Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Zaskakujący skok

Co niesie ze sobą nadchodząca inflacja?

Większość ekonomistów jest zdania, że niewielka inflacja jest korzystna dla gospodarki. Większość ekonomistów jest zdania, że niewielka inflacja jest korzystna dla gospodarki. Rebel Design Project / EAST NEWS
Żegnamy deflację, wracamy do inflacji. Po 30 miesiącach spadania ceny znów zaczęły rosnąć. Czy jest się czego bać?
Kto żyje z ołówkiem w ręku i precyzyjnie śledzi swój budżet, ten może obserwować postępy inflacji i sam ocenić, w jakim stopniu go ona dotyka.Getty Images Kto żyje z ołówkiem w ręku i precyzyjnie śledzi swój budżet, ten może obserwować postępy inflacji i sam ocenić, w jakim stopniu go ona dotyka.

Artykuł w wersji audio

Inflacja wróciła i to z przytupem. W listopadzie praktycznie jej nie było, tymczasem w grudniu GUS zanotował już wzrost cen o 0,8 proc. Tak nagły skok nie zdarzył się od sześciu lat. A to jeszcze nie koniec. Część analityków wróży, że w ciągu najbliższych miesięcy możemy dojść do 2 proc.

Spodziewałam się pojawienia się inflacji, ale skala wzrostu mnie zaskoczyła – przyznaje dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka Lewiatana. – To chyba efekt świąteczny. Polacy w tym okresie tradycyjnie bardziej są skłonni do zakupów, a producenci postanowili wykorzystać koniunkturę, przy okazji testując, czy rynek jest gotowy na wyższe ceny. Takie wzmożenie zakupowe było także efektem pełniejszych portfeli.

Ekonomistka obliczyła, jak rosły fundusze płac w firmach zatrudniających ponad 10 osób. Okazało się, że w 2016 r. wypłaty były wyższe o 19,5 mld zł niż rok wcześniej. To skutek rosnącego zatrudnienia oraz podwyżek, które pracodawcy musieli dawać, by nie tracić pracowników. Jeśli do tego dodamy mniejsze firmy i sektor publiczny, a także 17 mld zł, jakie budżet wydał w ramach programu Rodzina 500 plus, to łatwiej zrozumieć, dlaczego Polacy zaakceptowali wyższe ceny. Choć nie bez bólu.

Czy starcza do pierwszego? 

Zwłaszcza kierowcy czują, że inflacja rośnie szybciej, niż wskazują to gusowskie dane. Dramatycznie podrożały ubezpieczenia samochodowe i paliwo. Cena benzyny zbliża się do 5 zł za litr, a na niektórych stacjach je przekracza. Niewiele tańszy jest olej napędowy. A przecież jeszcze latem ubiegłego roku za litr benzyny trzeba było zapłacić ok. 4 zł, a bywały momenty, że nawet mniej. W ciągu kilku miesięcy cena wzrosła więc bez mała o 20 proc.

Porozumienie kartelu producentów ropy OPEC i Rosji w sprawie ograniczenia produkcji wywindowało cenę surowca do ponad 50 dol. za baryłkę. Jeśli do tego dodamy osłabienie się złotego wobec dolara, to mamy przyczynę wzrostu cen na stacjach paliw – wyjaśnia dyr. Urszula Cieślak, analityk rynku paliw z firmy BM Reflex. Jej zdaniem latem cena benzyny może jeszcze wzrosnąć i niewykluczone, że przebije barierę 5 zł za litr. Wszystko zależy od sytuacji na rynku ropy i kondycji złotego. Cieślak uspokaja, że jest szansa, że w tym roku cena baryłki nie przekroczy 60 dol. Przy takiej sumie opłacalne staje się bowiem wydobycie ropy z wielu złóż łupkowych w USA, a to będzie działało stabilizująco na rynek.

Wysoka cena paliwa może nieco ograniczyć naszą skłonność do podróży własnym autem, ale mało kto zrezygnuje z tej wygody. Zwłaszcza że tylko nieliczni właściciele aut liczą rzeczywiste koszty jego eksploatacji. Kiedy jesienią ubiegłego roku ankieterzy agencji Millward Brown zapytali Polaków, ile miesięcznie wydają na auto, zdecydowana większość zapewniała, że nie więcej niż 500 zł. Tymczasem z wyliczeń ekspertów wynika, że utrzymanie małego auta to dziś miesięczny wydatek minimum 1 tys. zł, a w przypadku aut większych – 1,5–2 tys. zł. Okazuje się, że nasz emocjonalny stosunek do samochodu sprawia, iż sami wolimy nie myśleć, ile naprawdę na niego wydajemy.

Kto żyje z ołówkiem w ręku i precyzyjnie śledzi swój budżet, ten może obserwować postępy inflacji i sam ocenić, w jakim stopniu go ona dotyka. Większość tego nie liczy, a podstawowym kryterium jest: czy starcza do pierwszego? I czy debet na koncie nie dochodzi do limitu? Mimo rosnących dochodów częściej niż przed rokiem brakuje nam poczucia finansowej stabilizacji. To wniosek z corocznego badania „Portret finansowy Polaków”, przeprowadzonego przez IBRIS na zlecenie Deutsche Banku.

Z jednej strony mamy do czynienia z rekordowo niskim bezrobociem i rosnącymi płacami, jednak z drugiej strony Polacy mogą mieć poczucie niepewności i braku sprawczości, spowodowane sytuacją na rynkach globalnych i wpływem decyzji politycznych na gospodarkę – komentuje wyniki Monika Szlosek, dyrektor bankowości detalicznej i inwestycyjnej w Deutsche Banku. Dodaje, że podczas gdy rok temu ankietowani podkreślali znaczenie długoterminowego zabezpieczenia przyszłości swoich dzieci, dziś w swoich deklaracjach skupiają się głównie na zabezpieczeniu bieżących wydatków.

Nasze indywidualne odczucie inflacji opiera się zwykle na intuicji. Zwracamy uwagę na najbardziej zmienne ceny. Dlatego dane podawane przez GUS często przyjmowane są z niedowierzaniem. Czy oni nie widzą, jak drożeje żywność? A energia elektryczna, czynsz, gaz, woda, wywóz śmieci? Skąd oni biorą te dane? Chyba z sufitu.

Tymczasem liczenie „wskaźnika cen towarów i usług konsumpcyjnych”, bo tak nazywa się oficjalnie jedna z najważniejszych miar inflacji (CPI), jest jedną z najbardziej skomplikowanych logistycznie operacji, jaką prowadzi Główny Urząd Statystyczny. Zajmuje się tym ośrodek urzędu w Opolu.

Najpierw konstruowany jest koszyk inflacyjny. GUS, badając sytuację ekonomiczną Polaków, każdego roku określa, jaki udział w przeciętnym budżecie domowym mają poszczególne kategorie wydatków: użytkowanie mieszkania, zakup żywności, odzieży i obuwia, opieka zdrowotna, transport, rekreacja itd. Każdego roku dokonywane są niewielkie korekty. Największy udział w koszyku ma dziś oczywiście żywność i napoje bezalkoholowe (24,4 proc.) oraz użytkowanie mieszkania i nośniki energii (21,04 proc.).

Do konstruowania koszyka niezbędna jest pomoc 37,5 tys. polskich rodzin, które podejmują się prowadzenia „Książeczki wydatków gospodarstwa domowego”, w której odnotowują wszystkie zakupy produktów i usług. GUS zwraca się z taką prośbą do osób wytypowanych w ramach losowania, ale przekonanie ich do prowadzenia przez miesiąc domowej rachunkowości bywa niełatwe (GUS może się rewanżować tylko drobnymi upominkami).

GUS dzieli gospodarstwa na pracownicze, rolników, osób pracujących na własny rachunek, emerytów, rencistów i tych, którzy utrzymują się ze źródeł niezarobkowych. Dopiero po zebraniu od nich danych powstaje jednolity koszyk obowiązujący w danym roku. Potem już zostaje rutynowa praca ankieterów, stale monitorujących ceny 1,4 tys. najbardziej reprezentatywnych produktów i usług w 35 tys. punktach handlowych w podziale na 208 rejonów kraju. Z tych mikrowskaźników inflacji nałożonych na strukturę koszyka rodzi się w końcu syntetyczny wskaźnik ogólnopolski.

Utrapienie dla ministra finansów 

Końca deflacji ekonomiści wyglądali od dawna. Właściwie to od samego jej początku. Już w połowie 2014 r., kiedy się pojawiła, uważali, że to zjawisko przejściowe, po którym niebawem nie będzie śladu. Takie przekonanie wyrażał nawet ówczesny szef NBP Marek Belka, za co potem składał samokrytykę. Przyznał, że nie docenił siły deflacji. Sytuacja, kiedy ceny spadają, zamiast rosnąć, wydawała się czymś nienaturalnym, a nawet groźnym. Dlatego na początku częściej mówiono o „inflacji ujemnej”. Coś takiego zdarzyło się w Polsce w latach 30. ubiegłego stulecia, w czasach Wielkiego Kryzysu. Dwa epizody peerelowskich spadków cen – w 1956 i 1971 r. – trudno zakwalifikować jako deflację, bo były to wydarzenia o charakterze politycznym, a nie rynkowym.

Dla konsumentów spadki cen to nie powód do zmartwienia. Jest się z czego cieszyć. W końcu jeszcze 20 lat temu inflacja wynosiła blisko 20 proc. i wyczekiwaliśmy momentu, kiedy wreszcie dojdzie do wartości jednocyfrowej. A teraz, proszę bardzo: pieniądz zyskuje na wartości, nie trzeba się martwić, że jeśli dziś czegoś nie kupię, to być może niedługo już nie będzie mnie na to stać. Jednak ekonomiści widzieli w deflacji zagrożenie, obawiając się spirali: ludzie wstrzymują się z zakupami, zakładając, że im dłużej poczekają, tym cena będzie niższa. Firmy przyciśnięte do muru tną ceny i koszty. W efekcie wpadają w kłopoty i aby nie zbankrutować, muszą zwalniać pracowników i obniżać wynagrodzenia.

Spadek cen, z jakim mieliśmy do czynienia, to nie była klasyczna deflacja. Ta bowiem jest efektem niewystarczającego popytu i braku pieniędzy na rynku. To prowadzi do wzrostu bezrobocia i zahamowania wzrostu gospodarczego – tłumaczy prof. Witold Orłowski. – Tymczasem u nas popyt konsumpcyjny był motorem wzrostu, a bezrobocie malało. Nasza deflacja była zasługą spadku cen produktów importowanych, a zwłaszcza taniej ropy i gazu. Dodatkowym wzmacniaczem był dużo silniejszy niż dziś złoty. Dzięki temu ceny spadły nie tylko na stacjach paliw, ale wpływało to na ogólny poziom cen, zwłaszcza produktów żywnościowych, bardzo zależnych od cen energii i paliw.

Deflacja była utrapieniem dla ministrów finansów, bo kiedy ceny spadają, to kurczą się wpływy z podatku VAT. Dlatego w kolejnych budżetach zakładano inflację z nadzieją, że się pojawi. Na 2016 r. założono 1,7 proc., ale się nie pojawiła. Na ten rok założono 1,3 proc. i wiele wskazuje, że będzie większa. Wicepremiera Morawieckiego z pewnością to ucieszy. Bo inflacja, jak powiedział kiedyś amerykański noblista Milton Friedman, jest tą formą podatku, który można nałożyć bez ustawy.

Inflacja obniża też zaciągnięty już dług publiczny, jeśli jest oprocentowany stałą stopą. – Te efekty szybko jednak ustępują, bo zgodnie z Lucasowską teorią racjonalnych oczekiwań ludzie szybko się dostosowują do nowej sytuacji. A wtedy pojawiają się negatywne efekty inflacji. Szczególnie obawiać się należy spadku skłonności do oszczędzania, która w Polsce jest szczególnie niska – wyjaśnia prof. Orłowski. Dodaje, że może też pojawić się „efekt drugiej rundy”. Tak ekonomiści nazywają presję płacową, jaką wywołuje inflacja.

Dlatego większość państw stara się utrzymać inflację w ryzach i ustala tzw. cel inflacyjny, czyli wielkość, której inflacja nie powinna przekroczyć. W Polsce jest to 2,5 proc. z dopuszczalnym odchyleniem 1 proc. w górę i w dół. Pilnowanie inflacji to podstawowe zadanie Rady Polityki Pieniężnej, która za pomocą stóp procentowych banku centralnego może sterować podażą pieniądza. Podnosząc je, ogranicza podaż pieniądza, co powinno redukować inflację. Na razie RPP stopami nie ruszy, bo inflacja jest poniżej celu.

Większość ekonomistów jest zdania, że niewielka inflacja jest korzystna dla gospodarki. Prof. Orłowski ma co do tego wątpliwości. – W inflacji nie ma nic korzystnego. Z pewnych technicznych powodów prowadzenie polityki monetarnej jest dla banku centralnego łatwiejsze przy niewielkiej inflacji – tłumaczy.

Mamy problem, bo za chwilę wystrzeli nam inflacja – ostrzegał w TVN prof. Jerzy Hausner, były wicepremier ds. gospodarczych. Jego zdaniem w tym kwartale dojdzie ona do 2 proc. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że jeszcze niedawno mieliśmy jednoprocentową deflację, to będziemy mieli trzyprocentowy skok. Czyli w praktyce może się okazać, że umiarkowany nominalny wzrost płac, jaki notowaliśmy w ostatnim okresie, zostanie znacznie zredukowany. Skurczy się ich realna wartość, a w niektórych przypadkach zamieni w obniżkę. „Jednocześnie presja płacowa wzrośnie, co i tak już ma miejsce z powodu strukturalnej zmiany na rynku pracy – przejście od rynku pracodawcy do rynku pracownika. Pojawi się silny krajowy stymulator inflacji. Osłabienie złotego także pobudza krajową inflację” – ostrzegali Jerzy Hausner wraz z Mirosławem Gronickim, byłym ministrem finansów, w artykule „Czy Polsce grozi stagflacja” na łamach „Rzeczpospolitej”. Stagflacja to zabójcze połączenie stagnacji, zahamowania wzrostu gospodarczego, z wysoką inflacją. Obaj autorzy traktują nagle wzbierającą inflację nie jako naturalny i w sumie korzystny objaw naszego dynamicznego rozwoju, ale jeden z poważnych czynników ryzyka, kolejny sygnał, że w mechanizmie gospodarczym coś się zaciera.

Polityka 5.2017 (3096) z dnia 31.01.2017; Rynek; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Zaskakujący skok"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną