Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Kubeł zimnej wody

Co przyniesie Polakom nowe prawo wodne

Wody mamy bardzo mało. Na dodatek nie szanujemy jej i nie liczymy zużycia. Wody mamy bardzo mało. Na dodatek nie szanujemy jej i nie liczymy zużycia. Yuji Kotani / Getty Images
Od 1 lipca w Polsce obowiązuje nowe prawo wodne. Przyniesie podwyżki cen wody, czyli praktycznie wszystkiego. To niezbędne, bo w Polsce brakuje wody. Szkoda tylko, że rząd jednocześnie robi wiele, by Polskę osuszyć.
Minister energetyki Tchórzewski zadeklarował swoje poparcie dla budowy elektrowni atomowej. Będziemy zatem zużywać jeszcze więcej wody niż dziś.Krystian Maj/Forum Minister energetyki Tchórzewski zadeklarował swoje poparcie dla budowy elektrowni atomowej. Będziemy zatem zużywać jeszcze więcej wody niż dziś.
Neil Tackaberry/Flickr CC by 2.0

Artykuł w wersji audio

[Tekst ukazał się w tygodniku POLITYKA 20 czerwca 2017 roku]

Jak duże będą te podwyżki, dokładnie jeszcze nie wiadomo, ale dotkną niemal wszystkiego, co kupujemy i za co płacimy. To może być 5 gr więcej za butelkę wody mineralnej, 1 zł więcej za kilogram mięsa, 10 gr ekstra za chleb. Nie ma na razie danych, które pozwoliłyby to ocenić. Luźne szacunki wskazują, że jedno gospodarstwo domowe z powodu nowych opłat za wodę w czasie zakupów wyda o 70 zł rocznie więcej niż obecnie. Niemal do wszystkiego potrzebna jest przecież woda: do produkcji prądu, benzyny, chleba, mięsa, papieru, szkła itd.

Podwyżki będą konsekwencją przygotowywanych zmian w prawie wodnym. Państwo za pobieranie wody z odwiertów i z powierzchni, za gospodarowanie na stawach lub za uprawę rolną chce teraz pieniędzy, które mają być przekazane do nowej instytucji: Wody Polskie. Będzie ona zarządzać polskimi rzekami, potokami, bagnami i jeziorami. Środki zebrane z opłat mają służyć budowie wałów, zbiorników retencyjnych, ale także poprawianiu możliwości transportowych na polskich rzekach – Wody Polskie mają stać się jedną z dźwigni rozwojowych polskiej gospodarki właśnie przez swoją działalność inwestycyjną.

Pakiet nowych przepisów 

Zmiana w prawie wynika też z regulacji unijnych. Zwlekaliśmy na tyle długo, że gdyby nowe prawo wodne nie zostało przyjęte do końca czerwca tego roku, Komisja Europejska była gotowa zawiesić środki z funduszu spójności na inwestycje związane z gospodarką wodną. A chodzi o kwotę ok. 3,5 mld euro.

Oczywiście nie tylko pieniądze są tu ważne. Najważniejszą przesłanką do pilnej zmiany w przepisach jest fatalny stan zasobów wodnych w Polsce. Wody mamy bardzo mało. Na dodatek nie szanujemy jej i nie liczymy zużycia. W Polsce nie było dotąd np. obowiązku posiadania licznika wody. W wielu gospodarstwach domowych, szczególnie na wsiach, nie ma go – nie wiemy więc, a tylko oceniamy, ile wody wydobywamy i zużywamy. Jak bardzo jest źle?

Zasoby wody w Polsce na jednego mieszkańca są mniejsze niż u naszych sąsiadów, daleko niższe niż średnia europejska. Z wyliczeń Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej wynika, że na jednego Polaka przypada ok. 1580 m sześc. wody na rok, a średnie zasoby na jednego mieszkańca Europy są niemal trzy razy większe.

– Przez lata melioracji, osuszania bagien i wycinania lasów w nieodpowiednich miejscach doszło do tego, że w Polsce zasoby wody pitnej są na poziomie egipskich. Więcej wody ma nawet Hiszpania uważana za kraj jej pozbawiony – mówił trzy lata temu Stanisław Gawłowski, ówczesny wiceminister środowiska. – Powinniśmy rozpocząć więc proces renaturalizacji, aby wodę zatrzymać w tych miejscach, gdzie przez lata gromadziła się w sposób naturalny. W Polsce osuszaliśmy bagniska, a to był świetny rezerwuar – tłumaczył. Między innymi naprawie tej sytuacji ma służyć pakiet nowych przepisów, który rząd wprowadza od 1 lipca.

Obecny rząd potrzebne zmiany zaczął wprowadzać jednak w swoim stylu, niespecjalnie dbając o transparentność i konsultacje społeczne, co regularnie wywoływało awantury. Pierwsi alarmowali hodowcy ryb, widząc, że zaproponowane ceny za wodę niemal dwukrotnie podniosłyby ceny ryb. Od razu przegraliby więc konkurencję z producentami z innych krajów, a na dodatek płaciliby za wodę, która wpływa i niemal w całości wypływa ze stawów. Po roku starań branży PiS obniżył więc w projekcie ustawy stawki opłat do poziomu 1–1,50 zł za hektar stawu oraz 100–125 zł ryczałtowej opłaty, gdy wykorzystywana jest woda spod ziemi.

Podobnie o swój interes musieli zadbać rolnicy, którzy do tej pory nie płacili za wodę zużywaną przy uprawach, a teraz mają nie płacić za pierwsze 5 tys. litrów miesięcznie. Nowe prawo określa nie tylko opłaty za korzystanie z wody, ale także sposób postępowania np. z nawozami czy odchodami zwierzęcymi, a także kwestie związane z melioracją – tu chodzi o opanowanie zanieczyszczeń.

Przewidziano, że woda na potrzeby nawadniania gruntów i upraw, pobierana za pomocą pomp spod ziemi (a więc nie z potoków i rzek czy stawów), ma kosztować 15 gr za tysiąc litrów. Z kolei woda pobierana na potrzeby pojenia zwierząt ma kosztować 30 gr za tysiąc litrów (kiedy pochodzi ze studni głębinowej) lub 15 gr, gdy pochodzić będzie ze zbiornika wodnego lub rzeki. Osobne opłaty mają też dotyczyć ścieków odprowadzanych do gruntu lub rzek.

Następną grupą, która zaatakowała projekt nowego prawa wodnego, byli producenci wód butelkowanych, piwa i innych napojów, wskazujący na gigantyczne wzrosty cen proponowane w pierwszym wariancie projektów – wzrost miał być większy nawet niż 1000 proc., a stawka wynosić ponad 8 zł za tysiąc litrów. Szokujące procenty bladły jednak, gdy po przeliczeniu okazywało się, że cenę za butelkę wody w sklepie trzeba by podnieść maksymalnie o 10–15 gr.

Wpływ nowych stawek na koszty produkcji byłby jeszcze mniejszy, ale do produkcji napojów zużywa się więcej wody, niż ostatecznie znajduje się w butelce. Np. w polskich browarach należących do związku producentów piwa, aby wyprodukować jeden litr napoju, zużywa się przeciętnie trzy litry wody. Ogromne ilości wody zużywa też producent coca-coli. – W skali naszej firmy nowy cennik oznacza dziesiątki milionów złotych dodatkowych kosztów. W ramach poszukiwań oszczędności moglibyśmy przenieść produkcję za granicę, na przykład do Czech, a gotowy produkt sprzedawać w Polsce, czyli odwrócić obecną sytuację. Wpłynie to jednak negatywnie na tworzone przez nas miejsca pracy i wpływy do budżetu państwa – tak w czasie negocjacji stawek przedstawiała stanowisko firmy Iwona Jacaszek-Pruś, dyrektor ds. korporacyjnych Coca-Cola HBC Polska. Podobne stanowisko prezentowała rzecznik firmy Maspex.

W Czechach stawki za wodę dla producentów napojów są na poziomie 97 gr za tysiąc litrów. W Niemczech 1,36 zł. Tyle że ani Czechy, ani Niemcy nie mają takiego problemu z zasobami wodnymi jak Polska. Mimo to rząd uległ presji. Nowe stawki od 2018 r. mają wynieść 70 gr za tysiąc litrów wody wydobytej spod ziemi i 35 gr za wodę pobraną z powierzchni. Teraz podwyżka cen napojów nie powinna więc przekroczyć 5 groszy.

Prawdziwie uzasadnione obawy o wzrost stawek za pobór wody mają natomiast samorządowcy. Nie chodzi jednak o koszty, a o politykę. Podwyżki cen wody nie pojawią się bowiem wraz z wejściem w życie nowej ustawy. Zgodnie z zapowiedziami wiceministra środowiska, m.in. na antenie Radia Maryja, pierwszy rzeczywisty wzrost stawek nastąpi w 2019 r.

Dlaczego samorządowcy się denerwują? Ustawę i stawki opłat zmienia rząd, ale to samorząd zatwierdza lokalny cennik wody – w każdej gminie koszt dostarczenia wody do domów jest inny, a wedle polskich przepisów to rachunki za wodę mają zapewnić wszystkie niezbędne środki. Kiedy więc zmienią się ustawowe koszty za pobór wody, rady gmin i miast będą musiały przyjąć nowy cennik wody. Mieszkańcy o tym głosowaniu radnych przeczytają w gazetach. Odium podwyżki spadnie zatem na lokalne władze, nawet jeśli będą tłumaczyły, że to efekt nowej ustawy. Wątpliwe zaś, by rząd wystąpił w obronie samorządów i wziął odpowiedzialność na siebie. Samorządy nowe stawki będą przyjmowały w okresie wyborów samorządowych i tych do europarlamentu.

Uzależnienie od węgla 

Według projektu ustawy stawki za pobór wody będą zależały od wielkości miasta – od 15 gr za tysiąc litrów w miejscowościach do 50 tys. mieszkańców do 40 gr w tych największych. Dla trzyosobowej rodziny z dużego miasta to wzrost opłat za wodę przeciętnie o 6 zł za miesiąc. Niby niewiele, ale tak dużej podwyżki dotąd nie było.

Samorządowcy mogą oburzać się na polityczne tło i terminarz zmian, ale jednocześnie w naszym wspólnym interesie powinni wzmocnić działania edukacyjne, budować szacunek dla wody. Dość powszechnie obśmiewane standardy unijne, np. dotyczące pojemności spłuczek w toaletach, właśnie zaczynają mieć sens. Wrocławianie (i mieszkańcy innych miast) powinni przemyśleć i przeliczyć na pieniądze, ile wody zużywają. Statystyczny wrocławianin spuszcza jej z kranu 3 tys. litrów na miesiąc (średnia w polskich miastach to 4 tys. litrów). To ok. 100 litrów wody dziennie. A gdyby przy myciu zębów zakręcić wodę? Można zaoszczędzić dwa, trzy litry. Przy myciu naczyń woda też nie musi lać się non stop. Jedno podlewanie trawnika dziennie mniej? Ograniczenie zużycia wody o 10 proc., czyli o 10 litrów dziennie na osobę, naprawdę nie jest trudne. Jeśli się uda, statystyczny wrocławianin może płacić za wodę nie 215 zł rocznie, ale 195. Być może wzrost cen za wodę z kranu wreszcie nas zmotywuje do jej szanowania.

Wrocław – żeby pozostać przy tym przykładzie – boi się nowego prawa, choć sam jest prekursorem jednej z wodnych danin i pobiera od mieszkańców coś w rodzaju podatku od deszczu, który nowa ustawa wprowadza. To opłata za obniżenie naturalnej retencji na działce – im bardziej jej powierzchnia jest wybetonowana, tym wyższą opłatę wniesie właściciel nieruchomości. Wrocław, po wprowadzeniu podobnej opłaty, zbiera do budżetu miasta ok. 5 mln zł rocznie.

Zgodnie z informacjami o nowym prawie wodnym opłatą objęte będą nieruchomości o powierzchni ponad 35 arów oraz właściciele działek, którzy zabudowali je w co najmniej 70 proc., zaś jednocześnie na ich ulicy brakuje kanalizacji deszczowej. Opłata dotyczyć będzie więc większych budynków mieszkalnych, wspólnot i spółdzielni mieszkaniowych oraz przedsiębiorców mających magazyny, sklepy wielkopowierzchniowe, biurowce – nie obejmie jednak prawie w ogóle właścicieli domów jednorodzinnych w miastach, bo rzadko kiedy znajdują się na tak dużych, 35-arowych, działkach (PiS znowu uległ). Opłata ma wymusić rozsądniejszą zabudowę, w kraju, w którym deszczówka spływa rzekami do Bałtyku, zamiast zatrzymywać się w gruncie.

Spodziewane korzyści, jakie mogą wyniknąć z wprowadzenia nowych przepisów, są jednak zagrożone przez inne plany obecnej ekipy rządzącej – politykę energetyczną i projekty budowy rzecznych kanałów transportowych. Owszem, bogatsze w wodę Niemcy też inwestują w transport rzeczny, ale jednocześnie starają się przywrócić rzekom ich naturalny stan. Tak robią np. w rejonie Nysy, gdzie zainwestowano w stopniowy demontaż wałów rzecznych na rzecz polderów.

Prawdziwym polskim problemem jest jednak uporczywe wiązanie bezpieczeństwa energetycznego Polski przede wszystkim z węglem, pomijanie i lekceważenie źródeł odnawialnych. Planujemy nowe elektrownie węglowe, a ostatnio minister energetyki Tchórzewski zadeklarował swoje poparcie dla budowy elektrowni atomowej. Z punktu widzenia zasobów wodnych to kiepskie informacje. Będziemy bowiem zużywać jeszcze więcej wody niż dziś.

Jak wskazują dane z zeszłorocznego raportu Greenpeace, w Polsce energetyka zużywa niemal 70 proc. całej pobieranej wody. To oczywiście efekt uzależnienia od energii z węgla. To z niego produkujemy 85 proc. naszego prądu. Woda jest zużywana przez kopalnie do płukania węgla, przez elektrownie do chłodzenia urządzeń (podobnie przez inne zakłady, jak huty stali, zakłady azotowe). Średnia światowa poboru wody dla energetyki wynosi 7 proc., w Niemczech to 18 proc., w Polsce wspomniane 70 proc. A przecież niemiecka energetyka nadal w ogromnej mierze wykorzystuje paliwa kopalne (w 2016 r. było to nadal blisko 70 proc. energii produkowanej w skali roku).

Brak wody w Polsce jest więc realną barierą w rozwoju konwencjonalnej energetyki, o czym rządzący nie wspominają – dwa lata temu trzeba było ograniczyć produkcję prądu, bo nie było jej wystarczająco wiele w rzekach, by chłodzić urządzenia.

Jak dotąd elektrownie nie płaciły za pobieraną wodę ani grosza, bo – jak argumentowano – ogromna część wykorzystywanej przez nie wody wraca do przyrody. Wielka szkoda, że o kilka stopni cieplejsza. Jak będzie teraz? Za każde stracone tysiąc litrów wody zużytej do chłodzenia elektrownie i elektrociepłownie zapłacą 35 gr (70 jeśli woda będzie pochodzić z odwiertów). Zaś za zrzuty wody ogrzanej zakłady te będą płacić 68 gr za wodę cieplejszą niż 26 st. Celsjusza, 1,36 zł za wodę cieplejszą niż 32 st. i 4,24 zł, jeżeli jej temperatura przekracza 35 st.

W optymalnych warunkach dla statystycznego Polaka oznacza to średni wzrost cen za prąd o ok. 2–2,50 zł rocznie. Niewiele. W latach długiej suszy może to być już 10 zł na osobę. Co ważniejsze jednak, ten wzrost cen odbije się na wszystkich produktach, przy których produkcji używany jest prąd. Te z kolei stanowią większość produkowanych rzeczy.

Kosztów tych dałoby się uniknąć, systematycznie rozbudowując sieć odnawialnych źródeł energii – na to jednak szybko się nie zanosi. Trochę żal również, że resort środowiska nie był bardziej stanowczy w ustalaniu wysokości stawek za pobór wody. Pierwotnie zakładano, że Wody Polskie będą otrzymywały z opłat ok. 8 mld zł rocznie. Teraz planowane są wpływy na poziomie 1–1,2 mld zł – na inwestycje, które miały zmienić polskie rzeki, to trochę za mało.

Polityka 25.2017 (3115) z dnia 20.06.2017; Rynek; s. 39
Oryginalny tytuł tekstu: "Kubeł zimnej wody"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną