mało wiemy o szczegółach planu. Albo że zawarta w nim diagnoza w wielu punktach pokrywa się z tym, co proponowali poprzednicy. Krytycy pytają więc na przykład, czemu miałoby się udać właśnie Morawieckiemu, skoro nie udało się Hausnerowi i Boniemu? Albo czy plan Morawieckiego da się robić w warunkach ostrego konfliktu politycznego PiS z opozycją (z jednej) i Komisją Europejską (z drugiej strony)? Wszystkie te krytyczne zastrzeżenia warto jednak zderzyć z rzeczywistością. Świetnym do tego miejscem jest niewielki narożny gabinet w biurowcu Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie, zajmowany od początku maja przez Pawła Borysa.

Borys do niedawna był jednym z najzdolniejszych menedżerów w PKO BP, ale Morawiecki skusił go ciekawym zawodowym wyzwaniem. Chodzi o pokierowanie Polskim Funduszem Rozwoju. A więc całkiem nową spółką rządową, która formalnie zastąpiła nieszczęsne Polskie Inwestycje Rozwojowe (czyli tę inicjatywę, po której została słynna już „kamieni kupa”). Tym razem skala przedsięwzięcia będzie jednak dużo większa niż ta, z którą mierzył się swego czasu inny zdolny bankowiec Mariusz Grendowicz. Właśnie w tych dniach pod skrzydła Pawła Borysa trafia cały szereg ważnych instytucji odpowiadających za rozwój ekonomiczny kraju: Bank Gospodarstwa Krajowego, Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych, Agencja Rozwoju Przemysłu i Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych oraz Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości.

Koło zamachowe

Takiego zestawu narzędzi, jaki dostał Paweł Borys, dotąd nie miał w Polsce żaden polityk gospodarczy. – Chodzi nam o to, żeby z dostępnych, ale rozproszonych narzędzi powstała w Polsce instytucja ze spójną strategią, jednolitymi standardami oraz solidnymi możliwościami kredytowania inwestycji, eksportu oraz innowacji. To będzie TO jedno miejsce, w którym wsparcie znajdzie chętny do ekspansji polski biznes oraz aktywne samorządy – tłumaczy Borys. Wzorem mają być podobne instytucje istniejące za granicą. Choćby niemiecki państwowy bank rozwoju KfW, który co roku przeznacza na pobudzanie gospodarki ok. 20 mld euro (a finansuje to częściowo z podatków, a częściowo z emisji własnych obligacji). Jak to ma zadziałać w praktyce? Jednym z przykładów, którymi chwali się ministerstwo, jest tzw. Program Batory. Czyli umowa, której jedną stroną jest państwo (PFR wspomagany przez PKO BP), a drugą prywatna Polska Żegluga Bałtycka. Jej efektem ma być budowa dwóch modeli promów pasażersko-samochodowych, co umocni rynkową pozycję PŻB i pozwoli jej wejść na rynki międzynarodowe o wysokich marżach zysku. Według podobnego schematu PFR będzie współpracować z bydgoską PESĄ, producentem lokomotyw i tramwajów.

Tak pomyślany bank rozwoju faktycznie może się okazać kołem zamachowym planu Morawieckiego. Zwłaszcza że powoli, ale jednak na światło dzienne będą wychodzić inne filary tego planu. Na przykład tzw. Konstytucja dla Biznesu (która ma tak zmienić ustawę o działalności gospodarczej, by – zdaniem wicepremiera – zniknęła niepewność prawa, na którą narzekają przedsiębiorcy), szczegółowy plan integracji danin publicznych (czyli pomysł lansowany przez PO w kampanii wyborczej) oraz pomysł na ożywienie trzeciego filara emerytalnego i wprzęgnięcie ich w plan Morawieckiego. Ich wykluwaniu trzeba się przyglądać z ostrożnym sceptycyzmem. Krytycy zamiarów wicepremiera powinni jednak przynajmniej brać pod uwagę ich istnienie.

Wszystko to nie oznacza jeszcze, że Morawiecki jest skazany na sukces. Przeciwnie. – Trzeba pamiętać, że choć ma swój dobry czas, to ciągle jest tylko jednym z trzech scenariuszy Kaczyńskiego. Traktowanym na równi z pozostawieniem na stanowisku Beaty Szydło albo wręcz wejściem do gry samego prezesa, które diametralnie zmieni polityczną dynamikę – mówi nasz informator z kręgów rządowych. Z perspektywy Morawieckiego najlepszą opcją byłoby podobno utrzymanie status quo. – Mateusz wie, że na premierostwo dla niego jest zbyt wcześnie. Z kolei dla Kaczyńskiego, m.in. ze względu na stan zdrowia, zbyt późno. Dlatego optymalne jest to, co teraz. Nawet z boczącą się panią premier, chowającym urazę Szałamachą, nieskorym do współpracy Jackiewiczem oraz słabo przygotowanymi od strony merytorycznej ministrami Krzysztofem Tchórzewskim (energia), Janem Szyszką (środowisko) i Krzysztofem Adamczykiem (infrastruktura) – tłumaczy z kolei jeden z bliskich współpracowników wicepremiera w resorcie rozwoju.

Swoją rolę odegra też oczywiście nierozwiązany konflikt polityczny wokół zasad praworządności i związana z tym dalsza erozja zaufania do Polski po stronie prywatnych inwestorów (zwłaszcza zagranicznych) oraz wciąż ważnych dla naszego rozwoju instytucji europejskich. – Jeśli kraj taki jak Polska próbuje uciec z gospodarczych peryferii, to nie wystarczy mieć rację i plan. Trzeba umieć jeszcze o nich opowiadać. Rząd kraju startującego ze słabszej pozycji nie może np. stwarzać wrażenia, że będzie w gospodarce działał w sposób czysto arbitralny i zlikwiduje autonomię instytucji – mówił w niedawnej rozmowie z POLITYKĄ harvardzki ekonomista Dani Rodrik, na którego prace chętnie powołuje się otoczenie Morawieckiego. Wicepremier tego typu uwagi uparcie bagatelizuje, ale w prywatnych rozmowach jego współpracownicy twierdzą, że jest tego świadom. Inną stroną tego samego problemu jest brak szerokiego poparcia społecznego dla planu Morawieckiego. I winę za to ponosi sam wicepremier, który miał po stronie krytyków PiS spory kapitał zaufania. Ale go roztrwonił, idąc na całego w sztandarową pisowską narrację, w której Tusk i PO pozostawili „kraj w ruinie” (oczywiście prywatnie nawet bliscy współpracownicy wicepremiera przyznają, że to przesada).

Ale to wcale nie koniec zagrożeń. PiS, które przejęło władzę w warunkach dobrej koniunktury, na razie zdaje się w ogóle nie brać pod uwagę możliwej zmiany na gorsze w wyniku jakiegoś szoku zewnętrznego. Takie zdarzenie zawsze wywraca plany do góry nogami. Warto przypomnieć sobie kryzys lat 200809, który całkiem przeorał świadomość ekonomiczną ekipy Tuska-Rostowskiego. Z dawnych liberalnych radykałów (postulat podatku liniowego 3×15) uczynił ekipę, której „w praniu” wyszła polityka fiskalnej ekspansji (skok długu publicznego) i która wzięła się do likwidacji OFE.

Inna naturalna bariera, z którą i PiS, i Morawiecki będą musieli się zmierzyć, to znużenie fazą planowania i opowieści o poszukiwaniu nowego ekonomicznego paradygmatu po neoliberalnej III RP. Dziś wciąż jeszcze jest to temat nośny i dający Morawieckiemu naturalną sympatię wielu niepisowców (choćby na lewicy). Ale w końcu ujawnią się również sprzeczności. Jak to może wyglądać, pokazuje kluczenie przez rząd w kwestii TTIP (transatlantyckiego układu o wspieraniu handlu i inwestycji). Morawiecki go początkowo popierał. Co czyniło go podobnym do wojującego wegetarianina twierdzącego, że jego ulubionym daniem jest kiełbasa z grilla. Dopytywany przez nas o tę kwestię Morawiecki odpowiedział jednak, że widzi w TTIP więcej zagrożeń niż szans. A poza tym zasugerował, że po Brexicie i tak wejście w życie układu się mocno oddaliło. Jego zdaniem na szczęście.

Nie można wreszcie wykluczyć wymówienia Morawieckiemu lojalności przez część przychylnej mu dotąd konserwatywnej opinii publicznej. Próbkę dał niedawno publicysta „wSieci” Łukasz Warzecha, który opublikował „list otwarty do Mateusza Morawieckiego”. „Nie łudziłem się, że wchodząc do rządu tworzonego przez partię z gruntu etatystyczną weźmie Pan ostro liberalny kurs. Sądziłem jednak, że będzie Pan hamulcem dla nadmiernie etatystycznych ciągot. Tymczasem obserwuję coś całkiem innego” – pisał jeden z najważniejszych prawicowych publicystów. – Wygląda na to, że w PiS są dwie wizje etatyzmu. Kapitalizm państwowy i rozdawanie po uważaniu. Morawiecki to ten pierwszy, a Beata Szydło drugi. Brakuje jednak tego trzeciego, opartego na budowaniu wysokiego standardu usług publicznych (zdrowie, edukacja, transport publiczny) – uważa z kolei Rafał Matyja, politolog i autor postulatu IV RP.

Poszukiwaczy łatwych odpowiedzi trzeba więc rozczarować. Morawiecki nie jest wydmuszką, która pęknie przy pierwszym spotkaniu z twardszą przeszkodą. Nie jest jednak również nowoczesnym mesjaszem, który wprowadzi prawicę w XXI w. I chyba w ogóle najbezpieczniej byłoby zacząć traktować samego wicepremiera oraz jego plan rozwoju jako dwa rozdzielne byty. Przyda się to zwłaszcza na wypadek, gdyby Morawiecki dalej piął się po szczeblach kariery w obozie PiS. W naturalny sposób przeniesie go to na pierwszą linię ostrego politycznego sporu, którego temperatura przekracza ostatnio w Polsce granice zdrowego rozsądku. Bo szkoda by było, gdyby oparty na wielu słusznych diagnozach plan Morawieckiego stał się tego sporu kolejną śmiertelną ofiarą. Albo odwrotnie. Bardzo możliwe, że na polu minowym pomiędzy Nowogrodzką, Brukselą a placem Trzech Krzyży (siedziba Ministerstwa Rozwoju) padnie sam wicepremier Morawiecki. Lub nawet że przy okazji następnych wyborów Polacy PiS podziękują. Byłoby mimo wszystko stratą, gdyby cała diagnoza zawarta w planie na rzecz odpowiedzialnego rozwoju poszła na śmietnik historii tylko dlatego, że lansowało ją kiedyś PiS.

Polityka 28.2016 (3067) z dnia 05.07.2016; Rynek; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Taki pisowski Tusk"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną