Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Najciekawsza jest codzienność

Rozmowa z Chrisem Niedenthalem

Chris Niedenthal Chris Niedenthal Wojciech Surdziel / Agencja Gazeta
Nigdy nie lubiłem dziennikarskich spędów, biegania w grupie, przepychanek, zdjęć oczywistych, choć spektakularnych - mówi fotograf Chris Niedenthal.
Budynek Sądu Najwyższego na stereoskopowych zdjęciu Chrisa dla warszawskiego FotoplastikonuChris Niedenthal/Materiały prywatne Budynek Sądu Najwyższego na stereoskopowych zdjęciu Chrisa dla warszawskiego Fotoplastikonu

Ewa Winnicka: – W grudniu 1981 r. pod kinem Moskwa zrobił pan najbardziej znane zdjęcie stanu wojennego, potem fotografował najważniejsze wydarzenia czasów przełomu. A na ostatniej swojej wystawie pokazał pan stragan z pończochami, bloki na Gocławiu, misie w zoo na Pradze. Polityka już pana nie interesuje?

Chris Niedenthal: – Przełomowe momenty w historii już się skończyły. Może tylko politycy zupełnie tego nie zauważyli. Detonują granaty, chociaż lepiej by było, gdyby zajęli się strukturalnym porządkowaniem życia w naszym kraju. To też jest tworzenie historii, tylko może mniej spektakularne.

Irytuje to pana?

Nie bardzo. Zawsze, nawet w tych ostrych latach 80., postrzegano mnie w Polsce jako zimnego Anglika, który się niespecjalnie emocjonuje. I tak jest, dość stoicki jestem. Raczej obserwuję, niż uczestniczę. Miałem wielu przyjaciół, ale nigdy nie nauczyłem się porządnie pić wódki. Siłą rzeczy pozostawałem obserwatorem.

Chłodno pan podchodzi do zawodu. „Gala” wysłała pana na olimpiadę do Salt Lake City. No i opowiadał pan, jak to zabawnie wygląda, kiedy fotoreporterzy klęczą na lodzie, żeby tymi swoimi długimi obiektywami zrobić zdjęcie zwycięzcy na podium. Nawet zrobił im pan zdjęcie.

Bardzo się cieszyłem, że już nie muszę klęczeć. Nigdy nie lubiłem dziennikarskich spędów, biegania w grupie, przepychanek, zdjęć oczywistych, choć spektakularnych. Kiedy pod koniec lat 80. fotografowałem Sejm albo przełom w demoludach, nie miałem wyboru. Tak jak wszyscy biegałem z drabiną, żeby mieć dobre ujęcie sponad głów kolegów. Ja swoje drabiny sprowadzałem z zagranicy, były leciutkie, wygodne. Służyły jednocześnie do siedzenia i do zdjęć. Przesiadywałem na nich z kolegami w Sejmie, potem często im je zostawiałem. Ale pamiętam, że w okolicach szczytu G8 w Monachium pomyślałem, że już dłużej nie dam rady takich tematów robić. Lubię chodzić swoimi ścieżkami. Samotnie.

I komponuje pan hymn na rzecz zwykłego dnia w średnio pięknym mieście.

Codzienność jest najciekawsza, teraz jestem tego świadomy, wcześniej miałem tylko intuicję. Teraz mało ruszam się z domu, porządkuję swoje archiwum sprzed kilkudziesięciu lat. Amerykańskie redakcje „Time’a” i „Newsweeka” odesłały mi slajdy, które dostawały ode mnie w latach 80. i 90. Ja tych zdjęć w ogóle nie widziałem. Fotoedytorzy wybierali sobie jedną, dwie spektakularne klatki polityczne, resztę filmu odkładali. Teraz te filmy przeglądam i znajduję całe serie: sceny uliczne, sklepy, zdezelowane samochody. Okazuje się, że od dawna fascynowała mnie codzienność.

Kiedy zaczął pan fotografować?

Pierwszy aparat dostałem od rodziców w 1961 r. za zdanie ważnego egzaminu. Wychowywałem się w Londynie, więc moje pierwsze reportażyki dokumentowały wyjazdy na wycieczki z polską szkołą sobotnią. Dzisiaj myślę, że dość wcześnie wyuczyłem się odruchu, żeby dokumentować codzienne życie swoje i bliskich.

Czy ten odruch miał związek z edukacją w Anglii? Anglicy mają wielowiekową tradycję pamiętnikarską, mają George’a Orwella, Virginię Woolf. Tam pisze się dzienniki, tak jak się myje zęby. W Polsce to nie jest popularne. Wynika może z niskiego poczucia wartości. Kim ja jestem, żeby dawać świadectwo własnemu życiu?

Coś w tym jest. Kiedy byłem dzieckiem, wszędzie w sklepach sprzedawali tak zwane scrapbooks. Duże, tanie zeszyty do prowadzenia dziennika z pamiątkami. Zeszyty były tak zaprojektowane, żeby było w nich miejsce na zapiski, na wklejanie wycinków z gazet, na suszone kwiatki, na zdjęcia. Wpajano nam, żeby zbierać małe pamiątki, że świadectwo jest ważne, że kiedyś się przyda. Więc przywiozłem ze sobą do Polski kilka takich zeszytów. Nie są może perfekcyjnie zapełnione, ale są.

Wzruszają pana?

Wytargałem niedawno z piwnicy pudło z pamiątkami i zobaczyłem zdjęcia, które robiłem rodzicom właśnie w 1961 r. Tata pracował w brytyjskim ministerstwie edukacji, prowadził sekcję, która pomagała byłym żołnierzom polskim po wojnie zdobywać stypendia naukowe. Rodzice pozują przed pałacem Buckingham, ojciec właśnie dostał order od królowej za swoją działalność. Stoi pod pałacową bramą w wytwornym, oczywiście wypożyczonym, stroju okolicznościowym, obok elegancka mama. Cieszę się, że już wtedy miałem aparat.

Pana rodzice są Polakami?

Tak, ale poznali się w Londynie. Trafili do Anglii w czasie wojny: ojciec dostał się tam przez Francję, mama, stenotypistka PAT [Polskiej Agencji Telegraficznej], dotarła przez Rumunię i Francję razem z członkami polskiego rządu. Mam to dziwne nazwisko, bo jakiś przodek przyjechał do Polski z Niemiec w okolicach 1860 r., by administrować majątkiem Adama Czartoryskiego pod Łańcutem. Został i całkowicie się spolonizował.

Jak pan został warszawiakiem?

Pierwszy raz przyjechałem do Warszawy w 1963 r. na wakacje z rodzicami. Potem przyjeżdżałem co rok. W 1973 r., już po studiach, przyjechałem na kilka miesięcy. Zostałem, jak dotąd, 36 lat.

Co było pociągającego w tym mieście?

Ludzie w moim wieku wydawali mi się znacznie ciekawsi niż w Anglii. Ich zainteresowanie światem – fascynujące. O Anglikach myślałem wtedy, że są trochę nudni: wszystko widzieli, wszystko wiedzieli, nie było w nich żadnej iskry.

Dziś lubi pan jeszcze Warszawę?

Kocham to miasto tak, jak się kocha brzydkie kaczątko. Chciałoby się je przytulić i zapytać, jak to się stało, że jest takie brzydkie. No, ale, jak już powiedziałem, nie jestem zbyt wylewny, więc się nie przytulam.

W Londynie nie miał pan przyjaciół, którzy mogliby pana zatrzymać w Anglii?

Zawsze byłem outsiderem. Trochę Anglikiem, trochę Polakiem. Jednak ta polska noga była zawsze dłuższa. Rodzice wysyłali mnie do szkoły sobotniej, należałem do polskiego harcerstwa. Występowałem w teatrzykach w Ognisku Polskim, choć nie miałem sukcesów. W inscenizacji „Lilii Wenedy” grałem harfiarza, bo byłem wysoki. Dla kolegów ze szkoły angielskiej zawsze byłem Polakiem, choć z niemieckim nazwiskiem, co trochę gmatwało sprawę. Ale coś zawsze wisiało w powietrzu, nigdy nie byłem jednym z nich. Oczywiście, w gorszej sytuacji byli chłopcy pochodzenia żydowskiego. Oni zawsze byli jewboys, nikim innym. Tolerancja była wtedy w Anglii luźno postrzegana.

Do jakiej szkoły posłali pana rodzice: państwowej czy prywatnej?

To była katolicka szkoła. Konserwatywna, na dobrym poziomie.

Kiedy się pan dzisiaj odzywa w Anglii, to rozmówca przyporządkowuje pana do lepszej warstwy społecznej?

Nazwałbym mój angielski BBC English. Facet na ulicy może pomyśleć, że jestem porządny gość. Ale teraz w dobrych rodzinach jest taka moda, żeby nie mówić zbyt elegancko, ale raczej ulicznie. Problem w tym, że nawet mój elegancki angielski nie pomógł mi nauczyć się żyć w Londynie.

Czym się różnił polski dom od angielskiego?

Anglicy byli niezwykle zamknięci. Miałem kolegów, ale raczej nie zapraszali mnie do domu, nie częstowali niczym. To nie tak, że ja płakałem z tego powodu, ale zawsze po powrocie z wakacji w Warszawie czułem niedosyt.

W Warszawie mieszkałem u wujka na Saskiej Kępie. Brat mamy był profesorem na ASP. Mieszkał z żoną i córką w małym mieszkaniu, które zawsze było pełne gości. W Anglii miało się spory dom i zwykle się narzekało, że nie ma miejsca, żeby kogoś przenocować, a u wujka zawsze było miejsce dla kolejnego gościa. Wujek, w przeciwieństwie do rodziców, wyczuł, że zdjęcia są moją pasją i postanowił tę pasję pielęgnować. W komisie na Nowym Świecie kupił mi rosyjskiego Zenita, choć pewnie był to dla niego wysiłek finansowy. Więc w Polsce czułem się bardzo dopieszczony. Lubiłem być w Polsce, spędzać czas na biesiadowaniu w mieszkaniu u wujka, potem u moich własnych znajomych.

Rozumiem, że nawet studiowanie w Londynie pod koniec rewolucyjnych lat 60. nie było dla pana zbyt ekscytujące?

Niestety, doświadczenie swinging London przeszło mi koło nosa. Prawda jest taka, że w czasie studiów mieszkałem z rodzicami. Po zajęciach wracałem do domu. Gdybym wynajmował stancję gdzieś w centrum, być może to miasto by mnie wciągnęło. Ale moje stypendium było dość oszczędne: 90 funtów na semestr i darmowy bilet na autobus i metro. No to dojeżdżałem.

Zazdrościłem więc polskim studentom w Warszawie, że byli zwartą grupą, uczyli się razem, imprezowali, jeździli na wakacje. Ja nie doświadczałem tego rodzaju wspólnoty. Londyn jest tak duży, że jeśli mieszkasz na East Endzie, a polubisz kogoś z Ealingu, i tak nie masz szans, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Zanim do niego dojedziesz, już musisz wracać. Właściwie to nie jestem w kontakcie z kolegami ze studiów.

Człowiek z Wielkiej Brytanii w Polsce na początku lat 70. był fascynujący niczym UFO. To musiało być po prostu miłe.

To prawda, wystarczyło przywieźć parę płyt Beatlesów, żeby wakacje były ustawione. Rówieśnicy przychodzili oglądać, jak wygląda wysłannik z innego systemu walutowego, z paszportem w kieszeni. Dziewczyny, muszę powiedzieć, też były zainteresowane. Poza tym był czarny rynek. Dla mnie oznaczał łatwe życie. Jeśli sprzedałem zdjęcie w Anglii, to płacili funtami, które w Warszawie były warte fortunę. Zarabiałem mało, mieszkałem w świetnym miejscu w okolicach Tamki. Cudowna, ciepła i bezpieczna sytuacja.

A pana rodzice byli w Wielkiej Brytanii szczęśliwi? Nie zatrzymywali pana?

Rodzice byli szczęśliwi, mieli ułożone życie: stabilną pracę i co rano butelkę mleka pod drzwiami. Nie mieli siły na kolejną przeprowadzkę. Zwłaszcza że nie chcieli żyć w komunizmie. Mnie z kolei komunizm interesował o tyle, o ile był ciekawy do fotografowania. Kiedy przyjechałem, myślałem, że będę ambasadorem Polski w świecie. Tylko że nikt się wtedy Polską nie interesował. Mimo to wysyłałem do różnych agencji zdjęcia z moich wycieczek po Polsce.

Od czego pan zaczął dokumentowanie w Polsce?

Nie były to wielkie tematy, ale mój, lekko humorystyczny, sposób widzenia świata zadziałał. Opublikowałem w Anglii reportaż o skansenie uli w Swarzędzu, gdzie wszystkie ule zbudowano w kształcie ludzi lub budynków. Inny materiał dotyczył domków kempingowych zrobionych z wielkich beczek, w których wycinano okna i drzwi. Kolejny był o straży pożarnej, w której działali sami zakonnicy. Widzi pani, zawsze lubiłem robić drobne – jak to się mówi – boki. Pochylić się nad detalem, choćby nad ciekawą beczką.

Ale zaraz został pan czołowym dokumentalistą najważniejszych wydarzeń w tym rejonie Europy.

Ponieważ byłem zdecydowanie anglojęzyczny, kierowano do mnie zagranicznych dziennikarzy, którzy po 1976 r. zaczęli przyjeżdżać do Polski. Najpierw poznałem Inger Wahloo, dziennikarkę ze szwedzkiego dziennika „Expressen”, z którą fotografowałem robotników w Ursusie i Radomiu. Dla „Newsweeka” zrobiłem reportaż o nielegalnych kościołach w Polsce i potem pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski. Potem, już z brytyjskim dziennikarzem Michaelem Dobbsem z „Newsweeka”, pojechałem do Gdańska, do stoczni, na strajk.

W sierpniu 1980 r. był pan pierwszym fotoreporterem, który wszedł do stoczni.

Wpuszczono mnie, ale kazano obiecać, że nie będę robił zdjęć. To był drugi dzień strajku i stoczniowcy jeszcze się bali dziennikarzy, a tym bardziej zagranicznych. No i oczywiście złamałem obietnicę. Moja angielska część duszy bardzo cierpiała z powodu niedotrzymania słowa. W sali BHP stanąłem za plecami dyrektora i fotografowałem. Potem, po ogłoszeniu stanu wojennego, znowu zacząłem fotografować ulicę.

Zdjęcia z lat 80., zebrane w albumie „Rekwizyty”, śmieszą, ale z drugiej strony świadczą dziś o upokorzeniu, którego człowiek w PRL doświadczał na co dzień. Uganiał się za papierem toaletowym, w barach jadł z misek na łańcuchu, mięso kupował z cudzego brudnego bagażnika. Moja mama oglądała album i popłakała się ze złości. Na bieżąco tego absurdu nie przeżywała. Gdyby miała aparat, nie przyszłoby jej do głowy, że zaświadczanie o takiej codzienności ma sens.

Wsiąkłem w Polskę, w życie rodzinne, ale nie na tyle, żeby absurdu nie widzieć. Uważność to być może kolejne dobrodziejstwo angielskości. Zauważałem kobiety, które opalały się na trawnikach w bieliźnianych biustonoszach. Nie tylko dlatego, że kobieta w bieliźnie zwyczajnie interesuje młodego faceta, ale także dlatego, że w Anglii kobiety opalały się w kostiumach. Mogły sobie kupić taki, jaki tylko chciały. W Polsce, niestety, nie.

Czy te zdjęcia interesowały kogoś za czasów PRL?

Raczej nie. Ani w Polsce, ani za granicą. Teraz dopiero okazało się, że są coś warte.

Czy kiedy wychodzi pan z domu na zakupy, na spotkania rodzinne, bierze pan do kieszeni aparat?

Długie lata nosiłem. Zanim zacząłem używać aparatów cyfrowych, miałem malutkiego, ale szybkiego Olympusa. Małe cyfrowe aparaty nie są już takie szybkie. Targać się wszędzie z wielką lustrzanką po prostu mi się nie chce. Okazało się też, że źle fotografuję własną rodzinę. Potem wszyscy mają do mnie pretensję. Żona ma na zdjęciu przymknięte oczy, teściowa połyka zupę. Nie robię więc zdjęć bliskim. Zresztą coraz rzadziej wychodzę, po prostu lubię być w domu. Na Mokotowie, pod naszą skocznią narciarską.

Wśród ostatnich pana warszawskich zdjęć widać tę skocznię. Obiekt surrealistyczny. Od 40 lat mamy w centrum miasta skocznię narciarską z wyciętym środkowym kawałkiem zjazdu!

To prawda. To jest budowla z lat 50. Niestety, już w czasie budowy natrafiono na trudności geologiczne. Zaczęła osuwać się skarpa, na której skocznię postawiono. Trzeba było uciąć kawał skoczni, żeby się nie zawaliła.

Po co ludziom resztka skoczni? Taka ekstrawagancja?

Ja nie jestem przeciwnikiem skoczni. To jest świetny punkt orientacyjny. Jak ktoś pyta, gdzie mieszkasz, mówię: pod skocznią. I wszystko jest jasne. Gdy zburzą skocznię, to ludzie z Mokotowa nie będą wiedzieli, gdzie się znajdują. Drżę tylko, żeby nie powiesili na skoczni billboardów.

W domu też pan celebruje codzienność, przygląda się pan zwykłym rzeczom?

Dorosłem do tego, żeby co rano wypić kawę z ładnej filiżanki. Patrzeć na drzewa w ogrodzie. Mnie w potrzebę posiadania domu i ogrodu wyposażyli rodzice, estetycznie ukształtowała żona. Człowiek jest jednak skutecznie formowany przez kobietę, z którą żyje. Wypracowaliśmy, jak widać, styl nowoczesno-starociowy. Ale dość oszczędny formalnie, mam nadzieję.

Sam pan przycina drzewa w ogrodzie?

Ogrodnicy przyszli, przycięli profesjonalnie. Ja bym może coś tam nożycami pociął, może nawet porąbał, ale zostawiam to fachowcom.

Plewicie państwo samodzielnie?

Nie plewimy, rozrzucamy korę wokół roślin, żeby chwasty nie rosły. W ogrodnictwie też nie lubię przesady. Ani też w niczym nie mam przesadnych ambicji. Oczywiście, w życiu ponoszę pewne koszty. Zwrócił mi na to uwagę Lech Wałęsa, którego spotkałem na olimpiadzie w Salt Lake City. Przywitał się i pokiwał głową: Zobacz, Chris, jak się poznaliśmy, byłem elektrykiem, potem zostałem noblistą, a potem prezydentem. A ty w kółko te zdjęcia robisz.

 

Chris Niedenthal (ur. 1950 r.) jest jednym z najbardziej cenionych fotoreporterów europejskich. Wśród tytułów, z którymi współpracował, są m.in. „Newsweek”, „Time”, „Der Spiegel”, „Geo”, „Stern”. W 1986 r. został laureatem nagrody World Press Photo.

Polityka 3.2010 (2739) z dnia 16.01.2010; Ludzie i obyczaje; s. 84
Oryginalny tytuł tekstu: "Najciekawsza jest codzienność"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną