Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Kiedy praca się nie opłaca

Cały świat cieszy się, gdy Amerykanie wydają pieniądze, bo w ten sposób utrzymuje się globalna koniunktura. Problem w tym, że Amerykanie wydają pieniądze, których jeszcze nie zarobili. Przeciętny dług amerykańskiej rodziny osiągnął rekordową wysokość. Jak tu się jednak nie zadłużać, kiedy płace realne wróciły do poziomu sprzed 30 lat?

Ubożeją nie tylko niewykwalifikowani robotnicy, ale także klasa średnia. Ci pierwsi doświadczają efektu „walmartyzacji” rynku pracy. Wal-Mart, sieć supermarketów będąca jednocześnie największym przedsiębiorstwem na świecie, zatrudnia około dwóch milionów Amerykanów. Zabrania im organizować się w związki zawodowe, unika, jak może, zapewniania dodatkowych świadczeń (jak choćby ubezpieczeń zdrowotnych), a płaci tyle, że w niektórych stanach pracownicy sieci po skończonym dniu ustawiają się w ogonkach do opieki społecznej, by za bony obiadowe przeżyć do następnego.

Szczęścia w Wal-Mart spróbowała Barbara Ehrenreich, amerykańska dziennikarka i pisarka, która wcieliła się w rolę jednego z dziesiątków milionów amerykańskich nisko kwalifikowanych pracowników. Swoje doświadczenie opisała w wydanej niedawno książce „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć” (WAB, 2006 r.). Ehrenreich wiedziała jednak, że po kilku tygodniach upokarzającej i wyniszczającej pracy będzie mogła wrócić do zupełnie innego statusu.

Dłużej za mniej

Zubożenie dotyka jednak nie tylko ludzi z dołu społecznej hierarchii. Coraz trudniej żyje się klasie średniej, której przedstawiciele muszą coraz dłużej pracować, by zrealizować swój standardowy plan: kupić dom, wysłać dzieci na studia, opłacić ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne. Jak wylicza Center for American Progress, liberalny think-tank ekonomiczny z Waszyngtonu, w ciągu ostatnich 5 lat samo czesne za studia wzrosło średnio o 45 proc.

Ponadto, jak podaje w alarmistycznym raporcie Paul Craig Roberts, zastępca sekretarza skarbu za rządów Ronalda Reagana, w ciągu ostatnich pięciu lat pensje dla informatyków zmniejszyły się o 6,6 proc., a dla inżynierów komputerowych o 13,7 proc. Mniej zarabiają specjaliści od marketingu, menedżerowie średniego szczebla, a nawet księgowi. Lepiej powodzi się jedynie tym, którzy mogą zaoferować niepowtarzalne na rynku zdolności techniczne, twórcze lub menedżerskie. Talent bowiem wart jest każdych pieniędzy, a najprężniejsze firmy nowych technologii, jak Yahoo!, Google i Microsoft, wytaczają sobie i swoim byłym pracownikom procesy sądowe o nielegalne podbieranie „mózgów”.

Resztę produkcyjnego intelektu można znaleźć za granicą – Roberts informuje, że amerykański sektor gospodarki zajmujący się przetwarzaniem informacji stracił w ciągu ostatnich lat 644 tys. miejsc pracy. To cena, jaką jego zdaniem Amerykanie płacą za globalizację, której jednym z aspektów jest offshoring – migracja stanowisk pracy dla wysoko wykwalifikowanych pracowników do takich krajów jak Indie, Polska, Czechy, Rumunia.

Przytaczane przez Robertsa statystyki spotkały się z krytyką wielu analityków przekonujących, że po pierwsze offshoring nie jest aż tak wielkim problemem, a po drugie wynik końcowy jest pozytywny dla amerykańskiej gospodarki. Problem jednak w tym, że wyborcy nie patrzą na globalne statystyki, lecz na osobistą sytuację.

Bogactwo idzie do firm

Ważny składnik amerykańskiego mitu ilustrowało powiedzenie, że kiedy nadchodzi przypływ, fala unosi wszystkie łodzie. Innymi słowy – w okresie gospodarczego wzrostu wszyscy korzystają z dobrodziejstw rozwoju. Tak było jeszcze w latach 90., kiedy wzrost wydajności pracy w amerykańskich firmach przekładał się na wzrost płac realnych. Coś się jednak zmieniło po recesji lat 2000–2001, kiedy amerykańska gospodarka znowu zaczęła się rozwijać, odnotowując rekordowe wskaźniki wzrostu produktywności, osiągające nawet 4 proc. rocznie. Wieloletnie inwestycje w informatykę i innowacyjność w końcu opłaciły się. Pytanie tylko, dlaczego tym razem podczas fali przypływu nie wszyscy zdążyli wsiąść do łódek?

Christian E. Weller, ekonomista z Center for American Progress, przekonuje, że sytuacja jest co najmniej paradoksalna: – Rośnie produktywność, rosną więc także zyski firm, pracownicy jednak nic z tego nie mają, bo ich pensje w najlepszym przypadku stoją w miejscu. Długoterminowe konsekwencje takiego stanu rzeczy są bardzo niebezpieczne dla całej gospodarki.

Dlaczego? – Bo napędzana kredytami konsumpcja zacznie maleć – wystarczy niewielkie podniesienie stopy procentowej przez Rezerwę Federalną, by spora część rodzin odczuła problemy ze spłatą zadłużenia. Liczba bankructw wśród przeciętnych rodzin już zaczęła rosnąć – tłumaczy Weller. Gdy zmaleje konsumpcja, zmaleje popyt i lokomotywa się zatrzyma. Na szczęście, zdaniem ekonomistów, amerykański kryzys nie będzie już miał takiego wpływu na gospodarkę światową jak jeszcze 15 lat temu. W rolę konsumpcyjnych lokomotyw wchodzą kraje azjatyckie. Nawet pracowici i oszczędni Chińczycy nauczyli się wydawać i ok. 80 proc. ich wzrostu gospodarczego jest skutkiem popytu wewnętrznego.

Większym problemem są natomiast zachodnie korporacje, niewiedzące, co robić z gotówką (sam Microsoft dysponuje niemal 40 mld dol. własnych środków). Maleje bowiem poziom inwestycji, coraz więcej przedsiębiorstw, jak zauważa Weller, ogranicza się do wymiany zużytego wyposażenia. Jednakże bez inwestycji w nowe technologie i innowacje nie będzie wzrostu produktywności i konkurencyjność zmaleje, co już widać w najnowszych amerykańskich statystykach ekonomicznych. Po co jednak wydawać pieniądze na inwestycje i starać się o wzrost produktywności, skoro nie brakuje taniej i dobrej siły roboczej, której wcale nie trzeba więcej płacić za ciężką pracę.

Słabość niewidzialnej ręki

Opisywany przez Wellera paradoks nie jest jedynie amerykańskim fenomenem. Podobnie dzieje się w wielu innych krajach rozwiniętych: we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii. Paul Krugman, wybitny amerykański ekonomista z Princeton University, nie ma wątpliwości: najlepszym rozwiązaniem problemów byłby wzrost płac. Jak jednak zrealizować tę prostą receptę? Przecież w liberalnej gospodarce wysokość płac jest rezultatem gry rynkowej.

Czy aby jednak rynek działa sprawnie, gdy pensja za pracę nie wystarcza na utrzymanie pracownika i jego rodziny? „Człowiek musi zawsze żyć ze swej pracy, jego płaca robocza musi mu co najmniej wystarczyć na utrzymanie. W większości wypadków powinna ona być nawet nieco wyższa; w przeciwnym razie nie byłby w stanie stworzyć rodziny, a ród tych robotników wymarłby w pierwszym pokoleniu”. Kto to powiedział? Karol Marks? Nie, jego wielki poprzednik, liberał Adam Smith.

Smith, pionier teorii wolnego rynku, doskonale rozróżniał między teorią wyrażającą się w koncepcji „niewidzialnej ręki” a realnym życiem. Wiedział więc też, że akurat na rynku pracy nie działa doskonała konkurencja, bo „jeśli ktoś jednak mniema, że pracodawcy rzadko kiedy się zmawiają, to nie zna ani świata, ani tej sprawy. Pracodawcy są zawsze i wszędzie w pewnego rodzaju milczącem, lecz stałem i nieodmiennem porozumieniu co do niepodnoszenia płac roboczych powyżej istniejącej stopy”. Adam Smith pisał te słowa w 1776 r. Dziś, patrząc na statystyki pracy i płacy w Stanach Zjednoczonych, wielu krajach europejskich, nie mówiąc o Polsce, można stwierdzić, że sytuacja niewiele się zmieniła.

Niebezpieczne związki

Wróćmy więc do recepty Krugmana: podnieść płace. Jak? Christian Weller odpowiada – związki zawodowe. Tylko pracownicy zrzeszeni w silne organizacje są w stanie przeciwstawić się opisywanej przez Adama Smitha „zmowie pracodawców” dążących do maksymalnej redukcji wynagrodzeń. Ortodoksyjni zwolennicy wolnego rynku krzykną: nie po to Ronald Reagan i Margaret Thatcher rozpoczęli proces osłabiania związków zawodowych, by teraz pozwolić tej hydrze się odrodzić. I argumentują, że zwiększona presja na płace zmniejszy konkurencyjność przedsiębiorstw, wystawionych do globalnej walki z pracującymi za półdarmo Chińczykami, Hindusami i Wietnamczykami.

Argument globalizacji tylko częściowo wytrzymuje próbę krytyki. Najniższe płace i najgorsze warunki pracy zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce, są w sektorach gospodarki niepodlegających międzynarodowej konkurencji: większość usług materialnych i handel działają lokalnie. Miejsc pracy z Biedronki lub Wal-Martu nie da się wyeksportować do Chin (swoją drogą Chiny są pierwszym krajem, gdzie Wal-Mart został zmuszony do wpuszczenia związków na swój teren). Z kolei w sektorach produkcji przemysłowej głównym czynnikiem konkurencji jest obecnie produktywność i innowacyjność, a nie niskie koszty pracy. Mimo drogiego euro i wysokich kosztów pracy to jednak Niemcy, a nie Chiny są ciągle fabryką świata i największym eksporterem. Również przykład krajów skandynawskich, a zwłaszcza najbardziej uzwiązkowionej Szwecji, pokazuje, że związki zawodowe nie muszą hamować rozwoju i modernizacji gospodarki.

Dyskusji o związkach zawodowych nie można wszakże redukować tylko do rachunku ekonomicznego, bo jak przypomina Michael Walzer, wybitny amerykański filozof liberalny, w książce „Polityka i namiętność” (Muza 2006 r.), stanowiły one ważny element walki o demokratyzację systemu politycznego. W Polsce argument ten bardzo dobrze rozumiemy. Jednocześnie też w Polsce w praktyce działania związków jaskrawo widać te słabości, które dostarczają paliwa krytyce syndykalizmu na całym świecie.

Grzech najważniejszy to koncentracja na obronie interesów pracowniczych w sektorach gospodarki wymagających jak najszybszej modernizacji i zagrabianie zasobów, które można by spożytkować lepiej. Każda kolejna złotówka wpompowana w podtrzymanie niewydajnej struktury przemysłu ciężkiego i przywilejów jego pracowników jest złotówką, jaka mogłaby zasilić fundusz badań i rozwoju, zwiększający szanse rozwoju i konkurencyjności naszej gospodarki za lat 10. Z drugiej strony, trudno dziwić się związkowcom, że z egoistycznym uporem walczą o swoje, skoro przy stole negocjacji spotykają polityków niezdolnych do wyartykułowania przekonującej wizji przyszłości, dla której warto byłoby zrezygnować z doraźnych korzyści.

Ani związkowcy, ani politycy, ani też pracodawcy nie przewidzieli wpływu, jaki będzie miała na polski rynek pracy integracja z Unią Europejską. Parafrazując prof. Zygmunta Baumana, nasi pracodawcy ciągle zachowują się jak biblijny faraon, który zmuszał zniewolonych w Egipcie Żydów do coraz cięższej pracy w coraz gorszych warunkach. Wszelkie roszczenia zbywali stwierdzeniem, że leniom więcej się nie należy, a rynek zawsze ma rację. Polacy zrobili więc dokładnie to samo, co Żydzi tysiące lat temu – rozpoczął się exodus i nagle zaczęło brakować rąk do pracy. – Z badań przeprowadzonych w kilkunastu przedsiębiorstwach z różnych miejsc Polski wynika, że wszystkie mają kłopoty ze znalezieniem odpowiednich pracowników – stwierdza Witold Orłowski, główny ekonomista w firmie doradczej PricewaterhouseCoopers. Jedynym rozwiązaniem wydaje się wzrost płac lub odwołanie się do rezerw taniej siły roboczej z Ukrainy, Rumunii i Bułgarii. Tyle tylko, że na przykład w Rumunii, gdzie oficjalnie bezrobocie jest trzykrotnie mniejsze niż w Polsce, nie ma takiego parcia na emigrację zarobkową. A ci, co już mieli wyjechać, są za granicą, w krajach oferujących lepsze niż Polska zarobki.

Populistyczna korekta

Można więc optymistycznie stwierdzić, że powiększony przez integrację europejską rynek pracy zadziałał, wymuszając korzystne dla polskich pracowników zmiany płac i warunków pracy. Nie negując walorów rynku, warto jednak pamiętać, że nie jest on panaceum na problemy społeczne. Gdy zaś chodzi o świat pracy, to następuje w nim bezpośredni styk rynku z polityką. Pracownicy są jednocześnie uczestnikami gry rynkowej i wyborcami. Gdy czują, że rynek zaczyna działać przeciwko nim, ich sympatie kierują się w stronę polityków obiecujących korzystniejszą redystrybucję wyników rozwoju gospodarczego i ochronę przed niekorzystnymi, ich zdaniem, zjawiskami jak globalizacja. Paul Krugman nazywa taki proces populistyczną korektą i jest ona według niego nie tylko zgodna z logiką demokracji, ale i potrzebna.

Potrzebna, bo zmusza polityczno-społeczno-gospodarcze elity do zmiany myślenia i stworzenia kontrprojektów, jak choćby wizja bardziej egalitarnego liberalizmu proponowana przez Michaela Walzera. W Polsce na razie jedyną odpowiedzią wobec trwającej populistycznej korekty jest masowa emigracja. Ani środowiska lewicowe, ani liberalne nie potrafią stworzyć dobrego kontrprojektu i zdumiewają swoją intelektualną impotencją.
 

Polityka 47.2006 (2581) z dnia 25.11.2006; Gospodarka; s. 50
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną