Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Urwisko blisko

Uber wciąż wzbudza emocje

Uber jest dziś najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem nowego modelu biznesowego. Uber jest dziś najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem nowego modelu biznesowego. Michał Wende / Reporter
Firmy takie jak Uber lubią powtarzać, że co dobre dla nich, jest też dobre dla gospodarki.
W postuberowym świecie najpewniej nie będzie bezrobocia. A granica pomiędzy „pracą” i „po pracy” po prostu się zaciera.stokkete/PantherMedia W postuberowym świecie najpewniej nie będzie bezrobocia. A granica pomiędzy „pracą” i „po pracy” po prostu się zaciera.

Rozpychanie się kalifornijskiej (choć w Polsce działającej przez holenderską spółkę córkę) firmy na naszym rynku skrupulatnie opisali Patryk Szczepaniak i Konrad Szczygieł (POLITYKA 40). Zarzucali Uberowi, że obchodzi polskie prawo, psuje rynek i tworzy atmosferę przyzwolenia na niepłacenie podatków. Z tymi argumentami polemizuje w tekście zamieszczonym na następnej stronie Arkadiusz Pączka, ekspert lobby pracodawców. Zarzuca autorom sprzyjanie taksówkarskiemu monopolowi oraz brak wrażliwości na nowe trendy ekonomiczne.

Spór jest ważny, bo nie tylko o Ubera w nim chodzi. Raczej o nowy model biznesowy, który z roku na rok coraz bardziej rośnie w siłę. Na szczęście nikt nie nazywa go już ekonomią daru. Bo z bezinteresownością działalność Ubera i innych ma niewiele wspólnego. Dużo bardziej trafne wydaje się zbiorcze określenie gig economy. „Gig” to w slangowej angielszczyźnie nazwa koncertu zagranego do kotleta przez półamatorskiego muzyka jazzowego. Szybko jednak zaczęto za jego pomocą określać każdą pracę dorywczą. Stąd pomysł, by ten cały nowy model biznesowy nazywać zbiorczo gospodarką fuszki albo ekonomią chałtury. A Uber jest dziś najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem tego trendu.

Praca dla każdego

Zwolennik fuszki powie oczywiście, że oto na naszych oczach dokonuje się przełom i postęp. Wedle jego rozumowania korporacje taksówkowe na dłuższą metę nie mają szans w starciu z serwisem internetowym, który łączy klienta i kierowcę dysponującego akurat wolnym czasem i ochotą na przejażdżkę. Jest to tańsze, bo nie ma potrzeby dzielenia się zyskiem z korporacją (choć akurat z Uberem trzeba się dzielić), oraz łatwiejsze w obsłudze, bo wolne od kontaktu z takimi instytucjami jak związki zawodowe czy wszelkiej maści regulacjami zakłócającymi „zdrowy” stan rynkowej równowagi. Tę logikę można rozciągać na inne obszary. Pytając – po co nam hotele oraz pensjonaty, jeżeli jest Airbnb? Po co sklepy, skoro jest Allegro? Czy po co kierowcy Ubera, skoro jest Google Car?

Zaraz po takim wstępie swoją szpilę dostaną niezawodnie tzw. nowi luddyści. Pamiętają państwo tych starych? To robotnicy (najbardziej wygadany nazywał się właśnie Ludd) z angielskiej branży tekstylnej, którym nie podobała się mechanizacja rzemiosła na samym początku rewolucji przemysłowej. Rozbijali więc krosna w nadziei, że właściciel nie sprowadzi nowych. A praca nadal będzie. Dziś szydzić z nich łatwo, bo wiemy, że ich opór był bezcelowy. Mało tego, en masse nie służył wcale poprawie położenia samych robotników. Bo choć rewolucja przemysłowa zlikwidowała większość miejsc pracy w manufakturach, to jednak otworzyła przed gospodarką nowe perspektywy: podniosła wydajność, co umożliwiło osiąganie lepszych zarobków, a do tego dzięki mechanizacji rozwiązano wiele innych problemów cywilizacyjnych. Podobnie stało się dwa wieki później, kiedy wynalezienie i upowszechnienie komputera zabiło wiele prac księgowych polegających na prostym liczeniu. Ale potem stworzyło miejsca pracy dla informatyków oraz specjalistów od zarządzania i porządkowania danych, które te komputery produkują.

Spójrzmy jednak na te same wydarzenia oczami samych luddystów. Czyli pokolenia niewykwalifikowanych pracowników urodzonych pod koniec XVIII w. i zmarłych gdzieś w połowie kolejnego stulecia. Czyli jeszcze zanim rewolucja przemysłowa zaczęła przynosić korzyści szerokim masom. A do tego postawmy sobie pytanie: co by było, gdyby luddyści i ich ideowi następcy z zachodnich ruchów socjalistycznych nie zaczęli naciskać na pracodawców? Nie zaczęli im sygnalizować, że logika kapitalistycznego postępu generuje nie tylko zwycięzców, ale i masy przegranych? Czy mamy pewność, że zyski z rewolucji przemysłowej zostałyby rozdzielone pomiędzy kapitał a pracę? Czy powstałyby takie cywilizacyjne zdobycze, jak związki zawodowe, ubezpieczenie pracownika, prawo pracy czy powszechne prawa wyborcze? Można mieć co do tego wątpliwości. A jeśli tak, to może przydałoby się dziś więcej zrozumienia dla krytyków gospodarki chałtury, których od biedy można porównać do współczesnych luddystów. Bo może wcale nie jest tak, że byłoby lepiej, gdyby zacisnęli zęby i poczekali, aż im coś wreszcie skapnie.

Nie znaczy to, że zwolennik gig economy nie ma dobrych argumentów. Przeciwnie. Jeśli jest łebski, to na koniec swojego wywodu powinien jeszcze dodać, że gdy model Ubera się upowszechni, to w ślad za tym pójdzie wiele korzyści ekonomicznych dla całej gospodarki. Na przykład więcej ludzi będzie pracowało. Sedno chałturniczej innowacji polega przecież na znaczącym obniżeniu barier wchodzenia na rynek pracy. Uber (i inni) są wszak dogodnym rozwiązaniem dla tych wszystkich, którzy nie brali stałej roboty, bo nie chcieli na przykład spędzać trzech godzin dziennie w drodze do niej. Albo nie mogli pogodzić pełnoetatowego zajęcia z innymi obowiązkami rodzinnymi.

Do tego dochodzi jeszcze fakt, że fuszka może pomóc w stabilizacji cyklu koniunkturalnego. W kapitalizmie jest przecież tak, że jak przychodzi spowolnienie, to firmy zaczynają zwalniać. Więc spada popyt. Do tego zwolnieni nie od razu mogą dostać nową robotę, więc popyt spada jeszcze bardziej. Firmy znów więc redukują zatrudnienie i nieszczęście gotowe. Gospodarka wpada w recesyjną spiralę. W takiej sytuacji firmy w stylu Ubera są na wagę złota. Działają bowiem jak nowoczesna internetowa swatka, która w try miga dopasowuje podaż pracy do popytu na nią. I jest szansa, że recesyjny dołek będzie mniejszy.

Cały problem z oceną gospodarki chałtury polega jednak na tym, że zbyt często obrachunek z Uberem kończy się dokładnie w tym miejscu. A musimy pamiętać, że model przyjęty przez chałturników niesie ze sobą bardzo realne społeczne i ekonomiczne koszty. Przecież właśnie od tego mamy demokratycznych polityków oraz media, by zwracać na nie uwagę. A potem wspólnie dbać o to, by postęp, który innowacyjny model biznesowy przyniesie, był w miarę sprawiedliwie rozdzielony pomiędzy całe społeczeństwo.

Ekonomia chałtury 

Pierwsza z tych konsekwencji to coś w rodzaju cofnięcia relacji pracodawca–pracownik do XIX w. A więc do czasów sprzed wypracowania godziwych warunków zatrudnienia: prawa do płatnego urlopu, ubezpieczenia na wypadek choroby, prawa do strajku (czy choćby renegocjacji warunków umowy) albo odprowadzania pieniędzy na emeryturę via zakład pracy. Oczywiście wielu narzeka, że i bez Ubera położenie pracownika (zwłaszcza słabo wykwalifikowanego) uległo w ostatnich dekadach faktycznemu pogorszeniu. Wiedzą o tym doskonale polscy pracownicy, którzy mniej więcej od reform rządu SLD-PSL (tzw. plan Hausnera) żyją w warunkach pracy niezwykle, jak na świat rozwinięty, elastycznej, niepewnej i sprekaryzowanej. Dla nich ekonomia chałtury jest już od dawna rzeczywistością i nazywa się uśmieciowieniem. Trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć, że dalsza uberyzacja świata pracy nie wzmocni ich pozycji. Przeciwnie, pchnie cały rynek w kierunku większego uśmieciowienia.

Mówiąc precyzyjnie, zuberyzowany rynek pracy pęknie prawdopodobnie na dwie części. Z jednej strony będzie rynek stary i jako tako chroniony. Z drugiej nowy, angażujący pracowników formalnie wolnych. Ale tak naprawdę takich, w których nikt nie będzie inwestował ani ich szkolił. Nikt nie będzie sobie zawracał głowy ich urlopem i prawem pracy. Nie można też zapominać o wpływie, jaki ekonomia chałtury przyniesie systemom chorobowo-emerytalnym, które w rozwiniętych gospodarkach są od dekad bardzo mocno sprzęgnięte ze stałą pracą. I znów można tu dostrzec analogię z uśmieciowieniem polskiej pracy w minionych dwóch dekadach. Uberyzacja jeszcze ten proces wzmocni.

To były na razie skutki krótkookresowe. Ale można iść dalej. Tak zrobił niedawno amerykański autor Steven Hill w głośnej książce „Raw Deal. How the Uber Economy and Runaway Capitalism Are Screwing American Workers”. Co najłatwiej (proszę tylko wybaczyć kolokwializmy) przełożyć na polski jako „Krzywy interes. Jak gospodarka Ubera robi amerykańskich pracowników w konia?”. Hill powiada tam, że postępująca uberyzacja będzie prowadziła do rozbijania produkcji na coraz mniejsze kawałki. Tak się bowiem bardziej opłaca. Im mniej skomplikowany kawałek, tym taniej można go nabyć na rynku pracy. A jak to zrobić najtaniej? Po prostu nie zatrudniać nikogo na stałe, lecz do wykonania konkretnego „dzieła”. I tu w sukurs przychodzi gig economy, której zwolennicy głoszą, że przecież dostawca może go wykonać… w czasie wolnym.

Dobra wiadomość jest oczywiście taka, że w tym postuberowym świecie najpewniej nie będzie bezrobocia. Każdy przecież może kogoś przewieźć albo, powiedzmy, zrobić striptiz w internecie. Ale jest i zła wiadomość. Stąd już tylko krok do sytuacji, w której każdy z nas pracuje 24 godziny na dobę. A granica pomiędzy „pracą” i „po pracy” po prostu się zaciera. Oczywiście nie dla wszystkich. Na bycie offline mogą sobie wszak pozwolić najlepiej sytuowani i zasobni w kapitał. A reszta? Tej – z powodu braku stałego zatrudnienia – właściwie nie stać na luksus odrzucania ofert. Idąc tą drogą, zbliżamy się do realiów, gdzie każdą minutę naszego życia zaczynamy traktować jak towar. Jest coś jakby perwersyjne odwrócenie słynnych lewicowych utopii: Marksa oraz Keynesa, którzy marzyli o wyzwoleniu szarego człowieka z kieratu codziennego zarobkowania, który tylko nielicznym pozwala na samorealizację. A resztę zwyczajnie wyzuwa z człowieczeństwa.

To, czym się ta cała historia skończy, zależy oczywiście od nas samych. Od ekonomistów, którzy powinni szukać sposobów takiej redystrybucji dochodu uzyskanego z innowacji w stylu Ubera, by uniknąć zarysowanych powyżej pułapek. Od mediów, które powinny się tych rozwiązań domagać, zamiast tylko dziecięco się cieszyć z każdej biznesowej albo technologicznej innowacji. I wreszcie od polityków, którzy muszą wcielać te pomysły w życie.

Jeżeli nam to się uda, to w porządku. Niech sobie Uber jeździ. Ale jeżeli ekonomia fuszki ma być jedynie przykrywką dla kolejnego etapu osłabienia pracownika czy sposobem wystrychnięcia fiskusa na dudka, to ja wysiadam. Bo ta taksówka jedzie w kierunku urwiska.

Polityka 50.2016 (3089) z dnia 06.12.2016; Rynek; s. 45
Oryginalny tytuł tekstu: "Urwisko blisko"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną