Co nie znaczy, że o całej sprawie należy zapomnieć. Wręcz odwrotnie, płynie z niej bowiem nauczka dla tej oraz kolejnych ekip rządzących, że nie należy naginać procedur pod potrzeby polityczne.
Z ekonomicznego punktu widzenia obie stocznie, szczecińska i gdyńska, po wybuchu kryzysu były nie do uratowania. Nie ma tylu zamówień na statki, a już wcześniej ich produkcja była nieopłacalna. Padają stocznie duńskie i niemieckie, można je kupić za psie pieniądze. Rząd o tym wiedział, ale zabrakło mu odwagi, żeby otwarcie zakomunikować to związkowcom, których nastroje podgrzewała opozycja. Potencjalni inwestorzy w kolejkę do polskich stoczni się nie ustawiali, Katarczycy byli jedynymi niezdecydowanymi. To „pod nich" więc naginano procedury i przewlekano przetarg, łudząc się, że to pomoże. Że nawet, jeśli w stoczniach powstawać będą konstrukcje stalowe, to przy nich uratuje się także, choćby szczątkową produkcję statków, miejsca pracy zostaną zachowane.
Minister Aleksander Grad wiedział, że Katarczycy myślą o inwestycjach w Polsce (złożyli oficjalną ofertę na prywatyzację dwóch zakładów chemicznych). Łudził się, że może potraktują stocznie jako „koszt uzyskania przychodu", czyli kupią je, by dobrze ułożyć sobie stosunki z nami. Że względy polityczne przeważą nad ekonomicznymi. Jak jednak widać, to tylko nasza, polska, specjalność.