Rząd długo zaprzeczał, że polską gospodarkę kryzys stulecia mocno zaboli, ale w końcu się poddał. Najpierw premier wypalił, że produkt krajowy brutto (PKB) wzrośnie w tym roku najpewniej tylko o 1,7 proc. (ze wstępnych szacunków wynika, że w ubiegłym było to jeszcze 4,8 proc., a oficjalne założenia budżetowe to nadal 3,7 proc.). Chwilę potem zaczęło się ekspresowe „strzyżenie resortów”. W szokującym tempie pięciu dni ministrowie mieli znaleźć 17 mld zł oszczędności, o które w 2009 r., być może, trzeba będzie obciąć wydatki. Na tyle właśnie minister finansów wycenił spadek dochodów państwa wynikający z leniwie rosnącej produkcji, sprzedaży, słabnącego eksportu i wreszcie ze wzrostu bezrobocia. Ważne, że na większe pożyczki i powiększanie budżetowego deficytu – co dzisiaj w świecie niemal powszechne, choć niekoniecznie słuszne – przystać nie chce. Konsekwentnie uważa, że na ten politycznie najłatwiejszy zabieg nas nie stać.
Donald Tusk to nie baron Münchhausen. Za włosy ani siebie, ani Polski z gospodarczego bagna nie wyciągnie. Ale oczywiście musi się starać. I właśnie to czyni. Premier słusznie, choć niepotrzebnie w takim nerwowym pośpiechu, szuka możliwych oszczędności (bo zawsze warto to robić), próbuje zamrozić finansowanie partii politycznych i podwyżki dla urzędników państwowych (budżetowi nic to nie pomoże, ale przynajmniej władza przekazuje obywatelom znak solidarności), z rezerwą (co budzi dziś powszechny aplauz) odnosi się do płaczliwych nawoływań bankierów o pieniądze podatników i zapowiada pomoc dla firm. Na razie powinno wystarczyć.
Dziś nieprzewidywalność wydarzeń jest tak wysoka, że próba przeczekania najbliższych miesięcy bez decyzji o nowelizacji budżetu wydaje się rozsądna. Trzymając w karbach (na razie) tegoroczny budżet przynajmniej definitywnie nie zamykamy sobie drogi do euro i mniej narażamy złotego na kolejne spekulacyjne ataki. W skrzynce z narzędziami jest jeszcze piła, łom, obcęgi i inne brutalne narzędzia. Na razie sięgnięto po ściskające wydatki imadło i parę śrubokrętów.