Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Przyjacielski ostrzał

Polski handel pod ostrzałem PiS: będą ofiary

Strzały wycelowane w zagraniczne sieci mogą trafić klientów i wiele firm rodzimych. Strzały wycelowane w zagraniczne sieci mogą trafić klientów i wiele firm rodzimych. Jakub Kamiński / PAP
PiS prowadzi bitwę o polski handel. W roli przeciwnika ustawił zagraniczne sieci i galerie handlowe, ale dużo ofiar może być także w polskich szeregach. Z opresji cało wyjdą ci, którzy najszybciej bogacą się na biednych.
Polityka
Jerzy Mazgaj, tworząc w 1991 r. Almę, założył, że polska gospodarka będzie się rozwijać, a ludzie będą żyć dostatniej.Tomasz Pikuła/Puls Biznesu/Forum Jerzy Mazgaj, tworząc w 1991 r. Almę, założył, że polska gospodarka będzie się rozwijać, a ludzie będą żyć dostatniej.

Artykuł w wersji audio

Pierwsze strzały w bitwie o handel już padły. Zakaz handlu w co drugą, na razie, niedzielę miesiąca wydaje się przesądzony. Ma obowiązywać od nowego roku. Najboleśniej uderzy w hipermarkety oraz galerie handlowe, ale zaostrzy także konkurencję polsko-polską na rynku spożywczym. Najsłabsi mogą nie wytrzymać. Właściciele sklepów tradycyjnych, dla dobra których całą batalię rozpoczęto, czują, że dobrze dla nich się nie skończy. Więc zrzeszająca 30 tys. placówek Polska Izba Handlu najpierw była za zakazem, a teraz jest przeciw. Zwątpiła, że może stać się beneficjentem „dobrej zmiany”, nabrała obaw, że stanie się jej ofiarą.

I to wcale nie dlatego, że w dwie niedziele miesiąca zamknięte mają być sklepy. Gorzej, że – zgodnie z projektem ustawy, przygotowanym przez Solidarność – w dni zakazane, aż do 6 rano w poniedziałki, nie będą też mogli pracować dostawcy. Czyli rano nie we wszystkich sklepikach pojawi się świeże pieczywo, co klientom na pewno się nie spodoba. Przez 30 ostatnich lat zdążyli przywyknąć do chrupiących bułeczek. Świetnie o tym wiedzą sieci zagranicznych dyskontów i już mają plan, jak wykorzystać zakaz – który miał je zabić – do tego, aby je wzmocnił. W kampanii reklamowej Lidla jego polski dostawca pieczywa opowiada, że dostarcza do dyskontów podpieczone i potem zamrożone bułki, które dopieczone zostaną już na miejscu, w sklepie. Dzięki czemu klienci dostaną świeżutkie, prosto z pieca. Właściciele polskich sklepów takich pieców przeważnie nie mają. Amatorzy chrupiących bułeczek, którzy w dwie niedziele miesiąca udadzą się po nie do dyskontów, mogą zacząć robić tam zakupy częściej.

W wyniku rozpoczętej bitwy o handel rynek spożywczy w Polsce może po jej zakończeniu wyglądać inaczej niż obecnie. Największy kawałek tortu wyszarpią najmocniejsi. Na artykuły spożywcze rocznie wydajemy około 210 mld zł – oblicza firma doradcza Roland Berger. To spora suma. Już teraz konkurencja jest w „spożywce” mordercza. Ale to nie same obroty przyciągają do polskiego rynku uwagę światowych gigantów handlu (przychody dziesiątki największych sieci na świecie są przecież dużo wyższe, bo sięgają 1,4 bln euro). Chodzi o szybkie tempo wzrostu.

Koszyk zakupów spożywczych w Europie rośnie rocznie w tempie 2,9 proc., u nas zaś o wiele szybciej. Z raportu Polskiej Izby Handlu i agencji badawczej CMR wynika, że w ciągu ostatniego roku sprzedaż żywności wzrosła o 5 proc., co niewątpliwie jest efektem programu 500 plus. Z 23 mld zł, które wylały się na rynek, spora część pieniędzy wydana została na żywność. Nic więc dziwnego, że do wejścia na polski rynek przymierza się największa sieć supermarketów spożywczych – ShopRite (aż z RPA), a także holenderska Action. Jeśli uznają, że planowany zakaz bardziej uderzy w mały handel, nie muszą ze swoich planów rezygnować. Pogłoski o tym, że z Polski zamierza wycofać się brytyjska sieć Tesco, także nie zostały potwierdzone.

Na bogatych liczyć nie można

Najbardziej zażarta walka będzie się toczyć o klientów biednych, mieszkających w małych miejscowościach, w których do niedawna – jeśli w ogóle był jakiś sklep – to z pewnością co najwyżej bieda sklepik, sprzedający na zeszyt. Siła nabywcza miejscowej ludności nie zachęcała do otwierania tam placówek nawet właścicieli sieci dyskontów, w których wprawdzie jest tanio, ale przecież nie na zeszyt.

Obecnie w cytowanym już raporcie CMR czytamy, że najszybciej, bo aż o 8 proc. rocznie, rośnie sprzedaż artykułów spożywczych właśnie w małych miejscowościach. Teraz Lidle i Biedronki mogą sobie pluć w brodę, że tego nie przewidziały. Są nieprzygotowane. W konsekwencji zagraniczne dyskonty wcale w tej walce o klientów 500 plus nie są skazane na sukces. Mogą nawet stać się ofiarą własnej strategii. One wykończyły sieć polskich delikatesów Alma Market Jerzego Mazgaja, a teraz zaatakował je Tomasz Biernacki, twórca sieci Dino. Na razie nieznanej w wielkich miastach.

Ale trzeba się cofnąć. Jerzy Mazgaj, tworząc w 1991 r. Almę, założył, że polska gospodarka będzie się rozwijać, a ludzie będą żyć dostatniej. I zaczną coraz częściej sięgać po towary luksusowe. I tak się stało, ale nie do końca. Ponieważ zagraniczne dyskonty, w założeniu sklepy dla najmniej zamożnych, postanowiły polski rynek zawojować do końca i wskoczyły także na najwyższą półkę, z ofertą dla bardziej wymagających klientów. Z tą różnicą, że za ośmiorniczki w Biedronce trzeba o wiele mniej płacić niż w Almie, a na talerzu przecież nie widać, gdzie kupione.

W starciu z dyskontami Jerzy Mazgaj nie miał więc szans. Alma w najlepszym okresie liczyła 50 sklepów, Biedronka miała ich już 2,7 tys., a Lidl 650. Każdy dostawca zagranicznego, ale także krajowego luksusu umiał sobie skalkulować, że tanio to mu się opłaci sprzedać dyskontom, bo dużo biorą. Mazgajowi zaś trzeba liczyć drożej. W lutym tego roku Alma Market się poddała i złożyła do sądu wniosek o upadłość. Na bogatych w Polsce nie dało się zarobić. Ostra konkurencja zmiotła z rynku także inną polską sieć, MarcPol.

Morderczą walkę Mazgaja z dyskontami obserwował z Krotoszyna Tomasz Biernacki. Swoją sieć marketów Dino założył w 1999 r. Wcześniej razem z bratem rozwijał rodzinne zakłady mięsne Biernacki, które stały się największym w Polsce dostawcą mięsa koszernego oraz halal z uboju rytualnego. Nikt się wtedy nim nie interesował, nawet fundusze inwestycyjne szukające okazji do zarobienia. Chociaż taka sieć Żabka znajduje się już w rękach czwartego zagranicznego nabywcy.

Biernacki otwierał swoje markety tylko w Wielkopolsce, na Dolnym Śląsku i w Lubuskiem. W malutkich miejscowościach, nieinteresujących nawet dla dyskontów. Kiedy siła nabywcza polskiej prowincji wzrosła i pożądliwie w ich stronę zaczęły spoglądać sieci zagraniczne, teren już był zajęty przez Biernackiego. Wszystkie markety stawiał na własnym gruncie, nikt mu dzierżawy nie podkupi. Dino rozwijało sieć wolno i z mozołem. Długo trwało, zanim Biernacki zdecydował się wyzwać Biedronkę.

Dla Michała Rusieckiego z Enterprise Investors (EI), szukającego w 2009 r. dla funduszu firm, w które warto zainwestować, żeby je potem dobrze sprzedać, Dino nie było pierwszym wyborem; sieć liczyła wtedy około stu marketów. Rusiecki najpierw przyglądał się Emperii, potem Eldorado. Ale rok później jednak EI za 200 mln zł kupiło 49 proc. akcji Dino. Biernackiemu fundusz spadł jak z nieba, miał już pieniądze, których banki nie bardzo chcą handlowi pożyczać. Za tę kasę kupował grunty i stawiał kolejne markety. Rozwijał sieć w tempie o wiele szybszym niż Biedronka. Niewykluczone, że ją dogoni.

Plusy z prowincji

Zwykle EI wchodzi kapitałowo do spółki, którą po kilku latach korzystnie sprzedaje. Na Dino chętnych było wielu. W 2017 r. miało już 650 sklepów i wykupione grunty pod następne 629. Tylko że Tomasz Biernacki sprzedawać Dino nie miał zamiaru, on tylko potrzebował kasy. EI postanowił swój pakiet sprzedać na giełdzie i był to chyba najlepszy interes, jaki w Polsce zrobił. Giełda podczas kwietniowego debiutu Dino na parkiecie wyceniła wartość sieci na 3,4 mld zł.

Tomasz Biernacki wskoczył do rankingu najbogatszych Polaków magazynu „Forbes” na 38. miejsce, z majątkiem wycenianym na 930 mln zł. Bez zdjęcia, bo konsekwentnie unika mediów, nawet lokalnych. Wzbogacił się na „pięćsetplusach” i szybko rosnącej płacy minimalnej. Do 2020 r. zamierza mieć już w sieci 1200 marketów.

Obecnie Dino, z 677 sklepami, już zdystansował Lidla i przygotowuje się do morderczej walki z Biedronką. Liczbą sklepów na razie przegrywa, ale tempo rozwoju ma szybsze niż Portugalczycy, którym coraz bardziej zachodzi za skórę. Portale spożywcze donoszą, że raz w tygodniu ludzie z Dino udają się do Biedronki spisywać ceny 500 najważniejszych dla klientów produktów. Biernacki pilnuje, żeby w Dino nie były wyższe. Od dyskontów różni się tym, że w jego marketach są stoiska ze świeżym mięsem i wędlinami, w dyskontach – tylko pakowane. Mięso pochodzi z własnej firmy Agro Rydzyna, ceny więc mogą być konkurencyjne.

Wielkie sieci kupują od wielkich dostawców. Czyli głównie od firm zagranicznych dostarczających im swoje towary często pod marką dyskontu. Rodzimi producenci są zbyt mali, by wielkie sieci chciały się u nich zaopatrywać. Biernacki ma inną strategię. Szuka dostawców lokalnych i na półkach Dino wystawiają oni towar pod własną marką. Nareszcie mają wejście do dużej sieci. Jeśli tej strategii nie zmieni, będzie miał sojuszników w wielu rodzimych firmach. Na internetowych forach jeszcze nie tak dawno temu pracownicy Dino z uznaniem pisali o firmie, bo w ich miasteczkach pojawił się nowy pracodawca. Dziś już często narzekają, że za mało płaci.

Sukces Dino nie musi wcale cieszyć polskich właścicieli sklepów, choćby tych zrzeszonych w Lewiatanie. Dla wszystkich miejsca na polskim rynku spożywczym może być za mało. W dodatku pozycji rodzimych placówek zakaz handlu w co drugą niedzielę też nie poprawi, bo w zakazane dni za ladą nie mogą stanąć nawet właściciele. Wiele z placówek Lewiatana to sklepy franczyzowe, a więc zakaz je także obejmie. Waldemar Nowakowski, prezes Polskiej Izby Handlu, uważa to za skandal, że projekt ustawy zakazującej handlu w niedziele traktuje małe sklepiki franczyzowe tak, jak zagraniczne dyskonty. Biernacki się zakazem nie martwi.

Galernicy na galery

W galerie handlowe zakaz handlu w co drugą niedzielę uderzy najboleśniej. Ale rykoszetem oberwą także polskie sklepy, restauracje oraz punkty usługowe. A jeszcze niedawno żyło im się spokojnie i zarabiało dobrze. Można nawet powiedzieć, że za dobrze, bo bez żadnych ograniczeń. Nic dziwnego, że galerii handlowych mamy w kraju już ponad pięćset. Ale, jak wynika z danych Gfk Polonia, zostało jeszcze sporo miejsca dla następnych. Chyba że obecny rząd jednak utemperuje te zapędy. Od dwóch lat wiadomo, że na pewno będzie się starał.

Dzisiaj na jednego mieszkańca Polski przypada 0,95 m kw. powierzchni sklepowej, ale w Niemczech dużo więcej, bo 1,44 m, a w Austrii nawet 1,67. Gorzej niż u nas jest tylko w Rumunii (0,7 m i na Ukrainie 0,43). Więc chętnych do powiększania nam tej powierzchni do handlowania nie brakuje. Niektórym inwestorom nie brakuje też wiary, że Polacy się bogacą, więc nie przestaną kupować. Najlepiej w galerii.

W ubiegłym roku ogromną galerię Posnania otwarto w Poznaniu. We wrześniu obecnego ruszyła Galeria Północna na warszawskim Tarchominie, ogromnym peryferyjnym osiedlu, do tej pory pozbawionym centrum handlowego. We Wrocławiu, niedaleko kolejowego Dworca Głównego, dobiegają końca prace przy kolejnym molochu handlowym. Powstaje na miejscu starego dworca autobusowego, który został przeniesiony do podziemi. Moloch zostanie nazwany Wroclavia, pierwszych klientów powita już 18 października, a promocji i innych atrakcji przy otwarciu z pewnością nie zabraknie. Inwestorowi nie przeszkadzało, że zaledwie 300 m dalej handluje przecież od dawna duża galeria Arkady. Wierzy, że klientów wystarczy dla wszystkich?

Poprzednim rządom zależało na ściąganiu do Polski kapitału zagranicznego, a samorządy, ścigając się z innymi, rozwijały przed inwestorami czerwone dywany. Bo galerie powstawały tam, gdzie życzyli sobie ich zagraniczni przeważnie właściciele, którzy jednak nie czuli się w obowiązku zadbać o odpowiednią infrastrukturę, a miasta ich do tego nie zmuszały. Problemy komunikacyjne stawały się coraz większe, samorządy musiały je rozwiązywać za własne pieniądze. Teraz wahadło zmierza w przeciwną stronę.

Wkrótce buldożery zlikwidują centrum handlowe King Cross w Sosnowcu. Na jego miejscu powstanie centrum logistyczne. Mieszkańcy Sosnowca mieli do King Cross wielki sentyment, w końcu robili tu zakupy przez ostatnie 15 lat. Najwięcej w hipermarkecie Real, najważniejszym miejscu w centrum. Ale niemiecką markę przejął francuski Auchan i tym konkretnym sklepem już nie jest zainteresowany. Okazało się, że centrum handlowe bez hipermarketu nie jest atrakcyjne także dla innych najemców, bo to hipermarket przyciągał tutaj najwięcej klientów. Wyprowadziły się także małe sklepy i lokalna gastronomia. King Cross zniknie.

Podobna przyszłość może czekać wiele innych centrów handlowych. W najgorszej sytuacji są molochy na przedmieściach, budowane kilkanaście lat temu. Te, w których, jak w Sosnowcu, przyciągać klientów miał głównie hipermarket. Weekendowe wyjazdy na zakupy za miasto straciły na atrakcyjności, gdyż coraz więcej klientów zaopatruje się w dyskontach, blisko domu. Polskie sklepy, które nieźle żyły dzięki sąsiedztwu z wielką siecią, muszą sobie szukać innego miejsca. Zakaz handlu w co drugą niedzielę ten proces przyspieszy.

– W wyjątkowo trudnej sytuacji będą zwłaszcza outlety odzieżowe, które właśnie w niedzielę notują nawet 40 proc. obrotów – uważa Radosław Knap, dyrektor Polskiej Rady Centrów Handlowych. Więc drobni sklepikarze rodzimi, którzy do niedawna też narzekali na ekspansję sieci zagranicznych, teraz zakazu handlu boją się najbardziej. W jeden tylko weekend zebrali 75 tys. podpisów swoich klientów protestujących przeciw zakazowi.

Blady strach pada również na właścicieli restauracji oraz punktów usługowych usytuowanych w centrach i galeriach. Teoretycznie mogą pozostać otwarte. Tylko że właściciel obiektu z pewnością podniesie im czynsz, a klientów odwiedzi ich znacznie mniej. Mało więc prawdopodobne, że taki interes będzie się dobrze kręcił, raczej większość centrów zostanie w zakazane niedziele całkowicie zamknięta. Może uratują się te z kinami. Z hipermarketami było źle, teraz okazuje się, że bez nich będzie jeszcze gorzej.

Dobiją podatkiem

Pierwszą salwę rząd wystrzelił w stronę zagranicznych sieci handlowych ślepymi nabojami. Podatek handlowy, który miał je objąć, oszczędzając jednocześnie drobny handel krajowy, okazał się tak nieudolnie skonstruowany, że Komisja Europejska postawiła weto. Jest niezgodny z prawem wspólnotowym. Teraz rząd atak ponowi, jest już projekt kolejnego podatku. Ma uderzyć po kieszeni właścicieli galerii handlowych. Jeśli znów okaże się knotem, podzieli los poprzednika. Został ochrzczony mianem podatku galeryjnego, chociaż miałyby go płacić nie tylko centra handlowe, ale także kompleksy biurowe.

Podatek ma być naliczany od wartości obiektu. Projekt przewiduje, że dotknie każdego właściciela galerii czy biurowca, których wycena rynkowa przekracza 10 mln zł. Nowa danina ma wynosić 0,5 proc. wartości takiego obiektu rocznie. Ministerstwo Finansów twierdzi jednak, że uczciwi przedsiębiorcy nie muszą się nowej daniny obawiać, ponieważ można ją będzie odliczyć od CIT (podatku dochodowego). Czyli, jeśli firma wykazuje w Polsce zysk i płaci od niego podatek – zapłaci mniej albo wcale.

Podatek galeryjny jest poniekąd wyrazem bezsilności polskiego fiskusa. Większość galerii handlowych znajduje się w rękach wielkich firm zagranicznych. Np. francusko-holenderski Unibail Rodamco zarządza czterema wielkimi centrami w stolicy – Arkadią, Złotymi Tarasami oraz Galeriami Wileńską i Mokotów. Na pytanie POLITYKI, czy płaci u nas podatki od zysków osiągniętych w naszym kraju, koncern nie był uprzejmy odpowiedzieć. Podobnie jak inni duzi gracze na naszym rynku – Apsys, IKEA Centres Polska czy europejski koncern ECE.

Międzynarodowe firmy potrafią doskonale optymalizować obciążenia podatkowe, transferując zyski do spółek zależnych albo do rajów podatkowych. Rząd próbuje je więc przechytrzyć i wprowadzić daninę, której nie będą mogły obejść. I przy okazji pochwalić się, że „dołożył obcemu”. Na słabego jednak nie trafiło, zarządzający galeriami przerzucą podatek na polskich najemców. Strzały wycelowane w zagraniczne sieci mogą trafić klientów i wiele firm rodzimych.

Polityka 41.2017 (3131) z dnia 10.10.2017; Rynek; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Przyjacielski ostrzał"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną