Tegoroczne lato dręczy nas nie tylko katastrofalnymi burzami. To także czas nieprzyjemnie wysokich cen. GUS policzył, że roczna inflacja w lipcu sięgnęła już 4,8 proc. W sierpniu pewnie dojdzie do 5 proc. Na tym właśnie poziomie jest obecnie inflacja w USA, a w całej strefie euro pozostaje niewiele niższa (4,1 proc.). Można więc powiedzieć, że nieoczekiwanie znaleźliśmy się w doborowym towarzystwie, od którego każdy jak najszybciej chciałby się uwolnić. Inflacyjne impulsy od wielu miesięcy szły przede wszystkim z rynku surowców, paliw i żywności.
Rosnący popyt (nieważne, prawdziwy czy spekulacyjny) zderzył się na międzynarodowych rynkach z ograniczoną podażą, co zawsze skutkuje wzrostem nerwowości i cen. Fala była tak wysoka, że w jednym czasie przykryła obszar niemal wszystkich rozwiniętych państw. Nasza sytuacja jest jednak sporo lepsza od tej, w jakiej znalazło się wielu towarzyszy niedoli. I jeśli ceny w Polsce pozostaną wysokie, powinniśmy mieć pretensje wyłącznie do siebie. Nasz as w rękawie to obecne, jak na europejskie warunki bardzo wysokie, tempo wzrostu gospodarczego. W tym roku będzie ono 2,5–3-krotnie wyższe od tempa rozwoju USA, Wielkiej Brytanii czy większości krajów strefy euro.
Dlaczego to takie ważne? Bo przy szybko rozwijającej się gospodarce bank centralny może śmielej (choć zawsze z bólem) podnosić stopy procentowe i tym samym pracować na rzecz przyduszenia inflacji. Gdy gospodarka zwalnia lub jest w stagnacji, o taką decyzję znacznie trudniej, a czasem staje się wręcz niemożliwa. Każdego miesiąca udowadniają to ostatnio Amerykanie, którzy za wszelką cenę próbują odzyskać gospodarczy wigor, nie zważając na rosnącą w kraju drożyznę.