„Człowiek z Davos" - tak Samuel Huntington ochrzcił kiedyś członków globalnej elity polityczno-finansowej, którzy „nie czują się lojalni wobec swoich narodów, granice państw postrzegają jako przeszkody, które szczęśliwie znikają, a rządy uważają za relikt przeszłości, którego jedyną użyteczną funkcją jest to, że ułatwia działanie globalnej elity". Amerykański politolog zmieniłby zdanie, gdyby dożył 39. Światowego Forum Ekonomicznego.
W tym roku w Davos politycy triumfowali nad przedsiębiorcami, a państwa nad korporacjami. Zamiast o fuzjach i przejęciach - rozmawiano o nacjonalizacji banków, zamiast o dywidendach - debatowano o deficytach. Tematem numer jeden był kryzys finansowy i recesja gospodarcza. I choć motto zjazdu brzmiało „Kształtując świat po kryzysie", uczestnicy nie byli w stanie nawet wyobrazić sobie tego świata - szok po wydarzeniach minionego roku jest jeszcze zbyt silny.
„Msza neoliberałów", jak nazwał kiedyś Davos Aleksander Smolar, zamieniła się w spowiedź z grzechów turbokapitalizmu. W ramach umoralniania odwołano nawet większość hucznych imprez towarzyszących. Mimo to kac po Światowym Forum Ekonomicznym jest potężny. Konsens z Davos, europejska wersja Konsensu Waszyngtońskiego, leży w gruzach, a jedyne, co spaja dziś elity polityczno-finansowe, to strach przed kryzysem finansowym i bezradność wobec globalnej recesji.