Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Gdacząca rewolucja

Koniec jajek z chowu klatkowego. Kury przestaną cierpieć, ale to tylko część prawdy

Zwolennicy hodowli klatkowej twierdzą, że kury żyjące na wolnym wybiegu mogą łatwiej paść ofiarą ptasiej grypy, a także pasożytów. Zwolennicy hodowli klatkowej twierdzą, że kury żyjące na wolnym wybiegu mogą łatwiej paść ofiarą ptasiej grypy, a także pasożytów. dimkamystery / PantherMedia
Bezwzględne na co dzień sieci handlowe nagle odkryły w sobie miłość do kur. Ile w tym troski o los męczonych zwierząt, a ile próby poprawy własnego wizerunku?
Ponad 88 proc. sprzedawanych dziś w Polsce jaj znoszą kury żyjące w klatkach.Piotr Małecki/Napo Images/Forum Ponad 88 proc. sprzedawanych dziś w Polsce jaj znoszą kury żyjące w klatkach.

Tego chyba nie spodziewało się nawet Stowarzyszenie Otwarte Klatki, które od 2012 r. walczy o poprawę losu polskich kur. W ubiegłym roku jako pierwszy rezygnację ze sprzedaży jaj z chowu klatkowego ogłosił w naszym kraju Aldi. Zaraz po nim podobne komunikaty wystosowały Lidl, Kaufland, Netto. Wkrótce dołączyła do nich Biedronka, a niedawno podobne deklaracje złożyły Carrefour, Auchan oraz – jako pierwsza z polskich (kapitałowo) sieci – Piotr i Paweł. We wszystkich tych sklepach stopniowo wycofywane będą ze sprzedaży jaja oznaczone na skorupkach cyfrą trzy. Za kilka lat mają zniknąć w ogóle. Dlaczego „trójki” wywołują takie kontrowersje?

To jaja, które znoszą kury trzymane całe życie w niewielkich klatkach. Dla producentów taki typ hodowli kur jest idealny, bo najtańszy. Kury w klatkach znoszą dużo jaj i żyją dłużej niż ich koleżanki na wolności. Dzięki temu jaja z klatek są tańsze niż te oznaczone cyfrą dwa (chów ściółkowy) i jeden (kury mające wolny wybieg). W ofercie są jeszcze najdroższe, ale w Polsce mało popularne, jaja „zerówki”, czyli pochodzące z hodowli ekologicznych.

Ci, którym los kur nie jest obojętny, nie kryją radości. – Nasze apele kierowane do sieci handlowych wreszcie przyniosły skutek. Groziliśmy, że rozpoczniemy wielką kampanię społeczną pokazującą, jak cierpią kury trzymane w klatkach. Wielu klientów nie zdaje sobie z tego sprawy. Gdy się dowiadują, jak wygląda hodowla klatkowa, zaczynają sprawdzać, które jaja kupują – przekonuje Klara Siemianowska ze Stowarzyszenia Otwarte Klatki.

Kłopot w tym, że nie wiadomo, co kieruje handlowymi gigantami – szczera troska o los kur czy może próba poprawy własnego wizerunku? A do tego temat jaj nadaje się teraz idealnie. – Polacy są konsumentami coraz bardziej świadomymi. Chcemy jeść nie tylko zdrowiej, ale też bardziej etycznie. Wiele osób nie zamierza rezygnować z mięsa czy innych produktów pochodzenia zwierzęcego, ale równocześnie próbuje uspokoić własne sumienie. Sieci handlowe dokonały kalkulacji i wyszło im, że opłaca się ogłosić rezygnację z jaj klatkowych. Na razie nic ich to nie kosztuje, bo przecież proces wycofywania jaj „trójek” będzie stopniowy. A na zyski wizerunkowe można liczyć od razu – mówi Radosław Kaczmarek, szef agencji strategicznej Melting Pot.

Jajeczna rewolucja

Nie wiadomo tylko, co będzie za kilka lat. Jaja klatkowe są przecież najtańsze, a polski klient wciąż kieruje się głównie ceną. Nic dziwnego, że producenci jaj nie są zachwyceni deklaracjami sieci. – Pamiętajmy, że jaja z chowu klatkowego są legalne. Nie tylko w Polsce, ale i w całej Unii. Nie rozumiem zatem, dlaczego część sieci chce uniemożliwić dostęp legalnemu produktowi do rynku. Tymczasem wielu producentów wzięło kredyty na długi okres, bo zainwestowali duże pieniądze w budowę nowoczesnej i spełniającej wszelkie przepisy hodowli klatkowej. Co mają teraz zrobić? – pyta Andrzej Gantner, dyrektor generalny Polskiej Federacji Producentów Żywności. Jeśli śladem dużych sklepów pójdą także mniejsze, nasz rynek jajeczny czeka prawdziwa rewolucja.

Ponad 88 proc. sprzedawanych dziś w Polsce jaj znoszą kury żyjące w klatkach. Producenci szacują, że całkowite przestawienie się na jaja ściółkowe, z wolnego wybiegu i ekologiczne może kosztować nawet 4–5 mld zł. Kto za to zapłaci? – Niestety, klienci. Jeśli ktoś sądzi, że jaja ściółkowe stanieją do poziomu jaj klatkowych, to się przeliczy. Dziś producenci zarabiają właśnie na jajach od kur z klatek. Marża w przypadku jaj ściółkowych czy tych z wolnego wybiegu jest mniejsza. Dlatego często są one droższe tylko o kilka groszy. Jeśli jednak zlikwidujemy system klatkowy, ceny jaj alternatywnych pójdą w górę, a nie w dół – ostrzega Mariusz Szymyślik, dyrektor Krajowej Izby Producentów Drobiu i Pasz.

Starcie zwolenników i przeciwników hodowli klatkowej dopiero się więc zaczyna. Ci pierwsi nie tylko straszą podwyżkami, ale też przekonują, że kury w klatkach są zdrowsze, mają lepszą dietę, a zatem ich jaja są też bezpieczniejsze dla ludzi. Kury żyjące na wolnym wybiegu mogą np. łatwiej paść ofiarą ptasiej grypy, a także pasożytów. Żyją średnio krócej, a zatem są mniej wydajne niż klatkowe. Oto kolejny argument za wzrostem cen jaj w przyszłości. Przeciwnicy klatek pokazują za to filmy nagrywane ukrytymi kamerami na fermach, o marnym losie kur pozbawionych dostępu do światła słonecznego. Oni z kolei uważają, że im więcej będzie jaj ściółkowych i z wolnego wybiegu, tym ich cena okaże się niższa dzięki efektowi skali.

Dla wielkich sieci handlowych na razie liczą się korzyści wizerunkowe, ale za kilka lat sprawa może wyglądać inaczej. Zapewne spróbują zmusić producentów, aby ci nie żądali więcej za jaja, albo w pierwszym okresie zmniejszą swoje marże, byle tylko nie zwiększać cen. Od konsekwencji jajecznej rewolucji zależy też los innych zwierząt w Polsce. Ekolodzy np. apelują o rezygnację z mechanicznej kastracji prosiąt, dokonywanej zaraz po ich urodzeniu. Dzięki niej mięso z tych zwierząt ma później lepszy smak, ale zamiast brutalnie kastrować, można by stosować specjalne zastrzyki. Tyle że to oczywiście zwiększyłoby koszty. Dałoby się też hodować kurczaki karmione mniej agresywnie i w związku z tym rosnące wolniej. Oczywiście za ich mięso trzeba by zapłacić więcej. Jaja mogą być zatem dobrym testem dla Polaków. Ile jesteśmy skłonni wydać, aby mieć lepsze samopoczucie, wychodząc ze sklepu?

Sklepowa walka o klienta

Kilka lat temu głośno było o dramacie karpi. Wiele sklepów trzymało umierające ryby bez wody. Dziś ta praktyka już nie jest stosowana. Niedawno Sąd Najwyższy uznał ją nawet za formę znęcania się na zwierzętami. Hipermarkety i dyskonty już wcześniej ogłosiły, że u nich żywa ryba jest tylko z wody. Teraz powody wizerunkowe mogą się okazać ratunkiem dla kur. Takie akcje są sklepom potrzebne, bo polski handel detaliczny to pole brutalnej walki o klienta.

Manipulacje ceną niewiele już handlowcom przyniosą, bo większość produktów w Biedronce, Lidlu, Carrefourze czy Tesco kosztuje i tak tyle samo. Na kolejne obniżki mało kto może sobie pozwolić, bo wiele sklepów i tak ma już bardzo niskie marże. Każdy oferuje marki własne w bardzo podobnych, jeśli nie identycznych cenach. Przez ostatnie lata eksploatowano za to polskość produktów. Nie było to trudne, bo zdecydowana większość artykułów na sklepowych półkach jest produkowana w naszym kraju. Do takich wyrobów klienci są przyzwyczajeni, a poza tym towary importowane byłyby po prostu droższe. Sieci handlowe z zachodnim kapitałem, które zdominowały nasz rynek, poprzez promocję polskości starają się też często sprawić, by klienci zapomnieli o ich obcym pochodzeniu.

Ta taktyka sprawdzała się dotąd znakomicie. Z przeprowadzonego w ub.r. przez ARC Rynek i Opinia badania „Sieci handlowe oczami Polaków” wynika, że najwięcej klientów w naszym kraju ufa portugalskiej Biedronce oraz niemieckim Lidlowi i Kauflandowi. Polskie kapitałowo sieci, jak Piotr i Paweł, Dino, Społem czy Polomarket, w czołówce się nie znalazły, bo są po prostu mniej znane. Polskość idealnie nadawała się do budowy wizerunku sklepu przyjaznego, nawet jeśli kapitałowo obcego. Biedronka reklamowała się hasłem „My Polacy tak mamy…”, a Kaufland ogłaszał, że sprzedaje „nasze polskie produkty”.

Jednak Kaufland wzięła w ub.r. na celownik posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. Poskarżyła się do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, a ten przyznał jej rację. Nakazał Kauflandowi zmianę haseł reklamowych, z których pomocą Niemcy mieli się jakoby podszywać pod polski handel. Czujność PiS jest wciąż duża. Niedawno związany z tą partią Klub Jagielloński doniósł na Lidla do UOKiK za organizację Tygodnia Polskich Marek. Wykrył bowiem, że wśród sprzedawanych artykułów były takie, które są co prawda produkowane w Polsce, ale należą już do obcych właścicieli, jak woda Żywiec Zdrój (francuski koncern Danone) czy wedlowskie Ptasie Mleczko (japońska korporacja Lotte).

W czasach PiS z promowaniem się za pomocą polskości trzeba zatem uważać, bo partii rządzącej wydaje się, że ma na patriotyzm monopol. Z kurami łatwiej – one nie zaprotestują, gdy wykorzysta się je do celów marketingowych. Gorzej z pracownikami. A to oni mogą dziś wyrządzić sklepom największe szkody wizerunkowe.

Strajk włoski, zaplanowany w tym roku na 2 maja, co prawda udał się tylko połowicznie, bo związki zawodowe są w sieciach handlowych słabiutkie. Do tego zajmują się głównie wewnętrznymi rozgrywkami, a nie troską o prawa pracowników. Jednak problemy branży są poważne, skoro na niektóre rekrutacje do nowo otwieranych dyskontów nie przychodzi nikt.

Wielkie sieci walczą o reputację

Chętnych do pracy w handlu brakuje, a ci zatrudnieni coraz głośniej narzekają. Chodzi nie tylko o niskie pensje, ale też o nadmiar obowiązków. W wielu sklepach pracuje mniej osób niż kilka lat temu, więc ci, który zostali, są przemęczeni. Sieci handlowe stosują zatem niespotykaną na Zachodzie taktykę przy własnych prezentacjach. Coraz głośniej chwalą się podwyżkami, jakie dają pracownikom. Każde 100 czy 200 zł więcej albo dodatkowa premia czy roczna nagroda są wykorzystywane do podkreślania, jak bardzo wielkie firmy handlowe dbają o swoje załogi. Kiedyś takie wewnętrzne informacje w ogóle nie były przekazywane do mediów.

Teraz jest inaczej, gdyż sieci próbują w ten sposób poprawić własną reputację. Na tym polu pracy jest wiele, bo przez lata wielkie sklepy przyzwyczaiły Polaków nie tylko do niskich cen, ale też do fatalnego traktowania pracowników. Słynne skandale z kasjerkami, którym nie pozwalano wychodzić do toalety, czy kobietami w ciąży zmuszanymi do ciągnięcia ciężkich palet mocno się wryły w pamięć klientów. Póki w Polsce było duże bezrobocie, sieci handlowe bezwzględnie wykorzystywały fakt, że mieliśmy rynek pracodawcy. Standardem stało się oferowanie kasjerom wynagrodzenia minimalnego. Teraz jest nieco lepiej, ale niech nas nie zmylą hucznie ogłaszane przez Biedronkę, Lidla czy Tesco podwyżki. Są wprowadzane tylko dlatego, by sklepy w ogóle mogły funkcjonować.

To właśnie kłopot z pracownikami jest dziś dla sieci handlowych w Polsce największym wyzwaniem. Oczywiście warto pochylać się nad losem karpi, kur czy innych zwierząt, ale jeśli kolejki do kas będą coraz dłuższe, to żadna, nawet najbardziej szlachetna kampania wizerunkowa nie pomoże. Polak chce bowiem kupować nie tylko tanio, ale też wygodnie. Gdy coś mu przeszkadza, idzie do konkurencji. Często uważa się za patriotę, ale rzadko rozróżnia, który sklep do kogo należy. A na pochodzeniu jaj zazwyczaj i tak się nie zna. Trzeba mu będzie dopiero wytłumaczyć, o co chodzi z tymi klatkami, ściółkami i wolnymi wybiegami. No i dostawić dużo więcej samoobsługowych kas.

Polityka 24.2017 (3114) z dnia 12.06.2017; Rynek; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Gdacząca rewolucja"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną