Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Płynne prognozy

Jak będzie wyglądał świat z ropą za 200 dolarów?

Równo 10 lat temu baryłka ropy naftowej kosztowała zaledwie 10 dol. Fot. Lyndi & Jason (Flickr, CC by SA) Równo 10 lat temu baryłka ropy naftowej kosztowała zaledwie 10 dol. Fot. Lyndi & Jason (Flickr, CC by SA)
Jak będzie wyglądać świat, jeśli – zgodnie z prognozami – ceny ropy naftowej w ciągu roku,dwóch sięgną 200 dol. za baryłkę?

 

Unieruchomione z powodu horrendalnych cen benzyny samochody, niedogrzane mieszkania, niemożliwy do opanowania wzrost kosztów produkcji, a w ślad za tym trwale wysoka inflacja. Globalna recesja, silnie dotykająca kraje uprzemysłowione. Potężne problemy finansowe krajów-importerów energii. A z drugiej strony, przelewające się bogactwo i rosnące w oczach wpływy polityczne eksporterów ropy i gazu. Takie wizje spędzają sen z oczu ekonomistom i politykom.

Prognozy szybkiego wzrostu cen surowców energetycznych mogą (choć nie muszą) być prawdziwe. Równo 10 lat temu baryłka ropy naftowej kosztowała zaledwie 10 dol., 5 lat temu było to już 30 dol., obecnie około 130 dol. Czy w ciągu kilkunastu miesięcy cena może nadal się zwiększać, przebijając kolejne psychologiczne bariery? Oczywiście, że tak. Nie takie rzeczy na rynku ropy naftowej widziano.

Trudno znaleźć surowiec, którego rynek byłby w równym stopniu zależny od innych czynników niż uczciwa gra popytu i podaży. Od kiedy w drugiej połowie XIX w. stworzona przez Johna Rockefellera firma Standard Oil stała się amerykańskim monopolistą naftowym, historia tego surowca to nieprzerwane pole ścierania się prywatnych i państwowych karteli, narzucających nabywcom korzystne dla siebie warunki gry. W połowie XX w. ukształtował się dyktat cenowy tzw. siedmiu sióstr – siedmiu wielkich kompanii naftowych (BP, Shell, Esso, Chevron, Texaco, Mobil i Gulf Oil), kontrolujących w szczytowym momencie swej potęgi ponad 80 proc. globalnego rynku, zarówno w sektorze wydobycia i przetwórstwa (w branżowym żargonie zwanym upstream), jak i docierania do konsumenta z ostatecznymi produktami wytwarzanymi z ropy (tzw. downstream). Rządy krajów posiadających wielkie złoża ropy szybko jednak doszły do wniosku, że i one powinny wykorzystać swoją pozycję. Skutkiem tego w 1960 r. powstał OPEC – organizacja krajów eksportujących ropę – kartel, którego zadaniem stała się kontrola globalnej podaży tak, by nie dopuścić do spadku cen.

O tym, że ropa stanowi surowiec strategiczny, a kontrola nad jej wydobyciem pozwala odgrywać ważną rolę na tym świecie, wiedziano od dziesięcioleci. Prawdziwa kariera tego surowca zaczęła się jednak dopiero 19 października 1973 r. Kolejna przegrana przez Arabów wojna z Izraelem spowodowała, że dominujące w OPEC kraje muzułmańskie postanowiły użyć przeciw swym wrogom i wspierającym ich Amerykanom najpotężniejszej broni, jaką miały, ogłaszając embargo na dostawy ropy naftowej do krajów Zachodu.

Gwałtownie ograniczona globalna podaż spowodowała, że rynek zwariował. W USA rozpoczęto racjonowanie benzyny, a cena baryłki ropy, od dziesięcioleci kształtująca się na dość stabilnym poziomie 2–3 dol., w krótkim czasie czterokrotnie wzrosła. Na świecie wybuchła prawdziwa panika, wystrzeliły w górę wskaźniki inflacji, a gospodarki krajów zachodnich wpadły w okres długotrwałej recesji. Po pierwszym szoku naftowym, w 1979 r. przyszedł drugi, zapoczątkowany rewolucją islamską w Iranie. Cena baryłki ropy ponownie trzykrotnie wzrosła, osiągając w 1980 r. poziom 36 dol.

Droga ropa naftowa spowodowała, że w USA, Zachodniej Europie i Japonii zapanowała stagflacja – połączenie gospodarczej stagnacji z wysoką inflacją. Jednocześnie wiele krajów rozwijających się wpadło w pułapkę wysokiego zadłużenia. Dotąd kredytów udzielały im hojnie zachodnie banki, w których kraje OPEC lokowały swoje gwałtownie rosnące kapitały. Kiedy jednak przyszedł czas spłaty, okazało się, że spłacać nie ma z czego – spodziewane wpływy eksportowe nie pojawiły się skutkiem stagnacji na głównych rynkach zbytu, a jednocześnie wysoka inflacja spowodowała silny wzrost stóp procentowych. Wiele krajów – w tym niemal cała Ameryka Łacińska – zostało zmuszonych do ogłoszenia częściowej niewypłacalności, z ciągnącymi się przez lata fatalnymi konsekwencjami dla rozwoju. Do tej niechlubnej listy niestety doszła również w 1981 r. Polska.

Wbrew ówczesnym oczekiwaniom globalny kryzys wywołany szokami naftowymi nie nabrał cech trwałości. Przede wszystkim zadziałały mechanizmy dostosowawcze gospodarki rynkowej. W odpowiedzi na trwały wzrost cen i spadek bezpieczeństwa dostaw, w wiodących krajach Zachodu zaczęto bardziej oszczędzać energię. Energochłonność produkcji w krajach OECD (zużycie energii na jednostkę PKB) obniżyła się w latach 1973–1993 o 25–30 proc. Z amerykańskich szos zniknęły paliwożerne samochody, opracowano technologie skuteczniejszej izolacji budynków, wdrożono wymagające mniej energii technologie produkcji. W rezultacie popyt na ropę zaczął rosnąć wolniej. Jednocześnie wzrosła podaż: odkryto nowe złoża, silnie spadł udział krajów OPEC w całości globalnych dostaw. Zachód był ponownie górą. Zduszono inflację, powróciła dobra koniunktura gospodarcza, a cena ropy zaczęła gwałtownie maleć, do 1998 r. obniżając się do poziomu 10 dol. za baryłkę. Biorąc pod uwagę znaczny spadek siły nabywczej dolara, było to realnie mniej niż przed pierwszym szokiem naftowym. Zachód wyszedł z tej walki obronną ręką, a główny rachunek za wojnę pomiędzy nim a OPEC zapłaciły nieposiadające zasobów ropy kraje rozwijające się.

Historia zmagań na rynku ropy na tym się nie skończyła. Zmienili się jednak główni aktorzy i główne osie konfliktu. Wraz ze wzrostem wydobycia ropy w krajach nie należących do OPEC, udział kartelu w światowej podaży spadł poniżej 40 proc. Jednocześnie coraz większego strategicznego znaczenia zaczął nabierać gaz ziemny. Zamiast dawnych naftowych siedmiu sióstr pojawiło się nowe siedem sióstr, czyli państwowe monopolistyczne przedsiębiorstwa naftowo-gazowe z Arabii Saudyjskiej, Rosji (Gazprom), Iranu, Chin, Wenezueli, Brazylii i Malezji. Zamiast marnotrawnego Zachodu, głównym silnikiem napędzającym światowy popyt na ropę stały się błyskawicznie rozwijające się Chiny.

Jednocześnie konflikty, które tradycyjnie wstrząsały regionami bogatymi w złoża surowców energetycznych, zamiast przycichnąć, tylko się wzmogły. Największe udokumentowane złoża ropy i gazu leżą przecież na niespokojnym Bliskim Wschodzie (odpowiednio ok. 60 proc. i 40 proc.), a drugie w kolejności – w nieco nieprzewidywalnej Rosji (5 proc. i 30 proc.). Nic więc dziwnego, że poczynając od dna w 1998 r., ceny ropy nieprzerwanie pną się w górę. W 2004 r. sięgnęły 45 dol., obecnie przekraczają 125 dol. za baryłkę. Mimo to popyt ciągle rośnie, a końca tego trendu nie widać.

Gdyby jeszcze 5 lat temu zapytać ekonomistów, co stanie się w sytuacji, gdy cena ropy przekroczy 100 dol., większość bez wątpliwości odpowiedziałaby: powróci stagflacja. Jeśli odnieść ceny do obecnej siły nabywczej dolara, to okazałoby się, że w najczarniejszym dla światowej gospodarki 1980 r. cena baryłki niewiele przekraczała równowartość dzisiejszych 90 dol. A to już wystarczyło, aby na świecie zapanowała recesja, drożyzna i finansowy chaos. Przy 125 dol. za baryłkę – cenie, którą właśnie odnotowujemy – spodziewano by się ciężkiego globalnego kryzysu i eksplozji bezrobocia. A o konsekwencjach ropy po 200 dol. za baryłkę mogliby wówczas rozmawiać tylko autorzy scenariuszy katastroficznych filmów.

Tymczasem nie jest aż tak źle. Mimo kłopotów, światowa gospodarka rozwija się, a inflacji daleko do rekordowych poziomów z końca lat 70. Czyżby udało się uniezależnić od drogiej ropy i gazu, a świat nauczył się żyć z kryzysami energetycznymi? I tak, i nie. Z jednej strony kraje rozwinięte lepiej potrafią neutralizować bez poważnego uszczerbku znacznie wyższe koszty energii, niż to się działo w przeszłości. W ciągu minionych dziesięcioleci udało się znacznie zmniejszyć energochłonność produkcji i przesunąć jej najbardziej energochłonne działy do krajów rozwijających się. Nieposkromiony wzrost popytu na ropę, o który chętnie oskarża się Chiny, to nie tylko dowód niezwykłej energożerności tamtejszego wzrostu, której symbolem jest lawinowo rosnąca liczba posiadanych przez Chińczyków samochodów, ale także naturalna konsekwencja stopniowego przekształcania się Państwa Środka w nową fabrykę świata.

Dzięki nowym technologiom kraje rozwinięte potrafią dziś skuteczniej niż kiedyś ograniczać zużycie energii, a w razie potrzeby dysponują też możliwościami – inna sprawa, że kosztownymi – zmniejszenia swego uzależnienia od ropy naftowej i gazu. Wszystko ma jednak swoje granice, również zdolności dostosowawcze gospodarki rynkowej. Dalszy gwałtowny wzrost cen surowców musiałby doprowadzić do wyższej inflacji i do recesji. Tyle że jej skutki prawdopodobnie silniej uderzyłyby w mieszkańców ubogich w surowce energetyczne krajów rozwijających się, którzy z jednej strony musieliby zaakceptować wyższe rachunki za importowaną ropę, z drugiej zaś boleśnie odczuliby spadek swego eksportu.

Wbrew pozorom taki scenariusz nie leży też w interesie krajów bogatych w surowce energetyczne. Na krótką metę zyskałyby one wprawdzie pieniądze i wpływy, ale w dalszej perspektywie mogłoby je czekać zmniejszenie popytu i załamanie cen, tak jak to już się stało w latach 1981–1998. Dlatego właśnie w stronę ropy po 200 dol. może przeć naiwnie antykapitalistyczny prezydent Wenezueli, ale nie będą mu w tym pomagali ani zainteresowani stabilnymi zyskami z inwestowanych za granicą miliardów arabscy szejkowie, ani zainteresowani długookresowym rozwojem potęgi swego kraju przywódcy Rosji. Wysokie ceny ropy i gazu to dziś dla nich los na loterii, pozwalający znacznie zwiększyć bogactwo i światowe wpływy. Ale dobre wykorzystanie tego losu jest możliwe tylko wówczas, jeśli wygrana nie spowoduje bankructwa całej loterii.

Wyobraźmy sobie jednak, że magiczna granica 200 dol. pęka i świat musi nauczyć się żyć z dramatycznie drogą ropą. Jakie byłyby długookresowe konsekwencje tego zjawiska? Przede wszystkim, efektem stałaby się zmiana struktury i wielkości zużycia energii. W krajach rozwiniętych ruszyłyby badania naukowe, w wyniku których samochody zaczęłyby palić po 2–3 litry na 100 km. Nauczono by się jeszcze lepiej oszczędzać energię. Towary, których produkcja wymaga dużych nakładów energii (np. ze stali) względnie podrożałyby, a konsumenci zmniejszyliby ich zakupy wybierając wyroby bardziej energooszczędne (np. z tworzyw sztucznych).

Opłacalne stałoby się również poszukiwanie alternatyw dla ropy i gazu – do łask wróciłby dziś nieco lekceważony węgiel, ogromnie wzrosłaby produkcja energii ze źródeł odnawialnych, ruszyłby na nowo program rozwoju energetyki jądrowej. To, co dziś wydaje się nieopłacalne – np. budowanie drogich instalacji do gazyfikacji węgla – szybko stałoby się działalnością wysokodochodową. A do tego ruszyłyby poszukiwania nowych złóż surowców energetycznych, jak również eksploatacja tych złóż, które dziś uznaje się za zbyt drogie. Kraje rozwijające się odczułyby koszty drogiej ropy znacznie boleśniej od krajów rozwiniętych. Tam efektem byłoby prawdopodobnie znaczne wyhamowanie wzrostu, przy mniejszych możliwościach redukcji zużycia energii. W wielu regionach świata wybuchłaby recesja ograniczająca popyt na paliwa. A to ponownie – tak jak w latach 80. – groziłoby nadwyżką podaży i radykalnym spadkiem cen.

A jak w tym wszystkim lokuje się Polska? Z pewnością nie ucieszyłaby nas wizja benzyny kosztującej za dwa lata 8–9 zł. Ale z drugiej strony powodów do paniki nie ma. Choć jesteśmy nadal stosunkowo niezamożni, mamy u siebie gospodarkę rynkową zdolną do dostosowania się do nowej sytuacji. Mamy także jeszcze wciąż ogromne możliwości zmniejszenia energochłonności produkcji i wzrostu oszczędności zużycia paliw. Co najważniejsze, dzięki dużym zasobom węgla jesteśmy nieźle wyposażeni w zasoby surowców energetycznych. Jeszcze wczoraj węgiel, przegrywający ekonomiczną konkurencję z gazem, wydawał nam się bardziej gospodarczym balastem niż korzyścią. Jutro, dobrze wykorzystany do produkcji czystej energii, może stać się polisą ubezpieczeniową przeciw szalejącym cenom i ograniczonym dostawom ropy i gazu.
 

Inne teksty Witolda M. Orłowskiego:

  • Siedem chudych lat - Żyjemy w ciekawych czasach, ale i przerażających. Po świecie znowu rozlewa się fala głodu. To największy wstyd naszej cywilizacji.
  • Biada, idzie bieda - Machina światowych finansów, która działała całkiem dobrze, nagle jakby się zacięła. Czy czeka nas potężny globalny kryzys finansowy?
  • Wydawanie to wyzwanie - Państwowe pieniądze można wykorzystywać dużo bardziej racjonalnie. Dlaczego u nas jest to takie trudne?
  • Dołujący wzrost - Przyzwyczailiśmy się do niskiej inflacji. Dziś widać, że trochę za szybko i za łatwo. 
     

 

Polityka 22.2008 (2656) z dnia 31.05.2008; Rynek; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Płynne prognozy"
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną