Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Drogie euro

Czy Polska zdecyduje się kiedyś na europejską walutę

Negatywny stosunek Polaków do euro jest w Unii wyjątkiem. Negatywny stosunek Polaków do euro jest w Unii wyjątkiem. Mirosław Gryń / Polityka
W wakacje miliony Polaków wymieniają miliardy złotych na euro. Czy na pewno tak ma być? I jak długo? Już w najbliższej kampanii wyborczej powinien wrócić temat przystąpienia Polski do „nowej Unii”, czyli nowej strefy euro.
Macron ma góra rok na kluczowe decyzje w sprawie przyszłości euro.ZUMA Wire/Forum Macron ma góra rok na kluczowe decyzje w sprawie przyszłości euro.
Mateusz Morawiecki jest optymistą i przewiduje, że dyskusję na temat przyjęcia euro, można będzie rozpocząć za jakieś 10, 20 lat.Krystian Maj/Forum Mateusz Morawiecki jest optymistą i przewiduje, że dyskusję na temat przyjęcia euro, można będzie rozpocząć za jakieś 10, 20 lat.

Artykuł w wersji audio

Euro ma dziś w Polsce dwie twarze, obie złowrogie. W powszechnej wyobraźni Polaków gospodarcze problemy Grecji nierozerwalnie kojarzą się ze wspólną walutą – po pierwsze więc: euro znaczy kryzys. Po drugie, euro to tak naprawdę niemiecka marka, która służy Berlinowi jako instrument dominacji nad Europą. Toczy się bój na wyobrażenia, z którymi trudno merytorycznie dyskutować.

Dla wielu w Polsce taka dyskusja wydaje się zresztą bezprzedmiotowa: przeszliśmy suchą nogą przez kryzys i wciąż mamy lepsze wyniki gospodarcze niż strefa euro (choć ta przewaga maleje – w tym roku kraje euro powinny uzyskać najszybsze tempo wzrostu od 10 lat). Ale przede wszystkim 57 proc. Polaków (kwietniowy Eurobarometr) nie chce euro. Dla partii politycznych, poza Nowoczesną, tematu więc nie ma. Szczególnie że porzucenie złotego wymagałoby zmiany konstytucji.

Chcemy natomiast Unii Europejskiej z jej czterema swobodami, funduszami spójności, dopłatami dla rolników i last but not least poczuciem przynależności do zachodniej cywilizacji. Według CBOS 89 proc. rodaków jest zadowolonych z członkostwa w Unii. Sprawa wydaje się więc jasna: Unia – tak, euro – nie. Ale co, jeśli taki rozkrok już wkrótce może się okazać nie do utrzymania?

Jarosław Kaczyński w marcowej rozmowie z „Rzeczpospolitą” skrytykował pomysł przyjęcia euro. Jego zdaniem należy się nad tym zastanowić, dopiero gdy osiągniemy poziom 85 proc. niemieckiego PKB per capita, czyli ostrożnie licząc – za 60, 70 lat. W przeciwnym razie, według prezesa PiS, oznaczałoby to „trwałą peryferyzację Polski”. Wicepremier Mateusz Morawiecki jest większym optymistą i przewiduje, że dyskusję można będzie rozpocząć za jakieś 10, 20 lat.

Jednocześnie rząd PiS uspokaja: nic o nas bez nas. Minister ds. europejskich Konrad Szymański zgadza się w założeniach z Emmanuelem Macronem, że euro wymaga reformy, bo kolejny kryzys strefy może się fatalnie odbić również na naszej gospodarce. Ale jednocześnie przekonuje, że Polska nie zgodzi się, aby głębsza integracja strefy euro – poprzez tworzenie równoległych instytucji, budżetu czy nawet barier w jednolitym rynku – negatywnie wpłynęła na warunki naszego członkostwa w Unii. Szymański przypomina, że zawsze możemy skorzystać z prawa weta w Radzie.

Warto tu jednak przypomnieć, że wiele kluczowych skoków w europejskiej integracji odbywało się poza bieżącym systemem. Gdy na przełomie lat 40. i 50. Brytyjczycy zablokowali integrację w ramach Rady Europy, Francuzi i Niemcy utworzyli Wspólnotę Węgla i Stali. Na podobnych zasadach powstała strefa Schengen czy ostatnio tzw. pakt fiskalny. – Jeśli zostanie zrealizowany pomysł na dokończenie projektu wspólnej waluty, to euro zdominuje europejską integrację i tym samym starej Unii już nie będzie – uważa Paweł Świeboda, szef Europejskiego Centrum Strategii Politycznej, think tanku Komisji Europejskiej. To więc, co politycy PiS prezentują Polakom, może się okazać fałszywą alternatywą.

Strategia walki z kryzysem

Polska we wszystkich ważnych dla Unii sprawach zajmuje stanowisko przeciwne niż większość: praworządność, migranci, wspólna polityka obronna i właśnie kwestia przyjęcia wspólnej waluty. Jest to konsekwencja bardziej ogólnego wniosku, że – tak jak w przypadku kryzysu euro – Unia nie jest w stanie wypełnić swojego podstawowego zadania, czyli zapewnić bezpieczeństwa obywatelom. Przyczyną takiego stanu, według PiS, jest zła konstrukcja instytucjonalna, będąca konsekwencją przerostu ambicji zwolenników głębszej integracji – ich „konstruktywistycznych utopii”. I w tym stwierdzeniu jest sporo racji.

W opinii wielu ekonomistów łagodzenie tzw. szoków asymetrycznych, czyli gwałtownych kryzysów gospodarczych, dotykających tylko część krajów strefy euro (takich jak w greckim przypadku), byłoby możliwe, gdyby w strefie działały dwa kluczowe mechanizmy – transfery fiskalne oraz mobilność na rynku pracy.

Stefan Kawalec, prezes Capital Strategy i współautor książki „Paradoks euro”, nie podziela jednak nadziei pokładanych w tych mechanizmach. Emigracje pracowników do innych krajów strefy łagodzą skutki bezrobocia w państwach dotkniętych szokami. Nie może to być jednak główny sposób radzenia sobie z kryzysem. Z prostej przyczyny. – Choć w strefie euro, zgodnie z traktatami, obowiązuje wolny przepływ ludzi, to migracje zbyt dużej skali byłyby nie do przyjęcia z powodów politycznych, nawet gdyby dotyczyło to np. Włochów we Francji – mówi Kawalec, który uważa zresztą, że dla spójności Unii ważne jest, aby mieszkańcy Europy mieli jak najlepsze szanse na rozwój i dobrobyt we własnym kraju. – Dlatego państwa europejskie nie powinny rezygnować z własnej waluty, której posiadanie ułatwia w sytuacji kryzysowej poprawę sytuacji na ich terytorium.

Drugi problem to transfery fiskalne. Traktaty nie przewidują możliwości „wykupywania” (bail-out) państw-biedaków przez państwa-bogaczy. Strefa euro nie doczekała się jeszcze stałego funduszu ratunkowego – tylko prowizorycznie funkcję tę pełni Europejski Mechanizm Stabilności. Jak napisał tygodnik „The Economist”, takie transfery między państwami staną się politycznie możliwe dopiero wtedy, gdy Niemcy czy Holendrzy będą chcieli łożyć na Greków lub Portugalczyków nie ze strachu, tylko z poczucia wspólnoty – tak jak Kalifornia łoży na Oregon.

W takich warunkach przyjęta strategia walki z kryzysem w strefie euro siłą rzeczy głęboko podzieliła Europę, wszyscy są dziś niezadowoleni. Ci, którzy musieli sięgnąć głęboko do kieszeni, narzekają na „leni z południa”. „Lenie z południa” skarżą się, że warunki udzielonej im pomocy są zabójcze. Wspólna waluta, która miała stopniowo doprowadzić do konwergencji, czyli zbliżenia gospodarek państw członkowskich pod względem rozwoju, paradoksalnie przyczyniła się do zwiększenia różnic.

Efektem jest nieufność, która dotychczas blokowała wszelkie plany naprawy strefy. Z jednej strony państwa najbardziej zadłużone, takie jak Włochy czy Grecja, straciły zapał do reformowania, po tym jak niemal dokładnie pięć lat temu szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi zapowiedział, że „zrobi wszystko, co konieczne, aby uratować euro”. Z drugiej państwa takie jak Niemcy, widząc problemy z reformami na południu, jeszcze bardziej zaostrzyły swoje oczekiwania wobec „leni”.

Zwycięstwo Macrona zmienia jednak perspektywę – twierdzi Charles Grant z Centrum na rzecz Reformy Europejskiej. Macron już kilka lat temu, w artykule napisanym razem z przyjacielem Sigmarem Gabrielem, obecnym szefem niemieckiego MSZ, apelowali o głębszą integrację strefy euro. Wtedy propozycja została odrzucona w Berlinie, ale dziś odpowiedź prawdopodobnie nie byłaby już tak jednoznaczna. – Niemcy zdają sobie sprawę, że Unia, a w szczególności strefa euro, potrzebuje przemeblowania – mówi Eugeniusz Smolar z Centrum Stosunków Międzynarodowych. – I że nie da się tego zrobić bez Francuzów. Problemem jest wciąż brak zaufania do zdolności reformatorskich Macrona oraz różnice w ważnych kwestiach szczegółowych.

Macron jest już czwartym prezydentem Francji, z którym Merkel ma do czynienia. I każdy z nich obiecywał jej wielkie reformy. Z tym obecnym ma być inaczej: Macron już zapowiedział reformę (czyli wydłużenie) 35-godzinnego tygodnia pracy, cięcia pozapłacowych kosztów zatrudnienia i uelastycznienie jego zasad, w końcu też ograniczenie roli państwa we francuskiej gospodarce.

Europejskie ambicje Macrona zostały chłodno przyjęte w Niemczech. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” do tekstu o Macronie dał tytuł „Cher Ami”, co można przetłumaczyć jako „Drogi kolega” w obu sensach tego określenia. Chodzi o to, że ostatecznie, bez względu na kształt dalszej integracji strefy euro, zapłacą Niemcy. – Merkel nie będzie w stanie przekonać swoich obywateli do kolejnych nakładów na strefę euro, jeśli oni sami nie zobaczą, że ich sąsiedzi też ponoszą jakieś koszty – uważa Smolar. – Z drugiej strony kanclerz zdaje sobie również sprawę, że jeśli odrzuci ofertę Macrona, to za pięć lat trzeba będzie się dogadywać z Marine Le Pen, co musi ją skłaniać do kompromisu.

Niemcy nie mają jednak zbyt dużo czasu na decyzję, czy poprzeć Macrona. Według najnowszego sondażu „Journal du Dimanche” popularność nowego prezydenta Francji po pierwszym miesiącu rządów spadła już o 10 pkt proc., co jest największym spadkiem od czasów Charles’a de Gaulle’a. Gazeta wiąże to m.in. z zapowiadanymi cięciami budżetowymi i liberalizacją rynku pracy. Jak twierdzą jej redaktorzy, Macron ma góra rok na kluczowe decyzje w sprawie przyszłości euro. Później okno czasowe zamknie się nieodwracalnie.

Oczekując na start francusko-niemieckiej rakiety, Komisja Europejska ogłosiła już plan dalszej integracji strefy euro. Zresztą w dużym stopniu inspirowany zapowiedziami nowego prezydenta Francji. Chodzi przede wszystkim o „ekstrakcję instytucjonalną euro” z Unii, czego tak bardzo obawia się polski rząd. Tak aby strefa euro miała własnego ministra finansów, może odrębny parlament. Przede wszystkim jednak i Macron, i Komisja na pierwszy plan wysuwają pomysł budżetu dla strefy euro.

Taki euroskarb, na razie w ramach szerszego budżetu Unii, z czasem dostałby własne źródła finansowania. Pełniłby funkcję funduszu ratunkowego dla państw strefy wpadających w nieprzewidziane tarapaty. Mógłby je wspierać dzięki strategicznym inwestycjom infrastrukturalnym (ożywienie popytu) czy też bezpośredniej pomocy dla bezrobotnych. Ale pod warunkiem przestrzegania określonych zasad finansowych i socjalnych – tu pada niebezpieczny dla Polski argument o zwalczaniu „dumpingu socjalnego”. Przede wszystkim, według propozycji Komisji, docelowo z takim odrębnym eurobudżetem wiązałaby się możliwość zaciągania długu.

Granica walutowa

Brak takiej możliwości to największy problem ekonomiczny i polityczny strefy. Dziś poszczególne kraje Eurolandu płacą różne stawki za pożyczanie pieniędzy. Włosi za pożyczkę na 10 lat płacą 2,04 proc. (dane z 17 lipca), natomiast Niemcy – zaledwie 0,51 proc. Pożyczkodawcy mogą różnicować dyktowane im ceny, opierając się na ocenie ryzyka w przypadku danego państwa. Podczas ostatniego kryzysu gospodarczego skończyło się to skrajnym zróżnicowaniem ceny pożyczek i wspomnianym szokiem asymetrycznym. A z takiej sytuacji, jak pokazuje przykład Grecji, bardzo trudno się wyplątać.

Według Komisji i Macrona rozwiązaniem tego problemu ma być wspólne zadłużanie się. Np. poprzez sumowanie zapotrzebowania na gotówkę wszystkich krajów strefy, pożyczanie jako jeden podmiot (strefa euro), a potem rozdział tych środków pomiędzy członków. Dotychczas nie wchodziło to w grę, bo oznaczałoby, że bardziej wiarygodne kraje musiałyby zapłacić za tańsze kredyty dla państw mniej wiarygodnych finansowo.

Dziś mówi się w Brukseli o tzw. bezpiecznych obligacjach europejskich (ESBies). Powołane specjalnie w tym celu unijne ministerstwo skarbu skupowałoby od państw członkowskich obligacje i samo emitowałoby własne, europejskie – podobnie jak to robi rząd federalny USA.

Co to wszystko znaczy dla Polski? Redaktorzy wspomnianego „Journal du Dimanche” zauważają, że gdy już Macronowi skończy się paliwo związane z efektem nowości, poszkodowanym przez jego reformy Francuzom posłodzi, reaktywując wojnę z polskim hydraulikiem, co już zresztą zapowiedział, interweniując w sprawie tzw. dyrektywy o pracownikach delegowanych. „Wybryki Polaków i Węgrów posłużą również Macronowi uzasadnieniu głębszej integracji w strefie euro. Oczywiście bez tych ostatnich” – pisze francuska gazeta.

Pod koniec czerwca rozpoczęły się pierwsze negocjacje w sprawie nowego budżetu Unii, który zacznie obowiązywać po 2020 r. Jeszcze przed rozpoczęciem rozmów pojawiło się wiele złych dla Polski sygnałów. W wyniku brexitu pieniędzy do podziału będzie z pewnością mniej. A w dodatku jest wysoce prawdopodobne, że część zadań – i co za tym idzie, pieniędzy trafi do zapowiadanego budżetu strefy euro. Kolejne miliardy euro pójdą na politykę migracyjną oraz zacieśnienie polityki bezpieczeństwa i obrony (np. wspólne prace badawcze), w obu Polska nie chce brać udziału.

Jak nam mówi Polak zaangażowany w prace nad nowym budżetem z ramienia Unii, może się też zmienić cała filozofia wydawania unijnych pieniędzy. – W 2020 r. Unia prawdopodobnie skończy z narodowymi kopertami, w ramach których państwa członkowskie mogły dowolnie rozdzielać pieniądze z Funduszu Spójności w formie bezzwrotnych grantów. Czeka nas więc system pożyczek i gwarancji kredytowych udzielanych na konkretne projekty. A przy ich udzielaniu kluczowe znaczenie będzie miała przynależność do strefy euro.

Z polskiego punktu widzenia członkostwo w Eurolandzie już za kilka lat może więc mieć podobną wagę finansową (i polityczną) jak przynależność do Unii w ciągu ostatnich 13 lat. „Euro stanie się nową Unią” – powiedział kilka dni temu publicznej telewizji France 2 Jean-Yves Le Drian, szef francuskiego MSZ i minister ds. europejskich, komentując równie doniosły w tym kontekście fakt, że po brexicie członkowie Unii poza strefą euro będą wytwarzać zaledwie 14 proc. unijnego PKB. Co prawda Niemcy nie podjęli jeszcze decyzji, do jakiego stopnia poprą Francuzów, ale to najwyższy czas, aby temat euro w polskiej sferze publicznej nabrał fundamentalnego, wręcz cywilizacyjnego, znaczenia – tak jak to było z debatą o akcesji do Unii przed 2004 r. Stąd każdy argument „za” i „przeciw” warto rozważyć na nowo.

Wśród zwolenników wspólnej waluty powstała niewątpliwie „mgła entuzjazmu”, jak nazwał to amerykański ekonomista Kenneth Rogoff. Nie są jednak znane twarde argumenty przemawiające za tym, że wprowadzenie euro przyczyniło się do głębszej integracji rynku pracy, usług i towarów w porównaniu do integracji w ramach całej Unii. Natomiast zwiększenie wymiany handlowej jest znacznie mniejsze niż prognozowane przez KE w kolejnych raportach po wprowadzeniu euro. Nie ma też danych, które wskazywałyby na większą migrację między państwami strefy. I w końcu (wbrew oczekiwaniom zwolenników euro) brak też dowodów, że dzięki wspólnej walucie zadziałał tzw. efekt aglomeracji gospodarczej, czyli że w strefie doszło do koncentracji przedsiębiorczości, co z kolei powinno przynieść wzrost produktywności. Tego wszystkiego nie ma w liczbach.

Za jedną z największych korzyści z przyjęcia euro uważa się wyeliminowanie ryzyka walutowego. W przypadku gdy handlujące ze sobą państwa posługują się odrębnymi walutami, trudno o precyzyjne planowanie działalności gospodarczej. Bo gdy przy bieżącym kursie opłaca się np. sprzedawać polskie okna w Niemczech, to jeśli złoty gwałtownie się wzmocni – czyli za tę samą liczbę euro Niemcy kupią mniej złotówek – polskie okna po drugiej stronie Odry staną się droższe i przez to niekonkurencyjne.

Krytycy tego argumentu wskazują, że przecież Odra wciąż stanowi granicę walutową, ale polscy eksporterzy radzą sobie świetnie. Albo inny argument na kontrze – największy wzrost eksportu do strefy euro w ciągu ostatniej, jakże burzliwej, dekady zanotowali Chińczycy. Mimo ogromnego woluminu tego eksportu w zarabianiu nie przeszkodziły im wahania walutowe.

Kolejną korzyścią z euro ma być zlikwidowanie kosztów transakcyjnych. Gdy wymiana handlowa przebiega między odrębnymi obszarami walutowymi, to aby kupić coś za granicą, trzeba wcześniej kupić obowiązującą tam walutę. A przecież ktoś na tym handlu walutą musi zarobić, co ostatecznie podwyższa koszty całego przedsięwzięcia.

Euro nie podoba się PiS

Koronny argument zwolenników przyjęcia euro dotyczy dostępu do tańszego kapitału, niezbędnego do finansowania wzrostu gospodarczego. Wynika to z dość oczywistego faktu, że stopy procentowe są (wciąż) w strefie euro dużo niższe niż w Polsce. Przyjmując euro, moglibyśmy taniej pożyczać, co jeszcze do niedawna trudno było nie uznać za korzyść.

Ale z dzisiejszej pokryzysowej perspektywy korzyści z tego nie są już takie jednoznaczne. W takich państwach jak Hiszpania, Irlandia czy Portugalia prywatni pożyczkobiorcy przeważnie nie inwestowali w rozwój produkcji, tylko w konsumpcję, szczególnie w budowę domów i mieszkań. W ten sposób na rynku nieruchomości powstała bańka kredytowa, która pękła, gdy zabrakło dopływu świeżego kapitału. W Hiszpanii w ciągu kilku miesięcy upadł niemal cały sektor budowlany. Pociągnęło to za sobą gwałtowny spadek wpływów podatkowych, a ponieważ te przez lata pozwoliły rządzącym Hiszpanią socjalistom na stopniową rozbudowę wydatków socjalnych, budżet się załamał.

Proponowana przez Macrona głębsza integracja w strefie euro nie wyeliminuje groźby kolejnych kryzysów. Ale państwa mogą się na nie przygotować znacznie lepiej niż Grecja, twierdzi prof. Marek Belka, były premier i szef NBP.

Po pierwsze, liberalizując rynek pracy. Według Belki, jeśli państwo nie może na kryzysy reagować osłabieniem własnej waluty (bo już jej nie ma), to grozi mu masowe bezrobocie. Jego skala może być jednak ograniczona przez elastyczne zasady zatrudnienia – wszak lepiej okresowo pracować na pół etatu niż wcale. Przy sztywnych zasadach zatrudnienia i dużym spadku popytu na dany towar firmie grozi bankructwo. W Polsce te elastyczne zasady przybrały postać tzw. umów śmieciowych.

Po drugie, wzmacniając konkurencyjność gospodarki. U nas wciąż opiera się ona na relatywnie niskich płacach i, co za tym idzie, niskich cenach polskich produktów. Tyle że jest to bardzo płytka przewaga konkurencyjna, która może szybko zniknąć, jeśli wejdziemy do strefy euro. Dlaczego? Tanie eurokredyty z pewnością napędzą ilość pieniądza na polskim rynku, co może skutkować wzrostem cen i płac. Wyższe płace to droższy eksport – za drogi, jeśli nie pójdzie to w parze ze wzrostem jakości.

I w końcu po trzecie, przed euroryzykiem można się zabezpieczyć dzięki silnym finansom publicznym. Jednym z doraźnych i dość kontrowersyjnych sposobów radzenia sobie z kryzysem jest pompowanie publicznych pieniędzy do gospodarki. Jeśli państwo ma własną walutę, może to robić na znacznie większą skalę w ramach dewaluacji. W strefie euro – przynajmniej teoretycznie – państwo powinno przestrzegać zasad z Maastricht, czyli dług publiczny nie powinien przekroczyć 60 proc. rocznego PKB. W kryzysie państwa, które są blisko tej bariery, nie mają już pola manewru – nie mogą dodrukowywać pieniędzy, nie mogą też zanadto się zapożyczać, by nie przekroczyć progu 60 proc.

Ale to pole manewru można sobie przygotować: w czasach prosperity podwyższać podatki i ograniczać wydatki tak, aby budżet się bilansował, a najlepiej miał nadwyżkę. W czasach kryzysu: obniżać podatki i zwiększać wydatki – budżet będzie na minusie, ale jeśli mamy rezerwy z dobrych czasów, to wspomniany mechanizm pobudzania kryzysowej gospodarki publicznymi pieniędzmi może zadziałać. Polska nie ma takiej rezerwy z dobrych czasów, co można przyjąć za twardy argument przeciwko przyjęciu euro.

Jeśli za dwa lata PiS straci władzę, Polska może jednak stanąć przed zupełnie innym dylematem. Słabości ekonomiczne wspólnej waluty nie znikną, nadal w mocy będzie szereg przytoczonych już argumentów na „nie”. Ale jeśli Macronowi przy pomocy Merkel uda się dokończyć unię walutową, to koszty polityczne (i finansowe) pozostania obok mogą się okazać dla Polski znacznie wyższe niż całe ryzyko ekonomiczne razem wzięte. W sensie strukturalnym ten przyszły dylemat może przypominać wszystkie rozterki o utracie suwerenności, które rozgrzewały polską debatę przed wejściem do Unii. Co więcej, jeśli teraz nie rozpoczniemy przygotowań do przyjęcia euro, co wydaje się oczywiste pod rządami PiS, to za dwa, trzy lata wystąpimy w roli petenta – będziemy musieli przejść niejako drugą akcesję do „nowej Unii”, czyli do strefy euro.

Ta „nowa Unia” wydaje się prawdopodobna co najmniej z kilku powodów. Negatywny stosunek Polaków do euro jest w Unii wyjątkiem. W 2007 r., czyli na chwilę przed wybuchem kryzysu, pozytywnie o euro myślało 70 proc. obywateli strefy (Eurobarometr). Zaraz po najgłębszej zapaści, w 2013 r., odsetek ten spadł do 62 proc., ale według najnowszego sondażu z kwietnia br. rekordowe 72 proc. lubi euro. Nawet w Grecji, która od siedmiu lat przeżywa największy kryzys gospodarczy w swojej nowożytnej historii, poparcie dla euro wzrosło z 47 proc. w 2005 r. do 70 w 2015.

Według Martina Sandbu, felietonisty „Financial Times” i autora książki o euro „Europe’s Orphan” (Sierota Europy), sympatia wobec euro ma dwa główne źródła. Po pierwsze, przy wszystkich swoich słabościach euro jest spełnieniem marzeń Greków i kilku innych nacji z południa Europy o stabilnej walucie. Po drugie, zarówno w bogatszych państwach na północy, jak i tych biedniejszych z południa dominuje strach przed ekonomicznymi konsekwencjami porzucenia euro. Według Sandbu jest on do tego stopnia paraliżujący, że większość Europejczyków, postawionych przed dylematem „krok wstecz czy w przód”, poprze głębszą integrację.

Podobnego zdania są tacy europejscy liderzy, jak Merkel czy Macron, którzy uważają, że zrzeczenie się kolejnych elementów suwerenności państw strefy euro warunkuje przetrwanie wspólnej waluty. Im dłużej to trwa, tym większe Europa poniesie koszty. Wbrew temu, co twierdzi PiS, nie wszystkie ograniczenia suwerenności są z definicji niedemokratyczne. W politologii to się nazywa demokratyczną delegacją – państwo decyduje się „zainwestować” swoją suwerenność, oczekując zwrotu w postaci wzmocnienia tejże suwerenności. Ale ten rodzaj integracji gospodarczej musi pociągnąć za sobą budowę ponadnarodowych instytucji – w tym wypadku eurobudżetu czy ministra finansów strefy euro.

Właśnie dlatego euro nie podoba się PiS – bo jest bastionem politycznego liberalizmu. Pod pewnymi względami stanowi kwintesencję wymarzonej przez liberałów niezależnej, racjonalnej instytucji, która ma uwolnić obywateli od kaprysów bieżącej władzy, ograniczyć jej wpływy. W tym sensie euro jest próbą ucieczki od polityki, merytokracją w praktyce. I pewnie dlatego w polskim sporze o euro argumenty ekonomiczne są naprawdę drugorzędne.

***

W cyklu raportów „Co po PiS?” pisaliśmy już: w nr. 4 o wyzwaniach po zmianie władzy, w nr. 5 o programie 500+, w nr. 10 o systemie edukacji, w nr. 14 o naszej polityce unijnej, w nr. 19 o gospodarczych projektach rządu PiS. Raporty dostępne na: www.polityka.pl/copopis

Polityka 33.2017 (3123) z dnia 15.08.2017; Co po PiS; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Drogie euro"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną