Sześciolatki na dorobku
„Źli samarytanie”, czyli o uczieczce z ekonomicznych peryferii
Wyobraźcie sobie państwo, że spotykacie rodzica, który właśnie wysłał swoje sześcioletnie dziecko do pracy. I jeszcze jest z tego dumny. Tłumaczy, że tylko idiota chowa dzieci z dala od ekonomicznych realiów. Przecież im wcześniej taki brzdąc zacznie się ścigać z konkurencją na rynku pracy, tym lepiej dla jego przyszłej produktywności. Inaczej nam się chłystek rozleniwi i wyrośnie na nie wiadomo kogo.
Wcale się nie zdziwię, jeśli większość z państwa odpowie, że ten rodzic oszalał. I jak najszybciej należy o jego zamiarach zawiadomić odpowiednie władze. Dla większości z nas jest przecież oczywiste, że wysłanie dziecka do pracy w wieku sześciu lat to droga do wychowania analfabety. Który w dłuższym okresie najpewniej zasili szeregi bezrobotnych, a w najlepszym razie skończy jako uliczny sprzedawca. Ale neurochirurgiem albo fizykiem jądrowym na pewno nie zostanie.
A teraz proszę obiecać, że nie będziecie się denerwować. Otóż zauważcie państwo, że cały szereg średniozamożnych krajów świata (Polska też!) postępowała w minionych 20–30 latach dokładnie jak ten szalony rodzic sześciolatka. Wszystkie te państwa poszły na reformy polegające na daleko idącej liberalizacji handlu i gwałtownym otwarciu swoich gospodarek. Bez specjalnych ostrzeżeń wystawiając swoich rodzimych producentów na konieczność ścigania się z dojrzałą konkurencją z bogatych krajów zachodnich. Argumentowano przy tym, że tylko w ten sposób podniosą oni swoją wydajność. A jeśli po drodze upadną? No cóż, widocznie ich produkty do niczego się nie nadawały. Owszem, parę firm taki wyścig przetrwało. Większość z nich zatrzymała się jednak na poziomie tzw. średniego produktu (czyli np. poddostawcy zachodniego producenta elektroniki czy samochodów).