Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Kariera w korkociągu

Skąd te porażki na olimpiadzie

Jurkiewicz nie ma złudzeń, że ostatnia będzie kiedyś pierwszą Jurkiewicz nie ma złudzeń, że ostatnia będzie kiedyś pierwszą UPI/Brian Kersey / BEW
Przegrani nie mają racji. Miesza się ich z błotem, jakby sami się pchali na ostatnie miejsca. Ale każda porażka ma drugie dno.

Ty taka, owaka, daj sobie spokój ze sportem i nie rób nam więcej wstydu – komentowali, gdzie się dało. Anonimowość dodawała odwagi, więc walili z grubej rury. Na lawinę krytyki Anna Jurkiewicz była przygotowana, na zaciekłość ataków – mniej. Więc najpierw było jej przykro, potem się uodporniła, wreszcie dość już miała tego błota i ze swojej strony internetowej usunęła wszystkie wpisy z wyzwiskami.

Ale ludzie mają prawo się czepiać. W końcu jazda figurowa na łyżwach to jej zawód, wykonuje go od kilkunastu lat. Igrzyska olimpijskie to nie mistrzostwa powiatu, jak coś nie pójdzie, echo klęski nie cichnie. A jej nie poszło, i to bardzo.

Łyżwiarka na równi pochyłej

W programie obowiązkowym w Vancouver nie wykonała żadnego z zaplanowanych skoków. Zamiast trzech obrotów, były dwa, zamiast dwóch – jeden. Oceny były jak wyrok. Nie wyprzedziła żadnej rywalki, czyli, mówiąc dosadniej: była ostatnia. Gdy skończyła program, kibice bili brawo. Niedzielni, pomyślała, doceniają, że ani razu się nie wywróciła. Trener Iwona Mydlarz-Chruścińska uważa, że to właśnie strach przed upadkiem okazał się złym doradcą i Anka nie skakała zgodnie z planem, tylko asekuracyjnie, byle wylądować. – Wstydziłam się, jak nigdy w karierze trenera. Przecież to ja ją przygotowywałam – nie ukrywa. Jurkiewicz też nie szuka argumentów na swoje usprawiedliwienie. – Najbardziej boli mnie to, że odpuściłam. Wolałabym trzy razy leżeć, ale przynajmniej kręcić skoki do końca – mówi.

Teraz, po szkodzie, wszyscy są mądrzy i powtarzają, że trzeba było nie pchać się na igrzyska. Bo Jurkiewicz nie była w formie. Rok temu na mistrzostwach świata w Los Angeles zajęła 19 miejsce, najlepsze w karierze. Przy okazji wywalczyła prawo startu na igrzyskach. I wtedy wpadła na równię pochyłą. Przybyło jej kilogramów. – Od lat ma problem z wagą. Duży. Raz 10 w górę, raz 10 w dół. Na ogół w porę gubiła kilogramy, ale tym razem się nie udało – mówi trener Chruścińska. Nie było odważnych, którzy odradziliby Jurkiewicz start w Vancouver. Prezes łyżwiarskiego związku Zenon Dagiel mówi, że polegał na zdaniu Chruścińskiej, a ona wierzyła zapewnieniom Anki, że będzie dobrze.

– Była przeszczęśliwa, że jedzie. Dziennikarze ustawiali się w kolejce do rozmów z nią, pozowała w strojach, w Oświęcimiu mówiło się „nasza reprezentantka” – opowiada trener. Nie miała sumienia, by zabrać Ance marzenie, a teraz musi wysłuchiwać, że wysłała na igrzyska zawodniczkę bez formy, bo sama chciała się załapać na wycieczkę.
Gdy Jurkiewicz znikła na zapleczu olimpijskiego lodowiska, zalała się łzami, przepłakała resztę dnia i pół nocy, aż wreszcie zebrała myśli i doszła do wniosku, że trzeba dać sobie spokój z łyżwami. Ale nieumiarkowani krytycy zagrali jej na ambicji. – Nie chcę zostawiać po sobie takiego wrażenia. Ofermy, nieudacznika. Pozbędę się problemów z wagą i wrócę – obiecuje. Łatwo jej nie będzie. W łyżwiarstwie figurowym wszystko zależy od sędziów, a oni doceniają tylko zawodników, których wcześniej poznali z dobrej strony. Medale rozdawane są wśród tych o największych umiejętnościach, ale i najlepszej reputacji, budowanej latami. Zawodników z ostatnich miejsc arbitrzy też jednak pamiętają i szufladkują.

Powrót po upadku to dla Jurkiewicz akurat nie pierwszyzna. Miała już trzy lata przerwy, spowodowanej ciężką kontuzją kolana, a potem śmiercią mamy. O medalach na wielkich imprezach marzyła jako dziecko, zresztą świetnie się zapowiadała, jako 11-latka skakała potrójne skoki na zawołanie, a gdy pojechała wtedy do Kanady, uchodziła za fenomen i tamtejsi fachowcy, cmokając nad jej talentem, przestrzegali trenerów z Oświęcimia: nie zmarnujcie jej. Ale potem przyszły problemy z wagą, życiowe zakręty, może trochę za długo chciała pociągnąć na kredycie pochlebstw z dzieciństwa, może za mało było godzin na lodzie, bo lodowisko trzeba dzielić z hokeistami miejscowej Unii i amatorami, dzięki którym hala trochę zarabia.

Jurkiewicz nie ma złudzeń, że ostatnia będzie kiedyś pierwszą. – Wrócę, by odzyskać tytuł mistrzyni Polski i poprawić wynik z mistrzostw świata. Ktoś powie: niczego nie osiągnęła, co to za miejsce, pod koniec drugiej dziesiątki. Ale ja nigdy nie uważałam tych lat za zmarnowane. Znów mam cel. Mały, ale jednak – mówi.

Biathlonista bez planu

Dla biathlonisty Łukasza Szczurka, 22-latka z Iwonicza Zdroju, igrzyska w Vancouver też były pierwszymi. Nominacja spadła na niego nieoczekiwanie, kilka dni po tym, jak w zawodach Pucharu Świata w Anterselvie zajął 28 miejsce, najlepsze w karierze. Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotr Nurowski miał gest i uznał, że warto, by Szczurek, choć nie spełnił krajowych kryteriów, zobaczył na własne oczy, co to za impreza te igrzyska. – Miałem mieszane uczucia. Cieszyłem się, ale wiedziałem, że o miejsce w czołowej trzydziestce będzie ciężko – przyznaje Szczurek. Ucieczka z pola widzenia dziennikarzy i kibiców nie wchodziła w grę, bo męska reprezentacja biathlonistów składa się tylko ze Szczurka i Tomasza Sikory.

W pierwszym starcie – sprincie – Łukasz był 85, trzeci od końca. Wyprzedził reprezentanta Grenlandii (rocznik 1967), Greka (rocznik 1965) i Rosjanina startującego w barwach Australii (rocznik 1990). – Podczas biegu miałem wrażenie, że dobrze mi idzie. A kiedy na mecie zobaczyłem, który jestem, zdębiałem. Prawie pięć minut straty na dystansie 10 km to klęska – mówi. Wtedy też zrozumiał, co kryje się za wyświechtaną formułką, że igrzyska to „impreza jedyna w swoim rodzaju”. Już na starcie zauważył, że wszyscy rywale są strasznie przejęci, wyglądali, jakby ruszali na misję swojego życia, nie było luzu ani żartów, wcale nie tak rzadkich przy okazji innych zawodów. Wyciągnął wnioski i w biegu pościgowym, w porównaniu ze sprintem, awansował o 26 miejsc.

 

Łukasz nie ukrywa, że choć zna swoje miejsce w szeregu, to na olimpijskich trasach liczył na więcej. Kibice myślą podobnie, wielu z nich już postawiło na młodym biathloniście krzyżyk. – Łukaszowi robi się krzywdę, w kółko powtarzając, że jak na byłego mistrza świata juniorów spisuje się poniżej krytyki. Zapominają tylko, że on zdobył złoto wśród juniorów młodszych, a taki wynik w biathlonowym świecie niewiele znaczy – prostuje koleżanka z reprezentacji Weronika Nowakowska. – Porównują mnie z Austriakiem Dominikiem Landertingerem, którego na tamtych mistrzostwach pokonałem, i mówią: nasz ugrzązł na peryferiach, a tamten walczy o medale. To miałoby sens, gdybyśmy mieli identyczne organizmy i trenowali w identycznych warunkach. Ale tak nie jest – przekonuje.

Wypada mu się jednak zgodzić z obserwatorami, że ostatnie dwa lata trzeba spisać na straty. Za ten stan rzeczy wini trenera Romana Bondaruka, który koncentrował się tylko na Sikorze. – Przed rozpoczęciem tego sezonu prosiłem trenera o opracowanie indywidualnego planu treningowego, ale się nie doczekałem. Więc robiłem, co sam uważałem za stosowne, ale chyba nie tędy droga, prawda? – pyta. Szczurek nie jest jednak z tych, co to idą przebojem przez życie. Cichy, skromny, uładzony.

– A Bondaruk przywykł do pracy z zawodnikami z wysokiej półki. Nie umie prowadzić za rękę, oczekuje od swojego podopiecznego dojrzałości, inicjatywy. Łukasz nie miał odwagi wdać się z nim w dyskusję, walczyć o swoje. Trochę zabrakło mu charakteru – uważa osoba ze środowiska.

Dni Bondaruka w kadrze prawdopodobnie są policzone i Szczurek przyznaje, że płakał po nim nie będzie. Liczy, że biathlon da mu kiedyś satysfakcję sportową, może już niedługo, na kredyt, w końcu tyle mówi się o nieprzewidywalności tej dyscypliny. Na razie, w zamian za bieganie z karabinem po śniegu, ma etat wojskowy i pensję starszego szeregowego. Do tego pomoc od prywatnych sponsorów, którzy, na szczęście, nie traktują go jak inwestycję o szybkiej stopie zwrotu.

Snowboardziści bez toru

Z łatką nieudaczników, do tego jeszcze przepuszczających ciężkie pieniądze z biednego sportowego budżetu, muszą teraz mierzyć się snowboardziści z rodziny Ligockich – Paulina, Michał i Mateusz. Wszystko za sprawą ojca polskiej rodziny olimpijskiej Piotra Nurowskiego, który wyznał światu, że Ligoccy swoją postawą na igrzyskach doprowadzili go do rozpaczy i od teraz niech się bawią w snowboard na własny koszt. – Na stronie usłyszałam też od prezesa, że „nie wystarczy być showmanem”. Przykro mi się zrobiło – mówi Paulina.

Na olimpijskich obiektach faktycznie nie zachwycili – wszyscy zajęli miejsca na szarym końcu – ale robienie z nich darmozjadów jest nie fair, bo od dawna dokładają do karier z własnej kieszeni. Często finansują przygotowania za swoje, a potem liczą na to, że księgowa snowboardowego związku nie zakwestionuje sensowności wydatków. W Polsce nie ma toru do snowboardcrossu ani warunków do trenowania halfpipe’u, więc zawodnicy są w ciągłych rozjazdach. Marcin Sitarz, trener snowboardcrossowców, mówił w jednym z wywiadów po powrocie z igrzysk, że w połowie ubiegłego roku przygotowania olimpijskie wstrzymano na cztery miesiące, a on sam został bez pracy. Sztab pracujący na wyniki zawodników w jego specjalności powinien liczyć co najmniej pięć osób, a on z musu stał się człowiekiem renesansu – trenuje, ustala taktykę, smaruje deski, filmuje starty. Ale że nie sposób być jednocześnie w paru miejscach na trasie, nie widzi, czy jego zawodnik przewrócił się sam, czy z pomocą rywala. Nie ma podstaw do złożenia protestu. Tak też się przegrywa.

Ludzie snowboardu uchodzą za lekkoduchów i luzaków, ale – jak wszyscy sportowcy – nienawidzą przegrywać. Paulina mówi, że gdy na zawodach zostaje z niczym, to przeważnie nie ma nawet złości, raczej smutek, z którym trzeba sobie poradzić. – Kocham snowboard, dla mnie to styl życia, więc nie obrzydzi mi go żadna porażka, działacze rzucający kłody pod nogi czy wytykający palcami. Ale akurat ją i Mateusza dalekie miejsca muszą boleć podwójnie, bo przecież zdarzało im się stawać na podium najbardziej prestiżowych zawodów.

Brat Pauliny, Szczepan, mówi, że denerwowała go jednostronność przekazu z Vancouver na temat snowboardzistów. – Rzucano hasła: przedostatnia, trzeci od końca, upadek, kompromitacja, zawód i tak dalej w tym samym stylu. Szkoda, że nikt nie mówił o tym, jak Paula świetnie pojechała na treningu i że Mateusz na trasie crossu postawił wszystko na jedną kartę, a upadł akurat wtedy, gdy atakował drugie miejsce. Suchy wynik idzie w świat i zaczyna żyć własnym życiem, przegrani są atakowani, obrażani. Okazywanie szacunku, choćby za wszystkie wyrzeczenia, jakie pociąga za sobą sportowy tryb życia, już nie jest modne – uważa.

Powodów, by okazać szacunek Ligockim, nie trzeba szukać na siłę. Wystarczy zobaczyć, jak Paulina albo Michał, kręcąc w powietrzu korkociągi, spadają z wysokości pierwszego piętra i o centymetry mijają głową krawędź pipe’u, a Mateusz przed startem crossu demontuje wszystkie hamulce i mknie do mety na złamanie karku. Kopanie leżącego nie przystoi. Prezes Nurowski chce uchodzić za człowieka sportu, więc powinien coś o tym wiedzieć.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Fotoreportaże

Richard Serra: mistrz wielkiego formatu. Przegląd kultowych rzeźb

Richard Serra zmarł 26 marca. Świat stracił jednego z najważniejszych twórców rzeźby. Imponujące realizacje w przestrzeni publicznej jednak pozostaną.

Aleksander Świeszewski
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną