Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Czółnem za chlebem

O co naprawdę chodzi w sporze o pracowników delegowanych

Łódź często niewygodna i dziurawa, ale przecież jakoś utrzymuje się na wodzie. Czy zmiany w delegowaniu jej nie zatopią? Łódź często niewygodna i dziurawa, ale przecież jakoś utrzymuje się na wodzie. Czy zmiany w delegowaniu jej nie zatopią? Igor Morski / Polityka
Wygląda na to, że rząd będzie zmuszony ustąpić Europie w sprawie pracowników delegowanych. Jeśli znów padną słowa o francuskim nożu wbitym w serce polskiej gospodarki, to pamiętajmy: ani ten nóż taki ostry, ani to serce takie wrażliwe.
Za Odrę trafia mniej więcej co piąty polski pracownik korzystający ze swobody przepływu usług w ramach UE.ruskpp/PantherMedia Za Odrę trafia mniej więcej co piąty polski pracownik korzystający ze swobody przepływu usług w ramach UE.
W budowlance idealny układ to „dwa na dwa”. Dwa miesiące w robocie, dwa w Polsce.Iurii/PantherMedia W budowlance idealny układ to „dwa na dwa”. Dwa miesiące w robocie, dwa w Polsce.

Artykuł w wersji audio

Prawica uwielbia używać formułki „Żeby było tak, jak było” do wyszydzania postulatów opozycji. Ale gdy przychodzi do sporu takiego jak ten o delegowanych, to PiS ekspresowo przeistacza się w obrońców ciepełka status quo. Przez wiele miesięcy polskie władze stoją na stanowisku, że nowe regulacje przepływu usług w ramach UE nie są dziś Europie potrzebne. A idące w tym kierunku propozycje Emmanuela Macrona oraz Komisji Europejskiej to nic innego jak chytry plan zniszczenia konkurencyjności polskich przedsiębiorców.

A że konkurencyjność ta zbyt często polega na socjalnym dumpingu i niskich płacach? Ten argument bywał w PiS grany przed wyborami 2015 r. W 2017 r. nie zostało po nim w retoryce prawicy przesadnie wiele śladów. Efekt? W sprawie delegowanych Beata Szydło stoi dokładnie tam, gdzie trzy lata temu stali Donald Tusk i Ewa Kopacz. Z tą tylko różnicą, że Platforma zdołała zbudować wówczas koalicję i zablokować pierwsze podejście Brukseli do reformy delegowania. A Szydło się to w 2017 r. (z powodu europejskiej samoizolacji Polski) prawdopodobnie nie uda.

To jednak dopiero początek zdziwień. W normalnej sytuacji można by oczekiwać, że najpotężniejszy związek zawodowy w kraju skrytykuje rząd za tak jawne stawianie interesu przedsiębiorców ponad interesem pracowników. Oficjalnie „S” zgadzała się z innymi centralami związkowymi, że Macronowska zasada „równej płacy za równą pracę” jest sensowna i potrzebna. W praktyce jednak, im w solidarnościowej hierarchii wyżej, tym więcej kluczenia i rozkładania rąk.

Teoretycznie sprawa delegowanych powinna stać się również łakomym kąskiem dla opozycji. Ale i tu pudło. Bo opozycja w sprawie delegowanych w gruncie rzeczy też stoi tam, gdzie PiS. I też uważa, że unijna walka z socjalnym dumpingiem jest sprzeczna z polską racją stanu. Najpóźniej w tym momencie wejdą do gry opinie ekspertów. Krąży ich w Polsce ostatnio sporo. Problem tylko w tym, że zazwyczaj pochodzą one z bardzo podobnego źródła, czyli z kręgów pracodawców.

Na skrzynkę

Szczególnie aktywna na tym polu jest krakowska Inicjatywa Mobilności Pracy. Organizacja założona w 2013 r. i przedstawiająca się jako „jedyny w Europie think tank zajmujący się problemem delegowania”. Jej eksperci od wielu miesięcy zalewają opinię publiczną własnymi raportami i opiniami na temat delegowania. W większości przypadków bliskimi optyce pracodawców. To eksperci Inicjatywy głoszą, że gdy zmienią się reguły delegowania, to pracę może stracić 300 tys. Polaków. Albo że wynagrodzenia polskich delegowanych wcale nie są takie złe.

Problem z IMP nie polega oczywiście na tym, co mówi. Tylko na tym, jak to robi. A konkretnie, że nie przedstawia się ona wprost jako organizacja lobbingowa. Pozuje na dostarczyciela bezstronnych analiz, na podstawie których rządzący powinni wyrobić sobie obiektywny pogląd. W praktyce trudno jednak powiedzieć, czy dr Marek Benio przekonując, że zasada tej samej płacy za tę samą pracę jest niekorzystna dla polskiej gospodarki, przemawia jeszcze jako niezależny naukowiec z Akademii Ekonomicznej w Krakowie, czy raczej już jako wiceprezes zarządu Inicjatywy Mobilności Pracy?

Jak dotąd wspomnieliśmy jedynie o aktorach ustawiających w ostatnich kilkunastu miesiącach dynamikę sporu o delegowanych. A co z samymi delegowanymi? Wiemy, że jest ich sporo. Najwięcej w całej Europie. Latem w mediach karierę robiła liczba 500 tys. osób. To trochę zawyżona liczba zaświadczeń o delegowaniu wystawionych przez ZUS w 2015 r. Ale w ostatnich latach ona stale rośnie.

W 2010 r. delegowanych było jeszcze 265 tys. Wśród krajów przyjmujących naszych pracowników królują zdecydowanie Niemcy. Za Odrę trafia mniej więcej co piąty polski pracownik korzystający ze swobody przepływu usług w ramach UE. Dalej są Francja oraz Belgia. Potem Szwecja, Holandia, Wielka Brytania albo Finlandia. Na podstawie tych samych danych da się też pokazać branże, w jakich nasi delegowani działają. Tu największą kategorią jest od lat budownictwo. Z roku na rok w siłę rośnie jednak konkurent w postaci opieki zdrowotnej. Mocno trzymają się też oczywiście transport i logistyka.

Zaskoczeniem może być spora liczba pracowników delegowanych, których ZUS zalicza do branży usług finansowych, ubezpieczeniowych i naukowo-technicznych. Nie oznacza to jednak, że delegujemy aż tak wiele białych kołnierzyków. W tej kategorii (pod symbolem N) kryje się bowiem również „działalność usług administrowania i działalność wspierająca”. Czyli mówiąc po ludzku, na przykład agencje pracy tymczasowej. Zdaniem naszych rozmówców w ZUS to tu należy szukać tzw. firm skrzynek, które de facto na stałe pracują w Niemczech czy Szwecji. Ale są zarejestrowane w Polsce, by płacić niższe podatki i zaniżać koszty pracy.

Z samych danych ZUS pełnego portretu pracownika delegowanego jednak nie zbudujemy. Przyznają to sami urzędnicy, którym brakuje twardych informacji o zarobkach albo warunkach pracy. Aby to ustalić, trzeba sięgnąć głębiej. I podzielić polskich delegowanych na umowne grupy. Pierwsza jeździ „na projekty”, druga „na kontrakt”, a trzecia „do pomocy”.

Na projekt

Zacznijmy od czubka góry. Włodek pracował dla globalnej firmy konsultingowej Accenture przez kilka lat. Z czego prawie cały czas „na projekcie”. Z jednej strony było to dla niego typowe korpodoświadczenie: długie godziny pracy, niezliczone loty, stres, szlifowanie detali. Ale jednocześnie wszystko to w klasie premium. Z poczuciem przynależności do zglobalizowanego kosmopolitycznego (Londyn, Dublin, Monachium) świata szklanych wieżowców i dużych pieniędzy. Jak dużych?

Polska konsultingowa średnia to od 6–9 tys. zł brutto (analityk), przez 11–16 tys. (konsultant), po 20–30 tys. (menedżer). Wyżej są już kontrakty negocjowane indywidualnie. W przypadku delegowanego z tej półki do tych sum doliczyć należy sympatyczne benefity. – Korporacje często ustanawiają swoje własne diety, wyższe niż ustawowe o jakieś 20–50 proc. Teoretycznie jak masz zapewniony posiłek, to dieta powinna być obniżona proporcjonalnie, ale to w praktyce rzadko spotykane. Więc jak hotel ma śniadanie w cenie, to i tak dostajesz całą dietę – zaczyna wyliczankę Włodek.

Do tego dochodzi zakwaterowanie. Korporacje preferują hotele. Zwłaszcza że z niektórymi mają własne umowy. Jeśli więc pracownik chce zostać na weekend lub święta w miejscu projektu, to z reguły nie ma problemu. Hotel jest opłacony. – To się nawet klientowi podoba, bo pracujesz normalnie w piątek wieczorem i poniedziałek rano. A ci co latają do domu, wychodzą w piątek o 14 i przychodzą w poniedziałek w południe. Mieszkanie można też wynająć. W cenie są tzw. serviced apartments, czyli takie mieszkanka z recepcją, fakturami VAT, wysokim standardem i w dobrych centralnych lokalizacjach walking distance od biura. Londyńskie korposzczury mogą tylko pisnąć z wrażenia, bo ich na to nie stać. – Teoretycznie na niższych stanowiskach (analityk, konsultant) powinieneś dzielić mieszkanie z innym pracownikiem, ale prawie nigdy o tym nie słyszałem. Za to mój kolega miał dwupokojowe mieszkanie na Canary Wharf i zarabiał na boku, podnajmując ten drugi pokój po cenie rynkowej – opowiada.

Do tego „drobnostki”, które mogą się szybko skumulować w całkiem miłe prezenciki. Jak latasz co tydzień, to szybko uzbierasz mile na podróż dookoła świata. A jak mieszkasz w Hiltonie czy Novotelu w Londynie przez rok, to masz kilka tygodni darmowych noclegów w hotelu podobnej klasy podczas wakacji. Na pewnym etapie Włodek zastanawiał się oczywiście, czy nie zatrudnić się w Accenture UK. Ale usiadł przed komputerem, zrobił rachunek zysków i doszedł do wniosku, że mu się to nie opłaca. Jak to możliwe? W polskim konsultingu zarabia się mniej więcej połowę tego, co w angielskim. Ale jak dodać wszystkie plusy związane z delegowaniem i pamiętać, że na Wyspach podatki są bardziej progresywne, to wychodzi, że Polak delegowany wyciąga „na rękę” o jakieś 20 proc. więcej niż jego angielski kolega.

Na kontrakt

Problem w tym, że życie „na projekcie” jest doświadczeniem dość specyficznym. Zarezerwowanym dla wąskiej grupy delegowanych z samej góry drabinki społecznej. A co jest niżej? Niżej jeździ się raczej „na kontrakt”. I wbrew pozorom nie jeździ tam wyłącznie stary i nowy proletariat.

Mario zrobił licencjat z administracji. Zresztą na tym samym dobrym państwowym uniwersytecie, który kilka lat wcześniej skończył Włodek. Tyle że Mario do konsultingu nie trafił. W Polsce jego pierwsze prace nigdy nie wyszły poza magiczną granicę 2,4 tys. zł brutto na umowie o dzieło. Zatrudnił się więc w firmie, która wysyłała go do Berlina. Branża transportowa. Załadunek, rozładunek, zabezpieczenie mienia. – Od samego początku było jasne, że konstrukcja delegowania jest fikcją. Od razu po podpisaniu umowy pojechałem do Niemiec. Papiery były datowane na dwa tygodnie w tył. W Niemczech ciurkiem 6 miesięcy – opowiada.

Zarobki miały sięgnąć 6–8 tys. zł. Bywały bliskie „szóstki”, ale z naciskiem na „bywały”. – Firma zatrudniała na 7/8 etatu. Jak ich pytałem czemu, to mówili, że muszą do 20. każdego miesiąca wysłać faktury, a końcówkę zaprognozować. Myślałem niech im będzie. Ale potem zobaczyłem, że oni tym „prognozowaniem” unikają nadgodzin. Bo prognozowali według 7 godzin dziennie – opowiada. Bywało więc, że Mario pracował w miesiącu 160 godzin, a w papierach było, że 140. – Myślę, że zarobili na każdym miesięcznie jakieś 200 euro brutto. A było nas w szczytowym momencie blisko 25. Rotacja pracowników była olbrzymia. Nowi przyjeżdżali, orientowali się, że nie jest tak, jak trzeba, i wracali albo szukali niemieckiego pracodawcy. Mario też szybko przestał udawać delegowanego. Po pół roku się pożegnał. Teraz pracuje u Niemca jako kierowca, rozwożąc materiały na budowach. Wyciąga 8–9 tys. zł.

Do pomocy

Oczywiście zawsze można powiedzieć, że nie należy przenosić doświadczenia jednego niezbyt uczciwego pracodawcy na cały biznes. Problem w tym, że bardzo często nawet uczciwe delegowanie rodzi trudne do zaakceptowania mechanizmy. Czuje to Ilona. Ona nie jeździ ani „na projekt”, ani „na kontrakt”, tylko „do pomocy”. Pomoc i opieka nad starszymi lub chorymi to bardzo szybko rosnąca branża polskiego delegowania. W 2011 r. ZUS wystawił tylko 9 tys. zaświadczeń w tej dziedzinie. W pierwszym półroczu 2017 r. już 21 tys. Ilona zaczynała swoją przygodę z firmą Promedica24. To duży gracz na rynku. Pracownicy mówią o niej hurtownia, bo do opieki wysyłają wszystkich: nawet takich, co ni w ząb nie znają języka obcego. Hurtownia jak to hurtownia – niskie ma też stawki. Ilona mówi, że zaczynała od 720–740 euro miesięcznie. A jak podszlifowała podstawy niemieckiego to zaraz zmieniła pracodawcę na innego, mniejszego. Teraz dostaje jakieś 1,2 tys. euro. Z jednej strony nie może narzekać, bo to suma, za którą na polskiej prowincji można już nieźle pożyć. I ona to wie. Ale z drugiej strony ma wrażenie, że powinna zarabiać więcej. – W końcu to jest praca 24 godziny na dobę – mówi. Ale to nie wszystko. Od pewnego czasu Ilonę nurtuje też pytanie o narzut. W firmie jej tego nie mówią. Ale w internecie znalazła informację, że działająca na niemieckim rynku firma pośrednicząca w zatrudnieniu opiekunek z Polski dostaje od klientów 2,5–3 tys. euro. Ilona oczywiście wie, że mogłaby pójść na swoje i założyć w Niemczech działalność gospodarczą. Zna koleżanki, które tak zrobiły. Ale ona się na razie boi, że sobie nie poradzi. Więc jeszcze pojeździ. A potem zobaczy.

Jest jeszcze jedna sprawa. Ilona pracuje zazwyczaj 2–3 miesiące bez przerwy. A potem wraca do Polski na 6–7 tygodni. Jak na polskiego delegowanego to całkiem niezły układ. Nie we wszystkich branżach tak to przecież działa. Anna Matyska z Uniwersytetu w Tampere bada środowisko polskich delegowanych w Skandynawii. – To ciekawy świat. Dominuje budowlanka i przemysł stoczniowy, więc jest to świat męski. Co ciekawe, tu narzekań na pieniądze prawie nie ma. Panuje nawet coś w rodzaju szacunku dla urzędów w Finlandii, Szwecji czy Danii, które potrafiły pracodawcom narzucić finansowy standard, poniżej którego nikt nie schodzi – opowiada o swoich badaniach Matyska.

Nie znaczy to, że wszystko jest w porządku. Problemem delegowanych jest właśnie rotacja i ciągły stan niepewności. Na przykład w budowlance idealny układ to „dwa na dwa”. Dwa miesiące w robocie, dwa w Polsce. Ewentualnie „trzy na jeden”. Takie życie można pogodzić z rodziną i jaką taką stabilizacją. Da się żyć. Niestety, często bywa, że z umówionego „dwa na dwa” robi się „sześć na dwa”. Albo zmiany w ostatniej chwili. – Rozmawiałam niedawno z człowiekiem, który jechał z Kopenhagi do Polski na długo oczekiwaną przerwę. W drodze dostał od pracodawcy SMS, że w zasadzie nie musi wracać, bo się robota skończyła. A on nawet walizki z kwatery nie zabrał i potem musieli mu to dosyłać – opowiada Matyska.

Za kółkiem

Inne oblicze tej samej historii widać u kierowców. Gdy latem Polska spierała się o delegowanych, w mediach krążyła informacja, że kierowca może tu liczyć na zarobki rzędu 8–10 tys. zł miesięcznie. Ta suma była przedstawiana jako dowód, że delegowanym krzywda się nie dzieje. Po co więc to ruszać? – Kłopot w tym, że te 810 tys. to zarobki osiągane przez kierowców w tzw. dobrych miesiącach. Ale bywają też złe miesiące. Albo choroba. I wtedy z 810 tys. robi się 2 tys. Młodzi się tym nie przejmują. Ale jak ktoś jest po pięćdziesiątce, z czego kilkadziesiąt spędzone za kółkiem, to organizm zaczyna się buntować. Pojawia się lęk o przyszłość. Jak długo można pracować w takich niepewnych warunkach? – zwraca uwagę Ewa Podgórska-Rakiel, prawniczka pracująca na Uczelni Łazarskiego i dla NSZZ Solidarność.

Gdy spytać o zmiany, o które toczy się dziś w Europie polityczny spór, to wśród samych delegowanych panuje ostrożność. Trudno się temu dziwić. W końcu łódź często niewygodna i dziurawa, ale przecież jakoś utrzymuje się na wodzie. Czy zmiany w delegowaniu jej nie zatopią? Takiej pewności nie ma nikt. Ale z drugiej strony sami delegowani widzą również drugą część tego samego obrazka. Czyli to, że na dziurawych i niewygodnych czółenkach nie da się płynąć w nieskończoność. Zwłaszcza po tak wzburzonych wodach jak ostatnio.

Polityka 41.2017 (3131) z dnia 10.10.2017; Rynek; s. 41
Oryginalny tytuł tekstu: "Czółnem za chlebem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną