Przegrywa raz, drugi, piąty, dziesiąty. Powinien wstać od stolika, uciec od maszyny, jedno- czy wielorękiej. Tak nakazywałaby logika. Lecz logika nie jest królową gier.
Przegrywając – jak zaobserwował badacz hazardu Mark Dickerson – gracze zwiększają stawki, licząc, że odrobią straty. Ci, którzy nie są jeszcze po uszy w nałogu, dochodzą w końcu do wniosku, że dość marnowania pieniędzy i rezygnują z gry. Nałogowcy nie są w stanie tego zrobić. Im częściej przegrywają, tym grają zawzięciej. Porażki w widoczny sposób napędzają ich bardziej niż sukcesy, zwłaszcza gdy zaczynali grę w złym nastroju. Zatracają się w grze – czymś, czego ani dotknąć, ani połknąć nie mogą, co dzieje się w powietrzu – między nimi i jakąś maszyną, nie tak jak alkoholicy i narkomani, którzy mają fizycznie swoje prochy, płyn w kieliszku i swoje straszne nagrody – odlot i pijacką euforię.
Hazardziści w istocie nagród nie mają. Hazard jest ciągłym czekaniem na wygraną, bo jeśli nawet ona się pojawia, nałogowi nie potrafią wynieść jej z gry. Szybko tracą ją w kolejnych przegranych. I znów czekają. Nagrodą jest więc w istocie samo czekanie, pełne napięcia, jak w transie, w bolesnym uniesieniu, w natężeniu tak wielkim, że mogą nie odczuwać głodu, senności, upływu czasu, rzeczywistości za drzwiami, bo realne staje się to, co łączy ich z maszyną do grania.
Na dobrą sprawę każdy, kto wchodzi w zasięg maszyny do gry, powinien dać nogę, bo – jak to widzi personel przybytków – rzadko który gracz wychodzi stąd bez pustych kieszeni. Ba, personel – jak twierdzą znawcy przedmiotu – należy do grupy ryzyka, wielu z obsługi kończy w nałogu. Choć wie. Osoby grające w totolotka też na ogół wiedzą, że wygrywa jeden kupon na ileś tam milionów.