Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Edukator Ekonomiczny

Falochron

Jakie instytucje strzegą bezpieczeństwa naszych pieniędzy?

Największym zagrożeniem dla polskiego sektora bankowego są duże wahania kursu złotego. Największym zagrożeniem dla polskiego sektora bankowego są duże wahania kursu złotego. Marek Sobczak / Polityka
Zagraniczne banki, które pożyczały Grecji, nie odzyskają połowy pieniędzy. Czy odbije się to na polskich instytucjach finansowych kontrolowanych przez zachodni kapitał? Czy nasze pieniądze są w nich bezpieczne?
Rolą nadzoru bankowego jest przewidywać przyszłe ewentualne zagrożenia i starać się im zapobiegać. Rolą nadzoru bankowego jest przewidywać przyszłe ewentualne zagrożenia i starać się im zapobiegać.

***

Sprawdź swą wiedzę z ekonomii - zapraszamy do rozwiązania naszego quizu. W tej edycji sprawdzamy m.in. o to, jak bez stresu płacić kartami bezstykowymi, jak politycy wpływają na gospodarkę oraz o instytucje, które strzegą bezpieczeństwa naszych pieniędzy  >>

***

Polski sektor finansowy już wcześniej wyciągnął wnioski z kryzysowych doświadczeń banków zagranicznych. Zwłaszcza że nie musiał leczyć ran po pierwszym kryzysie, gdyż nie były głębokie. Gdy więc światowe giganty chudły, tracąc kapitały, nasze banki starały się zgromadzić fundusze, które pozwolą im przeżyć gorsze czasy. Nadzorca, pilnujący stabilności sektora, czyli Komisja Nadzoru Finansowego, skłaniała je do tego od kilku lat. Falochron mający uchronić Polskę przed wysoką falą płynących z Zachodu zagrożeń został zbudowany. To nie tylko opinia byłego szefa KNF Stanisława Kluzy, ale i Ministerstwa Finansów. Potwierdza ją także Narodowy Bank Polski, który dwa razy w roku publikuje raporty dotyczące stabilności sektora finansowego w kraju. Tzw. stress testy polskie banki zdają bez kłopotów.

Wielką wartością naszego systemu bankowego są... jego klienci. Jesteśmy społeczeństwem, które nie tak łatwo przestraszyć, mamy nawet stosowne przysłowie „strachy na lachy”. Kiedy pod koniec 2008 r. bankierzy drżeli, że ludziom puszczą nerwy i zaczną wypłacać oszczędności (panika jest w stanie przewrócić każdy bank), Polacy zachowywali się bardzo powściągliwie. Może dlatego, że przez ostatnich 20 lat zdążyli nabrać zaufania do naszych instytucji finansowych.

Spora w tym zasługa Generalnego Inspektoratu Nadzoru Bankowego, który do końca 2007 r. podlegał NBP, teraz natomiast jest częścią KNF. Chociaż w latach 90. kilka najsłabszych banków upadło, a kilkadziesiąt innych musiało wdrożyć programy naprawcze, Polska jako jedyny kraj posocjalistyczny uniknęła kryzysu bankowego. Ostatnią upadłość banku przeżyliśmy na progu XXI w. (Bank Staropolski).

Aż trudno uwierzyć, że przez kilkanaście lat po transformacji nie było Bankowego Funduszu Gwarancyjnego – istnieje dopiero od 1995 r. Dziś gwarantuje on nasze oszczędności aż do równowartości sumy 100 tys. euro. Te gwarancje są tylko jednym z oczek w gęstej siatce bezpieczeństwa. To realne pieniądze, którymi dysponuje fundusz. I realne możliwości dodatkowego obciążenia sektora, gdyby jakaś jego część wpadła w tarapaty i z kasy BFG trzeba by wypłacać gwarantowane depozyty.

Co złego może się stać?

Największym zagrożeniem dla polskiego sektora bankowego są duże wahania kursu złotego. Duże, czyli jakie? – Nie takie, że frank szwajcarski kosztowałby np. 4 zł, ale o wiele więcej, na przykład 9 zł – uważa prezes jednego z banków. Wtedy osoby i firmy zadłużone w walutach obcych mogłyby mieć poważne problemy ze spłatą rat pożyczek. Portfele złych długów mogłyby zrujnować bilanse kredytodawców. Zachwiać ich wypłacalnością wobec tych, którzy ulokowali u nich swoje oszczędności.

Dziś, gdy kurs franka stał się mało przewidywalny i przeżywaliśmy dni, gdy jego wartość wyrażona w złotych rosła bardzo szybko, klienci banków doskonale to zagrożenie rozumieją. Chętnych do zadłużania się w walutach, w których pracodawca nie wypłaca nam pensji, gwałtownie ubyło.

Rolą nadzoru bankowego jest jednak przewidywać przyszłe ewentualne zagrożenia i starać się im zapobiegać. Nasz ostrzegał przed nimi już dawno, jeszcze jako Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego. Starał się skłonić banki do ograniczenia puli kredytów walutowych, gdy frank kosztował o wiele mniej niż obecnie. Niektóre banki w ogóle zrezygnowały z dewizowych pożyczek. Wielu potencjalnych klientów i niektóre media uważały, że to ograniczanie naszej wolności gospodarczej, że mamy prawo do ryzyka, jeśli chcemy je ponosić. Wtedy jednak kredyty walutowe wydawały się o wiele bardziej opłacalne, a ryzyko niewielkie.

Protesty wywołały nawet rekomendacje Komisji Nadzoru Finansowego, która wzmocniła trend zapoczątkowany przez GINB. Zaleciła bankom zastosowanie ostrzejszych kryteriów przy ocenie zdolności kredytowej klientów, ciągle gotowych na zadłużanie się w walutach obcych. Tym zaś, którzy taką pożyczkę dostaną, banki miały zostawić w budżetach domowych rezerwę na wypadek, gdyby waluta kredytu zdrożała i musieli płacić wyższe raty. Z obecnej perspektywy widać, że te ograniczenia okazały się bardzo potrzebne. Dzisiaj suma pożyczek udzielonych gospodarstwom domowym we frankach w skali kraju wynosi ok. 159 mld zł i – nawet gdyby złoty osłabił się jeszcze bardziej – nie stanowi wielkiego zagrożenia dla systemu bankowego.

Grono zwolenników wolnego wyboru gwałtownie zmalało. Urosło zaś grono tych, którzy uważają, że z pomocą zadłużonym w walutach obcych powinno pospieszyć państwo, np. zamrażając kurs franka. Niewątpliwym pożytkiem jest natomiast fakt, że wszyscy zdajemy sobie teraz sprawę, jak bardzo ryzykowne są kredyty walutowe.

Bankowcy z niepokojem śledzą też światowe giełdy. Instytucje finansowe także przecież inwestują. W papiery rządowe innych krajów (nasze na szczęście greckich ani włoskich obligacji w portfelu nie mają), ale także w akcje przedsiębiorstw. Spadek indeksów giełdowych niekorzystnie odbija się na ich bilansach. Cen akcji giełdowych nikt nie gwarantuje, od tej strony nie można się zabezpieczyć. Trzeba więc od innej. Przez stworzenie infrastruktury prawnej.

Siatka bezpieczeństwa

Dwa najważniejsze przepisy to uchwała Komisji Nadzoru Bankowego zwana płynnościową i ustawy o rekapitalizacji niektórych instytucji finansowych oraz o udzielaniu przez Skarb Państwa wsparcia instytucjom finansowym. Pierwszy narzuca normy, mające chronić instytucje finansowe przed utratą płynności. Może się to zdarzyć w sytuacji, gdy bank udzielił na sporą sumę kredytów długoterminowych, na przykład hipotecznych, zaś w kasie ma głównie depozyty krótkoterminowe. Gdyby ludzie masowo chcieli je wycofać, bankowi może zabraknąć pieniędzy na wypłaty. W normalnej sytuacji pożycza się od kolegi. Już pierwszy kryzys pokazał jednak, że w trudnych chwilach pierwsze tracą do siebie zaufanie same banki. Przejawia się to tym, że jeden drugiemu nie wierzy i boi się mu pożyczać. Lepiej więc uważać, by nie trzeba było pożyczać. Zaostrzone normy płynności to kolejne oczko w sieci bezpieczeństwa – banki na wypadek sytuacji awaryjnych muszą mieć więcej w kasie. Co więcej, sam NBP jest najwyższą instancją, która musi ratować system pożyczkami. Finansiści nazywają go pożyczkodawcą ostatniej szansy.

Ustawy rekapitalizacyjne to z kolei instrument dla ministra finansów. Może z niego skorzystać, gdy zrobi się naprawdę źle i pomocną rękę do tonącej instytucji finansowej musi wyciągnąć państwo (dotychczas nie było takiej potrzeby). Europa, jak do tej pory, nie chce przetestować upadku żadnego wielkiego banku. Woli je ratować za każdą cenę. Nasze państwo też może do takiego upadku nie dopuścić. Alternatywą jest dokapitalizowanie potencjalnego bankruta pieniędzmi podatników. W zamian podatnicy staną się właścicielami odpowiedniej części udziałów. To renacjonalizacja. Kiedy finansowe tsunami się cofnie i fale opadną, państwo swoje udziały sprzeda. Podobny scenariusz przy pierwszej fali kryzysu zastosowały nawet liberalna Wielka Brytania i Irlandia. Powiedzenie, że jakiś bank „jest zbyt wielki, żeby upaść”, wciąż jest w Europie aktualne.

Zapasy na zimę

Wielkie światowe instytucje ulokowały sporo pieniędzy w papierach, których obecna wartość jest niska. Popsuły swoje bilanse. W języku branży mówi się, że mają za mały współczynnik wypłacalności. To znaczy, że ich kapitały własne są za małe w stosunku do skali udzielanych kredytów. A to dla ich klientów mających w tych bankach depozyty może okazać się niebezpieczne. W takich przypadkach albo właściciele muszą podnieść kapitał, albo bank ogranicza działalność.

Z błędów i doświadczeń zachodnich kolegów wyciągnął wnioski nasz nadzór. W czasie, gdy angielskie czy holenderskie banki chudły, bo malały ich kapitały własne, polska Komisja Nadzoru Finansowego, w sposób nieformalny, skłaniała banki do podnoszenia współczynnika wypłacalności powyżej ustawowego minimum (8 proc.). Obecnie wynosi on 13,5 proc. Nasze banki jeszcze nigdy nie były tak bogate jak teraz. „Bogate” znaczy także bezpieczne, bo dysponujące o wiele większym kapitałem własnym. Jest po to, by w razie kłopotów właściciele ratowali je najpierw własnymi pieniędzmi, a nie – podatników oraz osób, które powierzyły im własne oszczędności.

Tą dewizą nasz nadzór bankowy kierował się od początku swego istnienia. Był konserwatywny, ostrożny i nad wyraz powściągliwy w sięganiu po państwowe pieniądze w razie konieczności ratowania potencjalnych bankrutów. Nawet gdy już wydawało się, że inaczej nie da rady, do roli ratownika angażowano inwestora zagranicznego. Duże doświadczenie w tym względzie ma szef KNF Andrzej Jakubiak, który wiele lat pracował w nadzorze bankowym. Obecnie sytuacja jest inna, ale mechanizm można zastosować podobny. Niektóre zachodnie banki-matki, właśnie z powodu kłopotów bilansowych, mają zamiar sprzedawać swoje spółki-córki w naszym kraju. Na rynku finansowym nie brak dzisiaj spekulacji na ten temat. Klienci typowanych do sprzedaży banków denerwują się o swoje pieniądze. Niepotrzebnie.

Zanim jakiś bank w Polsce zmieni właściciela, zgodę na transakcję musi wydać KNF. Nadzorca najpierw dokładnie przestudiuje papiery potencjalnego nabywcy. Zgodzi się dopiero wtedy, gdy będzie pewien, że nie wiąże się z tym żadne niebezpieczeństwo. Może nawet nowy właściciel okaże się kapitałowo mocniejszy niż stary. To kolejne oczko w naszej sieci bezpieczeństwa.

Polski nadzór ma pełną władzę nad córkami zagranicznych banków-matek. Nie są filiami firm włoskich czy holenderskich, ale podmiotami prawa polskiego. Muszą spełniać warunki naszej KNF. Ona pilnuje, by nie transferowały gotówki do krajów macierzystych. Oczywiście z wyjątkiem zysków, bo do ich wywozu mają pełne prawo. Jednak władza Komisji kończy się na granicy. Polska zbudowała falochron, ale nie jest władna sprawić, by wysoka fala nie nadeszła. Warto o tym pamiętać przy okazji toczącej się dyskusji o potrzebie zintegrowanego nadzoru europejskiego.

 

***

Sprawdź swą wiedzę z ekonomii - zapraszamy do rozwiązania naszego quizu. W tej edycji sprawdzamy m.in. o to, jak bez stresu płacić kartami bezstykowymi, jak politycy wpływają na gospodarkę oraz o instytucje, które strzegą bezpieczeństwa naszych pieniędzy  >>

***

Polityka 47.2011 (2834) z dnia 16.11.2011; Edukator ekonomiczny; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Falochron"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Jednorazowe e-papierosy: plaga wśród dzieci, cukierkowa używka. Skala problemu przeraża

Jednorazowe e-papierosy to plaga wśród dzieci i młodzieży. Czy planowany zakaz sprzedaży coś da, skoro istniejące od dziewięciu lat regulacje, zabraniające sprzedaży tzw. endsów z tytoniem małoletnim oraz przez internet, są nagminnie i bezkarnie łamane?

Agnieszka Sowa
11.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną