Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Banki dobre na bańki

Czy bankowość spółdzielcza przetrwa w Polsce

Bank Spółdzielczy w Pińczowie 1971 r. Bank Spółdzielczy w Pińczowie 1971 r. Aleksander Jałosiński / Forum
Banki spółdzielcze nie są i nigdy nie były cool. Co nie znaczy, że trzeba traktować je jak skazane na wymarcie dinozaury. Przeciwnie. To w nich nadzieja na nadwiślański kapitalizm z ludzką twarzą.
Bank Spółdzielczy w Ciechanowie (rok założenia 1899)Krzysztof Chojnacki/EAST NEWS Bank Spółdzielczy w Ciechanowie (rok założenia 1899)

Artykuł w wersji audio

W Polsce z bankowością spółdzielczą jest trochę jak ze związkami zawodowymi. Pierwszy zestaw intuicyjnych skojarzeń jest zazwyczaj negatywny (że przaśne, że niedzisiejsze, że mało profesjonalne). Dopiero po chwili refleksji pojawia się myśl, że może jednak i ta instytucja ma do odegrania swoją rolę w cywilizowaniu dzisiejszego kapitalizmu. A gdy już sprawę przetrawimy, poczytamy i odwirujemy z powierzchownej ideologii, to wychodzi, że bankowej spółdzielczości potrzeba nam nie mniej, tylko… więcej. Bo niewiele jest dziś w Polsce realnych i jako tako działających instytucji tzw. ekonomii społecznej. Pamiętajmy o tym zwłaszcza dziś, gdy atmosfera wokół banków spółdzielczych gęstnieje.

Najpierw fakty. Wystarczyło kilka esemesów, by Bank Spółdzielczy w Ciechanowie (rok założenia 1899) stanął nad przepaścią. Faktem jest również, że rozchodząca się w ten sposób plotka o rychłej upadłości tego czwartego co do wielkości banku spółdzielczego w Polsce (bilans 1,2 mld zł) nie była pozbawiona podstaw. Bank rzeczywiście od pewnego czasu jest objęty procedurą naprawczą, a Komisja Nadzoru Finansowego faktycznie przymierzała się do ustanowienia w nim zarządu komisarycznego. W efekcie rozhuśtania obaw klienci Ciechanowa ruszyli więc do kas i bankomatów. Na szczęście szefowie NBP, KNF i Bankowego Funduszu Gwarancyjnego zrobili tym razem wszystko jak trzeba. To znaczy wydali wspólne oświadczenie, że nie dopuszczą do utraty wypłacalności. Ich deklaracja nie była bez pokrycia. Wszystkie depozyty ulokowane w ciechanowskim BS to ok. 900 mln zł. A BFG ma do dyspozycji ok. 11–12 mld zł pochodzących ze składek sektora finansowego oraz środków publicznych (dotacja z budżetu plus kredyty NBP). A w Polsce to właśnie BFG gwarantuje powszechną w Unii ochronę prywatnych depozytów do wysokości 100 tys. euro.

Nieuczciwa konkurencja

Całego zamieszania by nie było, gdyby nie kontekst. Pod koniec 2015 r. sąd ogłosił upadłość SK Banku z Wołomina (rok założenia – choć pod inną nazwą – 1926). A Wołomin to był największy bank spółdzielczy w Polsce (1,7 mld zł bilansu i 2,1 mld zł depozytów). I w ogóle pierwsza duża bankowa klapa w Polsce od dobrych 15 lat. Co więcej, w październiku tego roku KNF zawiesiła jeszcze działalność Banku Spółdzielczego w Nadarzynie (rok zał. 1914). Na szczęście (dla BFG) sporo mniejszego od Ciechanowa i Wołomina. Do ogólnie nie najlepszego klimatu wokół bankowości spółdzielczej dołożyły się jeszcze wcześniejsze plajty kilku SKOK. BS i SKOK to wprawdzie osobne historie, ale nagminnie wrzucane do jednego worka.

Tak naprawdę obie instytucje przez długi czas były zaciętymi wrogami. Z punktu widzenia banków spółdzielczych SKOK przez całe lata uprawiały wobec nich nieuczciwą parabankową konkurencję. Podbierając bankom klientów w ich lokalnych matecznikach, a jednocześnie pozostając poza systemem kontrolnym i gwarancyjnym (to zmieniło się dopiero kilka lat temu) i jadąc na gapę na koszt całego systemu finansowego w Polsce. BS nie pomogły też wreszcie pamiętne (choć szybko zdementowane) słowa byłego już wiceministra finansów Konrada Raczkowskiego, że „w 2016 roku upadnie kilka małych banków”.

Wszystko to razem sprawiło, że nad sektorem zawisło ostatnio wiele pytań: o bezpieczeństwo lokowanych tam środków, o możliwy efekt kuli śniegowej czy nawet o sensowność tej specyficznej działalności gospodarczej, jaką jest bankowość spółdzielcza. Te pytania wiszą pomimo innych faktów. Na przykład takich, że cały polski sektor bankowości spółdzielczej to w sumie ok. 115 mld aktywów zarządzanych przez ok. 500 banków różnej wielkości i o sporej autonomii. A współczynniki wypłacalności tych banków czy stopień obciążenia toksycznymi długami wyglądają generalnie dobrze. Skąd więc obawy o los całego sektora?

Chyba stąd, że gospodarka (a rynki finansowe w szczególności) nie opiera się wyłącznie na faktach, tylko na interpretacjach. A to sprawia, że z instytucjami finansowymi jest trochę jak z przedstawieniem teatralnym. Jeżeli podczas spektaklu nagle z sali chce wyjść jedna osoba, to nie ma problemu. Dwie czy trzy podobnie. Ale jeśli ich wyjściem zaniepokoi się na raz pół widowni i te pół widowni zechce w trybie pilnym opuścić salę, to nawet najlepsze przedstawienie bierze w łeb. Na sytuację polskich banków spółdzielczych można patrzeć podobnie. Jeśli założymy, że model prowincjonalnych i trochę przaśnych instytucji finansowych nie ma szans w XXI w., to pewnie znajdziemy na potwierdzenie tej tezy wiele dobrych argumentów. A wtedy pstryk i możemy się znaleźć w sytuacji, w której banki spółdzielcze zaczynają padać jeden po drugim.

Dlaczego padają? Właśnie dlatego, że są małe.Jeśli w dużym komercyjnym banku pracownik zdefrauduje 50 mln, to jest głupia sprawa, ale nie zachwieje to sytuacją całej firmy. U nas to by była sprawa życia i śmierci – przekonuje szefowa banku spółdzielczego z okolic Łodzi (nie chce być cytowana, bo „po co kusić los”). W takich wypadkach nie pomaga też mała skala działania. – Banki spółdzielcze są lokalne, a w lokalnej społeczności informacje rozchodzą się szybko, przez co łatwo doprowadzić do utraty płynności finansowej – dodaje Anna Szelągowska, badaczka bankowości spółdzielczej ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Nie możemy również zapominać, że BS biją się na bardzo konkurencyjnym polu. A ich rywale (wielokrotnie większe banki komercyjne) dobrze wiedzą, jak te słabości bankowości spółdzielczej rozgrywać.

Dobrym przykładem była popularna kilka lat temu kampania reklamowa francuskiego Credit Agricole z aktorką Juliette Binoche. Gwiazda mówiła tam, że „nie lubi małych banków, które opowiadają bajki”. I że bank musi być duży. Żeby było śmieszniej, Credit Agricole sam wywodzi się z tradycji spółdzielczej. No, ale na naszym rynku występuje w roli międzynarodowego giganta, który swój kooperatystyczny etos ogranicza do lokalnych francuskich rogatek. Tak czy inaczej banki spółdzielcze zazwyczaj nie mają ani sił, ani środków, by takie ataki odpierać. Koncentrują się od lat na obronie swoich bastionów w Polsce powiatowej. Ceną za to jest jednak kiepski wizerunek wśród większości warszawocentrycznych mediów opiniotwórczych. Od lat patrzą one na BS jak na skansen – trochę dziwaczny (spójrzcie tylko na te ich strony internetowe!), a trochę podejrzany (czy oni na pewno wiedzą, jak tymi pieniędzmi nowocześnie zarządzać?). Ale banki spółdzielcze przecież trwają.

Skok w kapitalizm

Prawzory BS powstały w Niemczech jeszcze w XIX w. Rewolucja przemysłowa rozkołysała wyryte przez wieki w twardej skale feudalne stosunki społeczne. Każdy chciał uczestniczyć w wielkim zarabianiu. Żeby w ogóle zacząć, musiał pożyczyć kapitał. Kto tego kapitału ani nie odziedziczył, ani nikomu nie zabrał, ten potrzebował kredytu. Pożyczano oczywiście głównie tym, którzy mieli czym się zabezpieczyć. A takich było niewielu. Żeby wyjść z tego błędnego koła, musieli więc zacząć sobie pożyczać ci, którzy kapitału mieli mało: drobni rzemieślnicy, uboga inteligencja, a nawet chłopi oraz robotnicy. I choć pomysł przypominał własnoręczne wyciąganie się za włosy z grzęzawiska, to jednak zaskoczył.

Kasy zakładane przez Niemców Fryderyka Wilhelma Raiffeisena i Hermanna Schultze Delitzscha szybko rozpełzły się po całym zachodnim świecie. Modele kas były różne: jedni siedzieli u Pana Boga za piecem, drudzy czytali Marksa. Wszystkie odegrały swoją rolę w budowaniu zachodniego dobrobytu, który znamy dziś. Jurgen pożyczał Hansowi, bo go znał ze szkoły i mu ufał. Ryzyko było minimalizowane dzięki temu, że wszystko działo się w ramach lokalnej wspólnoty. To część opowieści o sukcesie tzw. niemieckiego Mittelstandu. A więc firm rodzinnych średniej wielkości, które są w swoich branżach światowymi championami. Podobnych tropów możemy szukać w historii rozwoju innych krajów pierwszego świata.

Dziś bankowość spółdzielcza w każdym rozwiniętym kraju wygląda trochę inaczej. Wielu gigantów urosło tak mocno (wspomniany już Credit Agricole, holenderski Rabobank czy grupa Raiffeisena), że grają w bankowej Lidze Mistrzów zglobalizowanego świata. Inni zadowolili się mniejszym rozmiarem i większym przywiązaniem do spółdzielczego etosu. Według danych Europejskiego Zrzeszenia Banków Spółdzielczych (EACB) udział sektora spółdzielczego w rynku finansowym rozwiniętego Zachodu jest nadal spory. We Francji sięga grubo ponad 50 proc. rynku depozytów i pożyczek. W Austrii, Włoszech czy Holandii jest na poziomie ponad 30 proc. W Niemczech ok. 20. Stosunkowo łatwo wskazać też konkretne przykłady, że w tych krajach bankowość spółdzielcza tworzy nie tylko zysk, ale również jakiś rodzaj społecznej wartości dodanej.

Na przykład banki spółdzielcze w Austrii i Francji od lat pozostają największym dostarczycielem kredytów dla małych i średnich przedsiębiorstw. Holenderski Rabobank specjalizuje się w mikrokredytach dla studentów zakładających własne firmy. A włoski Banche di Credito Cooperativo na długo przed kryzysem uchodźczym miał specjalną ofertę dla przedsiębiorczych imigrantów. Rzecz jednak nie tylko w społecznikostwie oraz dobroczynności. To potrafią robić również banki komercyjne. Drugi argument na rzecz istnienia silnego sektora bankowości spółdzielczej brzmi bowiem tak: jeżeli uznać, że jedną z kluczowych przyczyn wybuchu kryzysu 2008 r. była nadmierna finansjalizacja (termin już wszedł do debaty ekonomicznej i oznacza nadmierny rozrost sektora finansowego względem tzw. realnej gospodarki), to akurat rzutki sektor bankowości spółdzielczej trochę ten niebezpieczny proces hamuje. Badania pokazują bowiem, że BS rzadziej niż bankowość komercyjna angażują swe środki w pompowanie finansowej bańki. Jeśli więc politycy nie chcą powtórki krachu á la Lehman Brothers, to niech starają się utrzymać (a może nawet rozbudować) wysoki poziom nasycenia bankowości komponentem spółdzielczym. Dla dobra swojego i nas wszystkich.

A jak jest w Polsce? U nas BS to od lat ok. 10 proc. rynku bankowego. Tradycje są długie, a ciągłość imponująca. Bankowość spółdzielcza przetrwała i zabory, i wielki kryzys lat 30., i sanację, która chciała sobie z niej zrobić kolejny order w etatystycznym mundurze. Zakwitła w pierwszej połowie PRL (w końcu uspołecznienie sektora finansowego było jednym z głównych postulatów komunistów). Mocny cios zadała jej dopiero ekipa Gierka, forsując większą centralizację polskiej gospodarki. Potem oczywistym wyzwaniem był skok w kapitalizm. Liczba BS skurczyła się z 1600 do dzisiejszych 500. Wymusiła to nie tylko konkurencja zagranicznych grup bankowych (ci z początku prowincję sobie odpuścili). Swój wpływ miał tu ustawodawca, który sukcesywnie zwiększał wymogi kapitałowe, pchając banki spółdzielcze w kierunku większej konsolidacji. Efekt jest taki, że dziś są one zrzeszone w dwóch wielkich grupach BPS (ok. 300 banków) i SGB (ok. 200). Dopiero ostatnio grupa ok. 60 banków secesjonistów zaczęła szykować wydzielenie trzeciej grupy ABZ. Nie podoba im się bowiem zmniejszenie samodzielności i większa ilość centralnych kontroli.

Ekonomia społeczna

W czasach transformacji zmieniało się nie tylko ciało polskiej bankowości spółdzielczej, ale przede wszystkim jej dusza. I nie były to zawsze zmiany na lepsze. „W strategiach działania tych banków dominuje model biznesowy, w którym cele ekonomiczne przeważają nad celami społecznymi. Triumfy święcił w tym czasie tzw. mit okresu przejściowego, według którego teraz jest czas wolnego rynku, a czas na powrót do funkcji społecznej i spółdzielczej przyjdzie później” – pisał Tomasz Siudek z SGGW, autor wydanej kilka lat temu monografii bankowości spółdzielczej w Polsce. Co to konkretnie oznaczało?

Na przykład, że banki spółdzielcze nie bardzo wywiązywały się w tym okresie z roli dostarczyciela „wędki”, czyli mikrokredytów na rozwój przedsiębiorczości lokalnej (to znów rola, której nie zrealizuje komercyjny sektor bankowy). Zadowalały się efektowną funkcją mecenasa imprez kulturalnych, klubów sportowych czy kół gospodyń wiejskich. Niby miło, ale nie do końca o to w bankowości spółdzielczej chodzi. Z roku na rok słabiej było też z samą spółdzielczością. – Ja już nawet nie zabiegam o nowych członków. Kolejne nowe regulacje rynku zupełnie mnie do tego nie zachęcają – tłumaczy cytowana już wcześniej szefowa banku spółdzielczego z okolic Łodzi. Trend jest wyraźny. Na początku transformacji spółdzielców było w Polsce 2,5 mln. Dziś jest ich milion.

Na obronę polskich banków spółdzielczych trzeba jednak przypomnieć, że rynek, na którym funkcjonują, do łatwych nie należy. W ciągu ostatnich kilku lat widać wyraźnie, że banki komercyjne coraz śmielej wchodzą do początkowo odpuszczanej Polski powiatowej. BS od dawna nie były tam monopolistą (o SKOK już wspominaliśmy), ale ostatnio coraz mocniej podgryzają ich najnowsze wcielenia tzw. shadow bankingu, czyli firmy pożyczkowe, czy nawet hipermarkety oferujące różne usługi finansowe. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Z powodu rosnącej presji banki spółdzielcze zaczęły szukać zysku na innych polach, które przekraczają często poziom ich kadrowych kompetencji – podkreśla Jerzy Osiatyński, członek Rady Polityki Pieniężnej. Skutki takiego wychodzenia poza opłotki bywają opłakane, czego koronnym przykładem jest upadły w 2015 r. SK Bank z Wołomina, który uwikłał się w ryzykowne inwestycje deweloperskie. BS żalą się również, że od lat są rugowane z roli pośrednika w obsłudze samorządu terytorialnego oraz z obsługi pieniędzy unijnych. Mogą oczywiście stawać do takich przetargów, ale nie mają żadnych preferencji. – Oferta banków komercyjnych bywa atrakcyjniejsza. Poza tym banki spółdzielcze muszą często ograniczać maksymalny poziom kredytów udzielonych jednemu podmiotowi w stosunku do posiadanych funduszy własnych. Banki komercyjne zazwyczaj takich problemów nie mają – ocenia Anna Szelągowska z SGH.

W zasadzie dopiero zwolnienie banków spółdzielczych z podatku bankowego to pierwszy od dawna ukłon władzy w ich stronę. Do tego dochodzi jeszcze kryzys 2008 r., który spółdzielców uderzył rykoszetem. Z jednej strony przez ogólnoświatowy trend coraz bardziej wyśrubowanych wymogów kapitałowych. Z drugiej poprzez niskie stopy procentowe, które sprawiają, że na bezpiecznych formach lokowania kapitału właściwie nie da się dziś zarabiać. A BS to instytucje finansowe inwestujące, co do zasady, konserwatywnie.

Rozmawiając z ludźmi sektora bankowości spółdzielczej, słychać, że zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Ich dylematy można opisać jako nakładające się na siebie sprzeczne motywacje. Z jednej strony mają świadomość, że na rynku najłatwiej się utrzymać poprzez wzrost i konsolidację. Z drugiej taka konsolidacja niesie za sobą oddalenie od specyfiki i ideałów banku spółdzielczego, który ciągle ma do odegrania w lokalnej społeczności kilka ważnych ról. Mimo to na obecnym etapie rozwoju polskiej gospodarki to banki spółdzielcze najbardziej przypominają prawdziwy podmiot ekonomii społecznej, który nadwiślańskiemu kapitalizmowi może nadać bardziej ludzką twarz.

Polityka 46.2016 (3085) z dnia 07.11.2016; Rynek; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Banki dobre na bańki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną