Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Za pasze nasze i wasze

Czy będzie przełom w ustawie o GMO

Polska chce być krajem wolnym od GMO i opowiada się przeciwko paszom produkowanym z tego typu odmian roślin. Polska chce być krajem wolnym od GMO i opowiada się przeciwko paszom produkowanym z tego typu odmian roślin. Loop Images/UIG / Getty Images
Od dziesięciu lat w parlamencie trwa chocholi taniec wokół ustawy zakazującej stosowania roślin GMO w żywieniu zwierząt. Raczej bezsensownej, a z pewnością niezgodnej z prawem europejskim.
Minister Jurgiel niedawno ujawnił projekt nowelizacji przesuwający datę wejścia w życie zakazu… na 1 stycznia 2021 r.Jerzy Dudek/Polityka Minister Jurgiel niedawno ujawnił projekt nowelizacji przesuwający datę wejścia w życie zakazu… na 1 stycznia 2021 r.

Artykuł w wersji audio

Historia tej ustawy zaczęła się w połowie burzliwego politycznie 2006 r., tuż po desygnowaniu Jarosława Kaczyńskiego na premiera rządu koalicji PiS-LPR-Samoobrona. Na pierwszy rzut oka nie należała ona do kategorii dokumentów wywołujących gorące polemiki parlamentarzystów i przykuwających uwagę mediów. W czasie dyskusji nad tego typu aktami prawnymi sale obrad sejmowa czy senacka najczęściej świecą pustkami. No bo kto będzie się ekscytował nowymi przepisami regulującymi rynek pasz (a tego właśnie dotyczyła owa ustawa), poza rolnikami i producentami karmy dla krów, świń i kur?

Panika szalonych krów

A jednak cała sprawa okazała się nieporównanie bardziej ciekawa, niż wynikałoby z powyższego opisu. Ustawa o paszach dotknęła bowiem silnych społecznych emocji związanych z bezpieczeństwem żywności, wciągnęła również naukę i biznes oraz, co oczywiste, politykę. Zaś jej skutki teoretycznie mogły (i nadal mogą, gdyż cała historia się jeszcze nie skończyła) uderzyć po kieszeni, i to co najmniej podwójnie, każdego polskiego konsumenta oraz wywołać kolejny konflikt z Brukselą.

Żeby wyjaśnić, jak pasze stały się dość gorącym tematem, musimy się cofnąć kilka dekad – do wybuchu w Europie epidemii tzw. choroby szalonych krów. Spowodowało ją najprawdopodobniej chorobotwórcze białko (priony) zmieniające zdrowy mózg zwierząt w strukturę przypominającą dziurawą gąbkę (stąd inna nazwa choroby: gąbczasta encefalopatia bydła, jej angielski skrót to BSE). Pierwsze przypadki pojawiły się w Wielkiej Brytanii w połowie lat 80. XX w. i właśnie ten kraj epidemia dotknęła najmocniej. Jako źródło zakażenia zidentyfikowano mączkę mięsno-kostną pozyskiwaną z bydła i stanowiącą bogate źródło białka, czyli ogromnie cenny składnik pasz.

Panika wybuchła wtedy, gdy wśród Brytyjczyków zaczęto odnotowywać pierwsze przypadki bardzo podobnej śmiertelnej choroby atakującej mózg. Podejrzewano, że chorobotwórcze zwierzęce białko dostawało się do organizmu człowieka w zjedzonej wołowinie. Ponieważ na przestrzeni kilku lat, zanim zidentyfikowano źródło epidemii, do sklepów mogło trafić skażone mięso setek tysięcy krów, nie wiedziano, czy nie umrą również setki tysięcy zarażonych ludzi. Tym straszyły na przełomie wieków niektóre media, choć dotąd zmarło „tylko” 178 osób w Wielkiej Brytanii i kilkadziesiąt poza nią. Obawiając się epidemii w całej Europie, zabito i spalono ciała milionów krów. W 2003 r. zabroniono też w całej Unii stosowania mączek mięsno-kostnych w paszach dla bydła, świń i drobiu. Tyle że w ich miejsce trzeba było wprowadzić jakiś niezwierzęcy zamiennik, będący równie wartościowym źródłem białka. Kandydat był właściwie tylko jeden (co pewnie nie zaskoczy wegetarian): soja.

Aczkolwiek problemy z tą rośliną – z europejskiej perspektywy – były dwa. Po pierwsze, z powodu warunków klimatycznych trudno ją uprawiać w Polsce i wielu regionach Europy. Dlatego niemal cały kontynent skazany został na import milionów ton soi z USA i krajów Ameryki Południowej, głównie Brazylii i Argentyny. Po drugie, w połowie lat 90. zaczęto tam wysiewać odmiany genetycznie zmodyfikowane. Nie różniły się niczym pod względem wartości odżywczych, gdyż roślinom dodano tylko jeden gen bakterii, uodporniający na pewien powszechnie stosowany w rolnictwie i ogrodnictwie łagodny środek chwastobójczy. Dzięki temu ułatwiono pracę farmerom i spadł koszt uprawy oraz trochę zyskało środowisko naturalne. Trudno więc się dziwić, że soja GMO spodobała się amerykańskim rolnikom i dziś dominuje w uprawach (83 proc. na świecie, w tym 100 proc. w Argentynie, 94 w USA, 93 w Brazylii) oraz jest tańsza o ok. 20 proc. od odmian niezmodyfikowanych narzędziami inżynierii genetycznej.

W Europie jednak, po części z powodu lęku wywołanego chorobą szalonych krów (która z GMO nie miała nic wspólnego), rośliny zmodyfikowane genetycznie zaczęły budzić obawy, a co za tym idzie – niechęć opinii publicznej. Na nic się zdały liczne badania naukowców i zapewnienia renomowanych instytucji, że żywność GMO jest równie bezpieczna, a może nawet bardziej niż konwencjonalna.

Senator zakazuje

Tej fali niechęci nie mogli nie zauważyć politycy zawsze wyczuleni na nastroje demosu. Dlatego wiosną 2006 r. polski rząd, jeszcze wówczas z Kazimierzem Marcinkiewiczem na czele, przyjął oficjalne stanowisko: Polska chce być krajem wolnym od GMO i opowiada się przeciwko paszom produkowanym z tego typu odmian roślin, a więc również soi sprowadzanej w ogromnych ilościach (prawie 2 mln ton rocznie) zza oceanu.

Tego typu deklaracje, oczywiście poza wymową propagandową, były tylko pustym gestem. Choćby dlatego, że sprowadzanie roślin GMO jako surowca do produkcji żywności i pasz jest regulowane na poziomie przepisów UE, gdyż kraje do niej należące tworzą wspólny rynek bez barier celnych. Poza tym zakazanie stosowania w Polsce pasz GMO uderzyłoby w rosnący w siłę polski przemysł mięsny, przede wszystkim producentów i eksporterów drobiu oraz jaj. Musieliby zacząć kupować droższą soję nie-GMO, której ceny – po pojawieniu się tak dużego importera jak Polska (sprowadzalibyśmy ponad jedną trzecią jej światowej produkcji) – jeszcze poszybowałyby w górę. Tegoroczny raport Europejskiego Funduszu Rozwoju Wsi Polskiej mówi o potencjalnym wzroście kosztów produkcji o 200–400 mln dol. A droższe polskie mięso czy jaja zostałyby szybko wyparte z rynku europejskiego i krajowego przez import m.in. kurczaków karmionych tańszą soją GMO w innych państwach UE.

Dlatego w przesłanym do parlamentu w pierwszej połowie 2006 r. rządowym projekcie nowej ustawy o paszach (dostosowującym nasze prawo do unijnego) nie było mowy o zakazie stosowania pasz GMO. Dokument przeszedł dość gładko przez Sejm i trafił do Senatu. I tu niespodziewanie pojawił się problem. Senator PiS Jerzy Chróścikowski postanowił taki zakaz wprowadzić do ustawy. Argumentował przy tym, że rośliny GMO są niebezpieczne dla konsumentów (co nie było prawdą) i uzależniają polskich rolników od pasz opartych na importowanej soi (co akurat zgadzało się z faktami, tylko nikt nie miał wiarygodnego pomysłu, czym skutecznie tę roślinę zastąpić, nie licząc droższej soi nie-GMO, też przecież importowanej).

Chróścikowski swoją poprawkę do ustawy po raz pierwszy zgłosił podczas obrad senackiej komisji rolnictwa, której przewodniczył. Zakazywała ona pod karą grzywny „wytwarzania, wprowadzania do obrotu i stosowania w żywieniu zwierząt” pasz genetycznie zmodyfikowanych. Zapis ten przepadł w głosowaniu, ale senator się nie poddał i zgłosił go (a dokładnie art. 15 ust. 1 pkt 4) podczas czytania ustawy w Senacie. O dziwo, poprawka przeszła, choć przedstawiciel Ministerstwa Rolnictwa przestrzegał, że taki zakaz uderzy w krajowych producentów pasz i mięsa, a przede wszystkim jest niezgodny z prawem Unii, więc narazi nas na spór z Brukselą i poważne kary finansowe zasądzone przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości – nawet 260 tys. euro (ponad 1,1 mln zł) dziennie. Na szczęście zakaz miał wejść w życie dopiero po dwóch latach vacatio legis. Tyle czasu rząd (współtworzony przez partię senatora Chróścikowskiego) otrzymał na rozwiązanie nierozwiązywalnego problemu, czym zastąpić soję GMO bez uszczerbku dla krajowych producentów żywności.

Senacka poprawka trafiła następnie do Sejmu. Tu można było spodziewać się jej odrzucenia, ale i tym razem przeszła (głównie głosami PiS i Samoobrony), a prezydent Lech Kaczyński ustawę podpisał. Trudno dziś powiedzieć, co takiego stało się w parlamencie, że partie koalicji rządowej głosowały wbrew stanowisku własnego gabinetu. Może zadziałał ówczesny (i obecny) minister środowiska Jan Szyszko sprawiający do dziś wrażenie ogarniętego obsesją na punkcie roślin GMO.

Powtórka z rozrywki

Moment wejścia w życie zakazu – czyli 12 sierpnia 2008 r. – zastał już nowy rząd koalicji PO-PSL. Sytuacja na rynku przez te dwa lata oczywiście nie zmieniła się ani na jotę. Polska jak i cała UE dalej na potęgę importowały soję GMO, bo nikt nie wymyślił, czym ją zastąpić. Rząd postanowił więc zaradzić sytuacji, przesyłając do parlamentu projekt nowelizacji ustawy o paszach, przesuwający wejście w życie zakazu o kolejne ponad cztery lata, tj. do 1 stycznia 2013 r.

W trakcie debaty sejmowej opozycyjny PiS bezpardonowo atakował za to gabinet Donalda Tuska. Głównie ustami posła Krzysztofa Jurgiela, domagającego się, by podatnicy wyrównali rolnikom różnicę w cenie między soją nie-GMO a GMO. Rzucał również najcięższe oskarżenia pod adresem roślin zmodyfikowanych genetycznie: miałyby powodować nowotwory, kłopoty kobiet i w ogóle grozić życiu człowieka. „Czy mamy narażać naszych obywateli, nasz naród na skutki wynalazków, które są niesprawdzone i narażają nasze społeczeństwo na choroby?” – grzmiał Jurgiel. Parlament nowelizację jednak przyjął, choć cały PiS głosował za jej odrzuceniem.

Działania rządu Tuska były jednak tylko odsunięciem problemu w czasie, bo przez cztery lata nadal nic się nie zmieniło w sprawie pasz. Natomiast polscy producenci, przede wszystkim drobiu, rośli w siłę na unijnym rynku (i dziś są liderem). Kiedy więc znów zbliżał się termin wejścia w życie zakazu stosowania pasz GMO w 2013 r., do parlamentu trafiła kolejna nowelizacja ustawy. Znów zawieszająca kontrowersyjny przepis na następne cztery lata, czyli do 1 stycznia 2017 r. I ponownie w Sejmie i Senacie odbyła się debata. Różnica w stosunku do 2008 r. polegała na tym, że w międzyczasie Komisja Europejska – zgodnie z przewidywaniami – złożyła skargę przeciw Polsce do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ostatecznie nasz kraj sprawę wygrał, ale tylko dlatego, że sędziowie uznali, iż nie mogą ocenić zakazu, który jeszcze nie wszedł w życie z powodu vacatio legis). Ponadto w 2011 r. cztery polskie instytuty naukowe rozpoczęły program badawczy dotyczący roślin mogących ewentualnie zastąpić soję – wydano na to z budżetu państwa 35 mln zł.

Zakończył się natomiast – prowadzony przez inną grupę instytutów i kosztujący prawie 4,5 mln zł – rządowy program badania wpływu pasz GMO na zdrowie zwierząt hodowlanych. Okazał się on równie potrzebny co potwierdzenie kulistości Ziemi, bo przyniósł wyniki całkowicie zgodne z licznymi badaniami zagranicznymi: pasze GMO okazały się w pełni bezpieczne.

Wróćmy do parlamentu. Debata w 2012 r. przypominała do złudzenia tę sprzed czterech lat. Treść wystąpień właściwie się nie zmieniła, układ sił też, pojawili się za to nowi aktorzy. Tym razem bowiem w roli harcownika PiS wystąpił poseł Jan Krzysztof Ardanowski. I znów poszły w ruch argumenty ciężkiego kalibru: zarzuty ograniczania suwerenności żywnościowej Polski oraz spowodowania wzrostu cen mięsa i jaj, a ponadto wywołania „szeregu daleko posuniętych konsekwencji dla zdrowia społeczeństwa”.

Warto w tym miejscu przywołać jeden z ciekawszych fragmentów wystąpienia posła Ardanowskiego. Otóż stwierdził on, że import soi GMO następuje ze „źródeł chimerycznych” spoza Polski (USA, Brazylia i Argentyna). Zamiast nich sugerował więc sprowadzanie soi niezmodyfikowanej genetycznie z… Rosji i Ukrainy, najwyraźniej – według posła PiS – „źródeł niechimerycznych”. Ardanowski opowiadał także o tajemniczej odmianie tej rośliny noszącej nazwę Anuszka, która rzekomo miałaby dawać w całej Polsce znakomite plony, lepsze niż w USA. Dlaczego w takim razie rolnicy jej nie uprawiali, tego już poseł nie wyjawił.

Nowy rząd, stara śpiewka

Cały klub PiS, włącznie z Jarosławem Kaczyńskim i obecną premier Beatą Szydło, głosował za odrzuceniem nowelizacji i wejściem w życie zakazu już w 2013 r. Ale oczywiście przeszła ona głosami koalicji PO-PSL. Zakaz miałby więc zacząć obowiązywać od 1 stycznia 2017 r. Czy tak będzie? To już problem obecnego rządu, w którym ministrem rolnictwa został cytowany wcześniej pisowski harcownik z 2008 r. poseł Krzysztof Jurgiel.

Gdyby zatem PiS miał być konsekwentny, o żadnej nowelizacji ustawy o paszach nie byłoby mowy. Jednak minister Jurgiel niedawno ujawnił projekt nowelizacji przesuwający datę wejścia w życie zakazu… na 1 stycznia 2021 r. W jego uzasadnieniu można przeczytać, że zakaz narusza prawo UE, zniszczyłby polski przemysł mięsny, nikt w Unii podobnego przepisu nie wprowadził i że nie ma czym zastąpić białka sojowego w paszach. Zatem wymienia wszystko to, co mówiła poprzednia ekipa. Ustawa ma być głosowana w drugiej połowie roku i można się spodziewać, że PiS będzie wówczas opowiadał o konieczności kontynuowania programu badań nad zastąpieniem soi innymi krajowymi roślinami. Rząd już dał na to 32 mln zł, czyli 3 mniej niż poprzednia ekipa. I zapewne rezultaty owego programu okażą się równie mizerne co poprzedniego, o czym mówili w styczniu tego roku naukowcy podczas posiedzenia komisji sejmowej rolnictwa. Wyraźnie przy tym lawirując pomiędzy realizmem a obietnicami wynikającymi z kuszącej perspektywy 32 mln zł na badania, co jest niebagatelną kwotą w polskiej nauce.

W całej tej historii uderza kompletna jałowość działań polityków marnujących mnóstwo czasu na debaty nad bezsensownym przepisem i wykonujących działania pozorne. Kiedy czyta się stenogramy z posiedzeń Sejmu, Senatu i komisji rolnictwa, w trakcie których dyskutowano o roślinach GMO i paszach, trudno się oprzeć wrażeniu, że poziom wiedzy parlamentarzystów oscylował gdzieś wokół informacji zaczerpniętych z tabloidów i forów dyskusyjnych w internecie.

I nie chodzi tu tylko o przedstawicieli PiS. W tej sprawie równie demagogicznie i w oderwaniu od realiów wypowiadała się kiedyś m.in. posłanka Anna Grodzka czy poseł Bartosz Arłukowicz, późniejszy minister zdrowia w rządzie PO-PSL. Niewiele lepszy był też sam rząd PO-PSL, bo gdy jeden z parlamentarzystów w 2012 r. przytomnie zapytał, po co po raz kolejny nowelizować przepis ustawy ewidentnie sprzeczny z prawem unijnym, a na dodatek szkodliwy dla gospodarki, zamiast go wykreślić, usłyszał w odpowiedzi, że będzie to służyło przedłużeniu potrzebnej debaty.

Ale tu nie o rzetelną debatę chodziło, tylko o propagandową grę pozorów, gdyż koalicja PO-PSL też deklarowała się jako zdecydowana przeciwniczka GMO, wychodząc naprzeciw nastrojom społecznym. Ale zderzyła się z realiami. A teraz spotkanie z twardą rzeczywistością czeka PiS.

***

PS Zapytaliśmy senatora Jerzego Chróścikowskiego i posła Jana K. Ardanowskiego, co sądzą o projekcie nowelizacji ustawy o paszach autorstwa ministra Krzysztofa Jurgiela. Ten pierwszy polityk PiS zadeklarował swoje poparcie, drugi w ogóle nie odpowiedział na nasze pytanie.

Polityka 30.2016 (3069) z dnia 19.07.2016; Rynek; s. 43
Oryginalny tytuł tekstu: "Za pasze nasze i wasze"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną