Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Którędy cieknie?

Kryzys dociera do Polski

Rys. Janusz Kapusta Rys. Janusz Kapusta
Na razie gospodarka bardziej się kryzysu boi, niż go odczuwa. Ale już widać miejsca, którymi on się do nas wciska. Wiele firm już tnie koszty, ogranicza produkcję, zawiesza inwestycje. Na razie, często, na wszelki wypadek. Ale to oznacza, że ten wypadek spowodują.

Już nie przeciek, ale wręcz kryzysowy strumień wlewa się do realnej gospodarki przez sektor finansowy. Od niego zaczął się wprawdzie kryzys światowy, ale my przez pierwsze miesiące łudziliśmy się, że nas to nie dotyczy, bo banki w Polsce działają tradycyjnie i zarazy, roznoszącej się za pośrednictwem zbyt ryzykownie skonstruowanych tzw. instrumentów pochodnych, rozprzestrzenić nie zdążyły. Otóż zdążyły, tylko nośnik nazywa się inaczej – opcje walutowe. Polscy eksporterzy tracą dziś więcej na opcjach niż na ograniczeniu zagranicznych zamówień.

Opcje miały chronić przed stratami wynikającymi z wahań kursu złotego. Bank swemu klientowi mówił tak: złoty jest drogi, a wszystkie prognozy zgodnie przewidują, że będzie się jeszcze bardziej umacniał, więc twoje kontrakty mogą się okazać nieopłacalne. Możesz jednak wykupić od nas opcje walutowe, czyli gwarancję, że bez względu na kurs zapłacimy ci za euro na przykład 3,50 zł.

I eksporterzy rzucili się na opcje. Gdy wiosną 2008 r. euro kosztowało zaledwie 3,10 zł, im bank płacił 3,50 zł. – Jak mogłem nie kupić opcji, skoro ponad 80 proc. produkcji wysyłam za granicę? – pyta Maciej Formanowicz, prezes Fabryki Mebli Forte w Ostrowi Mazowieckiej.

Kłopoty eksporterów

Eksporterzy należą dziś do największych ofiar kryzysu. Zamiast liczyć zyski, wynikające z osłabienia złotego, liczą straty spowodowane zakupem opcji. Euro kosztuje już ponad 4 zł, a oni nadal dostają od banku tyle samo (np. 3,50 zł, bo taka była umowa). Pół biedy, jeśli ktoś kupił tylko opcje pod rzeczywisty eksport – ten nie zarobi, ale i nie splajtuje. Gorzej z firmami, które postanowiły na opcjach pospekulować, licząc na łatwy zysk. Tym grozi dziś bankructwo, zbliżające się tym szybciej, im bardziej tanieje złoty. Najbardziej łakome na łatwe pieniądze okazały się małe przedsiębiorstwa, których prezesi nie bardzo rozumieli, jakie pułapki czają się w tych umowach.

Dziś szacuje się, że polskie firmy, które kupiły opcje, są już winne bankom 5,5 mld zł. Za dokładne liczenie strat zabrała się Komisja Nadzoru Finansowego. Trochę za późno. Opcjom walutowym winna była przyjrzeć się i ostrzec przed nimi dużo wcześniej. Te instrumenty w latach 90. spowodowały przecież wielkie problemy niektórych firm niemieckich.

Polska Rada Biznesu, której przewodzi dziś Zbigniew Jakubas, uważa, że zagraniczne giganty finansowe na polskim rynku grają nieczysto. Nie tylko dlatego, że sprzedawały opcje, nie informując dokładnie klientów, ile zapłacą, jeśli złoty się osłabi (miały to być instrumenty finansowe, których zakup nie niesie ze sobą ryzyka). Także dlatego, że te same instytucje finansowe, które opcjami handlowały, mogły też mieć poważny wpływ na osłabienie złotego.

Zastrzeżenia przedsiębiorców podziela wielu analityków finansowych. Rynek aż huczy od plotek, że wielcy światowi gracze rozhuśtali kurs naszej waluty, bo jest to dla nich okazja do łatwego zarobku. I że te ataki spekulacyjne mogą się powtarzać. Im słabszy złoty, tym więcej zarobią sprzedawcy opcji, a stracą polscy eksporterzy. Dowodów wprost nikt nie przedstawia, ale poszlaki dają do myślenia. W podwójnej roli wystąpił m.in. amerykański bank JP Morgan. Najpierw jako dostawca hurtowy opcji walutowych dla polskich banków. Potem jako autor alarmistycznych raportów, prognozujących gwałtowny spadek wartości naszej waluty i załamanie wzrostu gospodarczego.

Wielki gracz, wielka gra

Wielkie instytucje finansowe, które poniosły ogromne straty, próbują, chociaż częściowo, odbić je sobie na słabszych rynkach, wpędzając je w kłopoty. Ale też rządy nie są wobec nich całkowicie bezsilne. – W takich przypadkach, podczas rozmowy w cztery oczy, daje się przedstawicielowi takiej instytucji do zrozumienia, że będzie jej trudniej robić u nas interesy. Metoda łagodnej perswazji zwykle okazuje się skuteczna – uważa Rafał Antczak z Deloitte.

Banki, które stały się sprawcami kryzysu, przez zmianę polityki kredytowej przenoszą kłopoty do realnej gospodarki. – Działające w Polsce instytucje finansowe najczęściej kontroluje zagraniczny kapitał, zawężając pole podejmowania decyzji – twierdzi prezes jednego z banków. Jeszcze niedawno bankowcy sami namawiali przedsiębiorców do wzięcia kredytu. Teraz dostali dyspozycje, by maksymalnie ograniczać ryzyko. I mimo że RPP obniża stopy procentowe, cena kredytu wciąż pozostaje wysoka. Banki w ten sposób odbijają sobie wysokie oprocentowanie lokat, a realna gospodarka dusi się z braku pieniędzy. Banki, identycznie jak ich klienci, narzekają, że brakuje im gotówki, więc w 2009 r. udzielą mniej kredytów niż rok wcześniej.

Małgorzata Chechlińska, właścicielka świetnie prosperującego luksusowego ośrodka hotelowo-konferencyjnego Ossa koło Rawy Mazowieckiej, miała dogadany z bankiem kredyt na jego rozbudowę. Teraz pożyczkodawca zażądał większego wkładu własnego. Skoro wszyscy wieszczą kryzys, to pewnie wiedzą, co robią. Wprawdzie Ossa na brak klientów nie narzeka, ale kto wie? A nuż za kilka miesięcy ich zabraknie? Może lepiej wstrzymać się na pół roku z rozbudową ośrodka? W podobny jak Chechlińska sposób rozumuje dziś wielu przedsiębiorców. Efekt? Na wszelki wypadek odkładają terminy zaplanowanych inwestycji.

Adam Krzanowski, prezes krakowskiej firmy Nowy Styl produkującej meble biurowe, twierdzi, że rok kryzysowy dla firmy to taki, gdy przychody nie rosną. Nie spodziewa się jednak, żeby zmalały. Ale nowej kotłowni i magazynów, których budowę miał rozpoczynać, na razie nie postawi. Wyremontuje stare.

Duzi i silni na wszelki wypadek wstrzymują zaplanowane inwestycje. Ale małych i średniaków, uzależnionych od kredytu obrotowego, restrykcyjna polityka banków doprowadzić może do masowych plajt. Andrzej Gantner, dyrektor Polskiej Federacji Producentów Żywności (PFPŻ), za najsłabsze ogniwo uważa przemysł mięsny, a zwłaszcza ubojnie. – Zaostrzone kryteria oceny ryzyka banki zaczęły wprowadzać w grudniu, a w styczniu możemy już mówić o stanie przedzawałowym – ocenia. Rentowność w branży mięsnej zawsze była niska, więc banki uznają, że to klient niepewny. A bez kredytu obrotowego funkcjonować się nie da. Najpierw trzeba rolnikom zapłacić za żywiec, ale samemu na zapłatę od wielkich sieci trzeba czekać trzy miesiące.

Do Macieja Dudy, szefa Polskiego Koncernu Mięsnego, zaczynają się więc zgłaszać koledzy z branży z propozycją, by ich wykupił. Dudzie pieniędzy nie brakuje, jeszcze w latach prosperity uniezależnił się od hipermarketów, inwestując we własną sieć dystrybucji. Przejęć więc nie wyklucza, ale będzie wybierał najlepszych, poczeka tylko, aż stanieją.

Rządzić kryzysem

Dobrą stroną kryzysu jest to, że przyspieszy proces oczyszczania rynku z firm słabych i nieudolnych – uważa Rafał Antczak z Deloitte. Oburza jednak, że wiele przedsiębiorstw może się przewrócić tylko dlatego, że bank podstawił im nogę. Najwięksi więc nawet przeciwnicy ingerencji państwa w rynek chętnie powtarzają pogłoskę, że w liberalnej Wielkiej Brytanii odbywają się poufne rozmowy członków rządu z największymi bankierami, podczas których daje się im do zrozumienia, że jeśli nie zaczną z powrotem pompować do gospodarki pieniędzy, mogą się liczyć z utratą licencji. Groźba jest poważna, ale sytuacja także. Taką metodę moralnej perswazji Rafał Antczak nazywa zarządzaniem kryzysem i zachęca do jej stosowania również nasz rząd.

Nie wszystkiemu jednak winne są banki. Spadek eksportu żywności zafundowaliśmy sobie na własne życzenie. Jego przyczyną jest zła polityka rolna, której przedmiotem troski jest konserwowanie rolnictwa drobnotowarowego, zamiast jego unowocześnianie. Po wejściu do UE cieszyliśmy się, że polska żywność podbija rynki sąsiadów i utkwiliśmy w błogim przekonaniu, że zawsze tak będzie. Tymczasem apetyt sąsiadów na nasze mięso i sery, zamiast się zaostrzać, malał. – W 2004 r. ceny polskiej żywności były około 60 proc. niższe niż za Odrą – twierdzi Andrzej Gantner. Teraz nasza przewaga cenowa stopniała do 20 proc. Jeśli popyt na świecie maleje, widzimy, że klienci rezygnują z polskiej żywności, są przecież tańsi dostawcy. Z kolei kraje starej Unii, których żywność jest od naszej droższa, wypracowały sobie marki, a towar mają wystandaryzowany, bo takiego oczekują dziś klienci.

Do Związku Polskie Mięso zgłosił się klient z Japonii, który potrzebuje ogromnych ilości boczku. My, świńska potęga, mamy wieprzowiny w bród, a jednak intratny kontrakt Japończyk zawarł z Duńczykami. Nasi drobnotowarowi rolnicy nie są w stanie dostarczać regularnie partii boczku, w których warstwa tłuszczu nie będzie szersza, niż życzy sobie tego odbiorca. Duńczycy – jak najbardziej.

Cost killer w cenie

Można by machnąć ręką na fanaberie Japończyków, gdyby nie fakt, że dziś cały świat oczekuje, że każda partia – czy to boczek, czy jabłka – będzie identyczna! W tej sprawie przez cztery lata w UE nie zrobiliśmy oszałamiających postępów.

Gantner ostrzega też, że nasza niechęć do dużych ferm ma swoją cenę. – Już teraz polscy klienci jedzą więcej mięsa z importu niż krajowego. Duńskie jest bowiem tańsze – mówi. Eksport polskiej żywności w 70 proc. ciągną obecnie koncerny zagraniczne. Firmy z kapitałem krajowym jako pierwsze wypadają z rynków. Ofiarami światowego kryzysu stają się nasze mleczarnie. Ich specjalność eksportową – mleko w proszku – taniej można kupić od Bułgarów i Rumunów, a serów nie zdołaliśmy wylansować.

Ponieważ wszystkim brakuje gotówki, światowe koncerny będą ją wysysać z krajów, w których działają ich spółki-córki. Zrobią to w sposób zgodny z prawem, czyli przez transfer do ojczyzny dywidendy – ostrzega „The Economist”. – Skoro każdy boi się spadku przychodów, zysk trzeba ratować cięciem kosztów – potwierdza polski prezes zagranicznej korporacji. W wielu firmach najważniejszymi osobami stają się obecnie cost killerzy.

W pierwszej kolejności rezygnuje się z wydatków, które nie mają bezpośredniego wpływu na sprzedaż. Andrzej Gantner z Polskiej Federacji Producentów Żywności boi się, że mogą to być np. akcje dowodzące społecznej odpowiedzialności biznesu, takie jak propagowanie wśród uczniów racjonalnego sposobu odżywiania. Na pierwszej linii do odstrzału są też wydatki na marketing i sponsoring.

Odchudzanie kadr

Zaczęły się też cięcia wśród załóg. Banki jako pierwszych odstrzeliły doradców finansowych. Najmniej współczują im ich klienci. Z sondażu, zleconego przez Komisję Nadzoru Finansowego, wynika, że straciliśmy do nich zaufanie – aż 63 proc. osób, które wzięły kredyt mieszkaniowy, nie konsultowało tego z doradcą. Wielu z nas za późno zorientowało się, że doradcy, dzwoniąc do nas z propozycją „pani kupi misie, to świetna inwestycja” (akcje małych i średnich przedsiębiorstw, których ceny zleciały na łeb na szyję), zadbali bardziej o swój niż o nasz interes. Za sprzedaż jednostek misiów dostawali od banku prowizję, a wciskali je klientom wtedy, gdy bardziej zorientowani zdali już sobie sprawę, że ceny akcji mogą tylko spaść.

Polski prezes zagranicznej korporacji uważa, że zapowiedź kryzysu zachęciła też pracodawców do przyjrzenia się listom płac w branżach, które obecnie uznaje się za przepłacone, głównie w telekomunikacji i marketingu oraz firmach konsultingowych. Jeszcze przed kilkoma miesiącami firmy biły się o pracowników. Dziś uważają, że często przelicytowały, wielu z nich nie jest wartych swoich pieniędzy. Do grona przepłaconych zalicza się też kadrę zarządzającą banków.

Wiele polskich firm zwalnia ludzi, chociaż dopiero spodziewa się kryzysu. Spółka Forte produkcję styczniową ma już sprzedaną, ale stan zatrudnienia jeszcze w ubiegłym roku zmniejszyła o kilkaset osób. To na wypadek, gdyby za kilka miesięcy portfel zamówień okazał się chudszy. Podobnie krakowski Nowy Styl. Meble biurowe, w których się specjalizuje, to wydatek, z którego klienci, w razie kłopotów, najszybciej rezygnują. Inna rzecz, że jeszcze tego nie robią. Nowy Styl m.in. robi krzesła na stadiony i ma na nie dwa razy więcej zleceń niż w 2008 r. Ale na cięższe czasy też woli się przygotować.

Dla pracowników globalnego koncernu stalowego Arcelor Mittal ciężkie czasy zaczęły się tuż po zakończeniu olimpiady w Pekinie, gdy siadła koniunktura na stal. Od tego czasu w 60 krajach świata, w których obecny jest koncern, jak biblię powtarza się słowa właściciela Lakshmi Mittala, że w czasach bessy każdego dolara należy oglądać i traktować tak, jakby to był ostatni dolar w naszym życiu. Rezultatem tego przyglądania się było zawiadomienie urzędów pracy o zamiarze zwolnień 980 pracowników z hut na Śląsku i w Krakowie. Głównie, jak zauważa rzecznik Andrzej Krzyształowski, białych kołnierzyków. Wprowadza się też zachęty dla zwolnień dobrowolnych. 98 tys. zł dostaną ci, którzy decyzję o odejściu z firmy podejmą w styczniu, 88 tys. – ci, którzy zdecydują się w lutym, a 78 tys. – w marcu. Gdyby ktoś chciał się przekwalifikować na górnika, to Kompania Węglowa potrzebuje co najmniej 3 tys. nowych pracowników.

Oszczędności Mittala nie ograniczają się tylko do zwolnień. Wstrzymano zamówienia na laptopy, telefony komórkowe i kieszonkowe komputery. Nakazano unieważnić karty 3G, umożliwiające korzystanie z Internetu w komórkach. Zakazano rozmów przez tradycyjne telefony, zalecając korzystanie z darmowej telefonii komórkowej. Kadra kierownicza w podróże służbowe nie lata już klasą biznes.

Odchudzają się zarówno tacy, którzy boją się spadku przychodów, jak i tacy jak wrocławski Bombardier (dawniej Pafawag), którym zamówień przybywa. Klienci mniej może zamówią wagonów towarowych, ale wzrost zapotrzebowania na pasażerskie oraz dla metra jest pewny. Ogranicza go tylko zdolność wykorzystania przez samorządy funduszy unijnych.

Dieta odchudzająca, jaką zastosowały przedsiębiorstwa, w skali mikro wydaje się uzasadniona. Uczyni je bardziej odpornymi na kryzys. Ale w skali makro prawdopodobnie ten kryzys uczyni jeszcze groźniejszym. Jeśli bowiem ludzie zobaczą, że jest gorzej, niż się spodziewali, a bezrobocie rośnie szybko, konsumenci, wzorem przedsiębiorców, także gwałtownie zacisną pasa i ograniczą konsumpcję. A wtedy kryzys mamy jak w banku, mogą się spełnić najbardziej pesymistyczne scenariusze. To, jak trudny okaże się ten rok, zależy także od naszej wiary w lepszą przyszłość.

Współpraca: Jan Dziadul

Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną