Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Rozgrzany młotek

Zakupowe szaleństwo na rynku sztuki

Nowy rekordzista: David Hockney „Portret artysty”, 1972 r. Nowy rekordzista: David Hockney „Portret artysty”, 1972 r. Jenni Carter/Art Gallery of New South Wales
Rynek sztuki za nic ma wszelkie kryzysy i bessy, tu ceny potrafią rosnąć bez opamiętania. Właśnie padł kolejny niebotyczny rekord. Za 90 mln dol. sprzedano dzieło żyjącego twórcy.
Polski rekordzista. „Macierzyństwo”. Obraz Stanisława Wyspiańskiego z 1904 r. Na aukcji osiągnął cenę 4,3 mln zł.materiały prasowe Polski rekordzista. „Macierzyństwo”. Obraz Stanisława Wyspiańskiego z 1904 r. Na aukcji osiągnął cenę 4,3 mln zł.

Od połowy listopada tytuł rekordzisty dzierży obraz Davida Hockneya „Portret artysty”, powstały w 1972 r. Twórca miał wówczas 35 lat i zapewne przez myśl mu nie przeszło, że jeszcze za jego życia znajdzie się kupiec gotów za jego dzieło zapłacić 90 mln dol. Tym bardziej że wkrótce po namalowaniu udało się obraz sprzedać za 18 tys. dol. Tak wysokich stóp zwrotu w żadnej innej branży się nie osiąga. I dla takich okazji rynek sztuki kipi od transakcji.

Absolutny historyczny rekord aukcyjnej sprzedaży padł przed rokiem. Właściciela zmienił jedyny pozostający w prywatnych rękach obraz Leonarda da Vinci „Salvator Mundi”, a przyjemność ta kosztowała nowego właściciela 450 mln dol. W 1958 r. obraz sprzedano za… 45 funtów, ponieważ uchodził za dzieło jednego z uczniów da Vinci – Paola Giovanni Boltraffio. Nie robiła też wrażenia cena uzyskana przy kolejnej zmianie właściciela – 8,5 tys. euro w 2005 r. Nowy właściciel wykazał się niezwykłą intuicją i wiedzą. Obraz poddał szczegółowej konserwacji, oczyszczeniu i badaniom naukowym. I w ten sposób w 2011 r. ujawnił się światu nowy Leonardo. Wraz z każdą transakcją błyskawicznie rosła cena obrazu: 75 mln, 127 mln i w końcu 450 mln dol. Co najciekawsze, świat historyków sztuki, naukowców i specjalistów do dziś jest podzielony, a autorytetów zapewniających, że to oryginalna praca da Vinci, jest mniej więcej tyle samo co podważających ten pogląd.

Domy aukcyjne zarabiają

Zakupowe szaleństwo zaczęło się 30 marca 1987 r. Wówczas to na aukcji w londyńskim Christie’s japoński magnat ubezpieczeniowy Yasuo Goto wylicytował „Słoneczniki” van Gogha do niebotycznej jak na owe czasy kwoty 39 921 750 dol. Do tej pory za rekordową uznawano transakcję sprzedaży w 1985 r. renesansowego arcydzieła Andrea Mantegni „Pokłon Trzech Króli”. Obraz za 10,4 mln dol. zakupiło wtedy na aukcji Getty Museum. Nowy rekord wyniósł czterokrotność dotychczasowego! Lawina ruszyła. Przebijano kolejne granice cenowe. Pułap 100 mln osiągnięto w 2004 r. za „Chłopca z fajką” Picassa, 200 mln – 7 lat później za „Grających w karty” Cezanne’a, 300 mln – za kolejne 4 lata za „Wymianę” Willema de Kooninga, by wyścig zakończyć na opisywanym już da Vinci. Ze statystyk wynika, że do dziś już 38 razy osiągano za dzieło sztuki cenę powyżej 100 mln dol.

Najbardziej pożądane na rynku są oczywiście wysokiej klasy dzieła dawnych mistrzów. Sęk w tym, że pod młotek trafiają sporadycznie, bo niemal cała znacząca spuścizna spoczywa już w muzeach. W ostatnim ćwierćwieczu odnotowano zaledwie kilka ważnych transakcji. To zakup pary portretów autorstwa Rembrandta za 186 mln dol., „Masakry niewinnych” Rubensa za 104 mln i „Madonny z Darmstadt” Holbeina za 83 mln. Analizując te transakcje, można spekulować, że nasza „Dama z łasiczką” prawdopodobnie przebiłaby cenę miliarda dolarów, czyli dziesięciokrotność tego, co zapłaciliśmy Fundacji Czartoryskich za całe ich zbiory.

Nie mając na rynku Dürerów, Caravaggiów, Tycjanów czy El Greców, pozostaje handlowanie tym, co nadal dostępne i co kochają kolekcjonerzy. Spośród 90 najdrożej sprzedanych w historii obrazów jest 14 prac Picassa, 9 van Gogha, 7 Warhola, po 5 – Francisa Bacona i Marka Rothko. Wśród rzeźbiarzy króluje Alberto Giacometti, z rekordem cenowym (141 mln dol.) i z 5 pracami na liście „top 20”, a goni go wytrwale (choć o jego prace dużo trudniej) Constantin Brancusi.

Oczywiście musi być ktoś, kto owe coraz bardziej zawrotne kwoty gotów jest wyłożyć. To ciekawe, jak największe zakupy na rynku sztuki dziwnie splatają się z najnowszą historią gospodarczą. Początek szaleństwa na rynku sztuki to zdecydowana dominacja Japończyków w czasach, gdy ich przemysł podbijał świat. W drugiej połowie lat 80. XX w. wykupili najciekawsze dzieła sztuki, jakie pojawiły się na aukcjach. Po wspomnianych „Słonecznikach” także dwa arcydzieła Picassa z tzw. okresu niebieskiego – „Akrobatę z młodym arlekinem” oraz „Ślub Pierrette” – a także słynny „Portret dra Gachet” van Gogha czy mniejszą wersję „Balu w Moulin de la Galette” Renoira. Kolejna dekada przyniosła na rynku sztuki niejaką recesję, nie padały nowe rekordy cenowe. Ale już na początku nowego stulecia nastąpiło gwałtowne rozgrzanie koniunktury, która trwa do dziś.

Przede wszystkim za sprawą pojawienia się nowej grupy wielkich i bardzo zdeterminowanych kupców. Trzej z nich to amerykańscy biznesmeni: Steven Cohen, Kenneth Griffin (obaj są twórcami funduszy hedgingowych) i Ronald Lauder. Każdy z nich pozostawił w domach aukcyjnych grubo ponad miliard dolarów. Cohen gustuje w powojennej, głównie amerykańskiej, sztuce, i za cztery tylko płótna klasyków (Johns, Picasso, Lichtenstein, de Kooning) zapłacił 500 mln dol. Tyle samo, czyli pół miliarda, wyłożył, ale tylko za dwie prace, Griffin, kupując obrazy Pollocka i de Kooninga. Lauder ma szersze zainteresowania. Posiada najlepszą na świecie prywatną kolekcję dzieł Egona Schiele oraz średniowiecznych i renesansowych zbroi, a także stał za głośnym swego czasu zakupem za 135 mln dol. obrazu Gustava Klimta „Portret Adeli Bloch-Bauer”.

Do grona kolekcjonerów dołączyli w pewnym momencie, wzbogaceni na naturalnych bogactwach, rosyjscy oligarchowie. Sporo mówiło się o zakupie w 2008 r. przez Romana Abramowicza obrazów Francisa Bacona i Luciena Freuda za ponad 100 mln dol., choć wydaje się to ledwie drobnym kaprysem wobec sum, które inwestował w piłkę nożną czy kolekcję pełnomorskich jachtów. Znacznie poważniejszym kolekcjonerem okazał się Dmitri Rybołowlew (kopalnie soli potasu), który regularnie kupuje dzieła sztuki za kwoty przekraczające 100 mln dol., a przez pewien czas był też właścicielem „Salvator Mundi”, by po czterech latach odsprzedać go z zyskiem 320 mln dol.

Nowi gracze

Ostatnia dekada to wtargnięcie na rynek bliskowschodniego smoka ropy i gazu, który nasyciwszy się kolekcjami rolls-royce’ów, postanowił wejść w skórę wyrafinowanego miłośnika sztuki. Za najwyższe stawki gra tu księstwo Kataru, które stało się właścicielem m.in. „Kobiet z Algieru” Picassa (185 mln), „Grających w karty” Cezanne’a (272 mln), „Nafea Faa Ipoipo” Gauguina (210 mln) czy „Ośmiu Elvisów” Warhola (113 mln). Z kolei „Salvator Mundi” trafił do Abu Dhabi i zapewne wystawiony zostanie w tamtejszej filii Luwru.

W pewnym momencie ruszyli po zakupy Chińczycy. Szeroką ławą i z gigantycznymi pieniędzmi. Obliczono, że za wielkim murem koncentruje się dziś 38 proc. globalnego rynku sztuki, co oznacza, że zdetronizowany został tradycyjny lider obrotów – USA. Ale, co ciekawe, Chińczycy pozostają dość obojętni na dorobek sztuki świata zachodniego, zaś interesują ich niemal wyłącznie… ich rodzimi artyści. Prestiżowe domy aukcyjne musiały odebrać przyspieszone lekcje sztuki chińskiej, bo nie można zbagatelizować faktu, że dzieła dość egzotycznych z naszego punktu widzenia artystów tam sprzedają się imponująco, czego przykładem 68 mln za obraz Wang Menga czy 51 mln za pracę Huan Binhonga.

Polskie zmiany

Na tle światowego polski rynek sztuki wygląda jak ubożuchny krewny. Całkowite obroty aukcyjne za poprzedni rok wyniosły 214 mln zł, czyli ok. 56 mln dol. To tyle, ile na Zachodzie trzeba wydać na zakup w miarę znaczącego dzieła. Nasze rekordy cenowe, czyli 4,7 mln zł za obraz olejny „M39” Wojciecha Fangora oraz 4,3 mln zł za „Macierzyństwo” Wyspiańskiego, to mniej więcej jedna czwarta tego, ile na świecie płaci się za dobrą współczesną fotografię (Andres Gursky czy Cindy Sherman sprzedają się po 3–4 mln dol.).

Z drugiej strony, abstrahując od światowych porównań, nasz rynek sztuki rośnie i umacnia się w imponującym tempie. W 2017 r. obroty na nim wzrosły w porównaniu do roku poprzedniego o 28 proc.! Zaś w zestawieniu tysiąca najwyższych transakcji po 1989 r. aż 500 miało miejsce w latach 2015–17. Nikt nie słyszał, by zbankrutował dom aukcyjny lub zlikwidowała się znacząca galeria. Za to co chwila powstają nowe. Do niedawna mieliśmy w kraju zaledwie kilka firm organizujących aukcje sztuki. Dziś jest ich już 25. Lider rynku Desa Unicum organizuje blisko 70 aukcji rocznie, czyli co najmniej jedną tygodniowo.

Choć w Polsce handluje się niemal wyłącznie polską sztuką, to trendy podobne są do światowych. Ta dawna jest praktycznie nieobecna. Najczęściej kupowani są klasycy malarstwa z końca XIX i początków XX w. (Malczewski, Fałat, Boznańska, Stanisławski) oraz klasycy współczesności (Nowosielski, Fangor). Daleko w tyle pozostaje rzeźba (króluje Abakanowicz, 5 na 10 najdrożej sprzedanych prac i rekord – 1,5 mln zł za „Figury”) oraz fotografia, w której z kolei niepodzielnym liderem pozostaje Witkacy (118 tys. zł za „Przerażenie wariata” i cztery prace w „top ten”). Natomiast za nasz fenomen wypada uznać niezwykłą popularność aukcji tzw. sztuki młodej i aktualnej. Wprawdzie generują one zaledwie 4 proc. obrotów, ale równocześnie to blisko połowa obrazów sprzedawanych w Polsce.

Podobny jest także u nas, jak i na świecie (choć skala nieporównywalna) ból głowy domów aukcyjnych o to, co sprzedawać klientom. Wyjątkowo trafiają się takie smakowite kąski, jak sprzedaż wielkich kolekcji. W ub.r. pod młotek trafiły zbiory Peggy i Davida Rockefellerów, a uzyskano za nie rekordowe 832 mln dol. Na co dzień trwa jednak nieustanna batalia o poszerzanie pola pożądanych i dobrze rokujących dzieł sztuki. Gdy u nas zaczął się wyczerpywać zasób Malczewskich, Stanisławskich czy Gierymskich, szerzej otworzono się na tzw. szkołę monachijską, a gdy i tu podaż osłabła, wylansowano modę na Ecole de Paris, która przez ponad dekadę ciągnęła rynek. Później udało się przekonać kolekcjonerów, by nie szczędzili grosza na klasyków sztuki powojennej, a w końcu także na dzieła artystów żyjących. Nie brakuje zachęt, by nabywcy odkryli uroki inwestowania w fotografię, grafikę, prace na papierze, rzeźbę, a nawet klasykę designu i stare komiksy. Podobne trendy daje się zauważyć na świecie, a ostatni rekord cenowy za pracę Hockneya jest najlepszym świadectwem owej ucieczki do przodu.

Każdego roku obroty na rynku sztuki rosną o 10–20 proc. Więcej niż najlepsze światowe gospodarki. W „New York Timesie” użyto nawet określenia „rynek z turbodoładowaniem”. Tę lokomotywę ciągną Chińczycy, ale inni równie ochoczo się do niej podłączają. Opinię publiczną najbardziej ekscytują oczywiście rekordy, ale co ciekawe, na świecie wzrasta wyraźnie sprzedaż dzieł w przedziale cenowym 10–50 tys. dol. Czyli artystów, którzy dopiero zaczynają karierę, i choć wielki sukces pisany jest niewielu, to udane inwestycje mogą przynieść oszołamiające zyski w przyszłości. Zaś dyktat domów aukcyjnych słabnie pod naporem nowych form sprzedaży, w tym także na specjalistycznych internetowych portalach.

Wśród kupujących dzieła sztuki – w Chinach, Polsce, USA czy Rosji – można wyróżnić trzy podstawowe grupy. Pierwsza to esteci, którzy kupują przede wszystkim dla czystej przyjemności kolekcjonowania i obcowania z ukochanymi pracami. Grupa druga to snobi, którym kolekcja potrzebna jest dla budowania prestiżu i podkreślania ich społecznej pozycji. Trzecia zaś to inwestorzy, którzy traktują dzieła sztuki tak samo jak każdy inny towar, o tyle kuszący, że łatwiej na nim zarobić, niż stracić. Słowem emocje własne, uznanie innych i pomnażanie majątku. Niezłe zestawienie. Czasami motywacje się łączą, a wszystkie razem dają potężną siłę, która sprawia, że rynek sztuki zadziwia i wydaje się nie mieć granic, przed którymi musiałby się zatrzymać.

Polityka 49.2018 (3189) z dnia 04.12.2018; Rynek; s. 41
Oryginalny tytuł tekstu: "Rozgrzany młotek"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Nauka

Zmarł Daniel Dennett, wybitny filozof. „Każdy powinien siebie pytać: a co, jeśli nie mam racji?”

Daniel C. Dennett, filozof ­kognitywista, zmarł w wieku 82 lat. Czytelnikom „Polityki” jest doskonale znany, udzielił nam wielu wywiadów. Przypominamy jeden z nich.

Karol Jałochowski
20.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną