Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Strategia krokodyla

Rozmowa o roli kobiety i życiowych wichurach

Sławomira Łozińska Sławomira Łozińska Tadeusz Późniak / Polityka
To jest rozmowa o końcu świata. Kiedy traci się dziecko, wszystko, co potem, jest po prostu już nieważne - mówi Sławomira Łozińska, znana aktorka, obecnie dyrektor Teatru Ateneum.

Wybiera się pani na Kongres Kobiet?

Będę gościem. Choć należę do Rady Programowej, nie mogłam się zaangażować w organizację. Pochłonęła mnie praca. Ale mentalnie bardzo mi blisko.

Zbierała pani podpisy pod projektem ustawy o parytetach?

Do tego mam ostrożny stosunek. Myślę, że większy sens niż prawne regulacje dotyczące udziału kobiet we władzy ma ewolucyjne zmienianie postaw. Asymetrię w traktowaniu kobiet i mężczyzn widzę przede wszystkim w innych obszarach niż polityka. Uderza mnie, że aktorki zarabiają 20-25 proc. mniej niż aktorzy. W teatrze Ateneum, kiedy tu przyszłam, w zespole było 8-9 aktorek od pięćdziesiątki wzwyż, najwybitniejsze nazwiska. I tylko jedna z nich miała maksymalną gażę. Jednocześnie maksymalne gaże miało 9 aktorów, mimo, że zawodowo niekoniecznie byli najlepsi. Ja też zarabiam 20 proc. mniej niż mój poprzednik. Nie zakładam, że ktoś ma złą wolę. Ale uważam, że trzeba przede wszystkim pracować nad świadomością.

Trudno być kobietą aktywną w Polsce?

Częstym problemem kobiet, które są szefami, jest udowadnianie dzielności na drodze Zosi-Samosi. Poza tym – to takie kawiarniane slogany, ale jest w nich jakaś trafność – mężczyźni-szefowie szukają kompetencji i władzy, kobiety - obowiązków i narzędzi, problemów do rozwiązania. Kobietom jest też przypisywana odpowiedzialność, pewnie siłą rozpędu, bo to one głównie są nią obarczone w sytuacjach rodzinnych. A największy problem jest z harmonią: godzeniem satysfakcjonującego życia zawodowego ze spełnionym życiem rodzinnym.

Powiedziała pani kiedyś, że pogodzenie życia zawodowego z macierzyństwem jest niemożliwe. Smutno to zabrzmiało.

Bo ja straszliwie cierpiałam, gdy musiałam wrócić do pracy. Macierzyństwo i życie rodzinne okazały się dla mnie nieprawdopodobnie ważne. Samą mnie to zaskoczyło, ponieważ z domu wyniosłam przekonanie, że to praca zawodowa jest priorytetem i radością, a życie rodzinne dopełnieniem. Myślałam też, że rodzina jakoś sama się tworzy, nie wymaga tak ogromnej pracy. No i w małżeństwie poniosłam klęskę. Do pracy wracałam także z poczuciem, że muszę uniezależnić się finansowo.

Zaczynała pani z dobrym wiatrem w żaglach – praca w Teatrze Narodowym od II roku studiów, popularność dzięki roli Bronki w „Daleko od szosy”, zaraz potem inne nagradzane role, małżeństwo z utalentowanym pianistą Januszem Olejniczakiem. Kiedy ten wiatr zmienił kierunek?

Moja kariera rzeczywiście na początku układała się jak marzenie. Ale jeśli chodzi o małżeństwo, to w ogóle nie powinniśmy byli się pobierać, wszyscy nas przestrzegali. Mąż, skupiony na pracy, nie był stworzony do budowania związku partnerskiego. Ja miałam 24 lata, dopiero z planu filmowego zaczęłam się poważnie zajmować randkami. W dodatku w Polsce ogłoszono stan wojenny, który postawił nasze młode życie rodzinne i zawodowe w sytuacji zawieszenia. Jako środowisko ogłosiliśmy bojkot telewizji, ale ponieśliśmy tego konsekwencje. Rynek zawodowy się załamał. Ucięte zostały też plany męża związane z wyjazdami zagranicznymi. Gdyby nie było tej beznadziei zawodowej, gdybyśmy wyjechali za granicę, ­może ja musiałabym zrezygnować z pracy, ale małżeństwo by się udało? Bo satysfakcja zawodowa mojego męża byłaby inna. Ja i tak po urodzeniu drugiego syna, Pawła, prawie 6 lat nie pracowałam.

Jak się wraca po takiej przerwie?

Wracałam już jako osoba prawie 40-letnia i było mi potwornie trudno, byłam wypalona tym marazmem. Mój Teatr Narodowy w międzyczasie spłonął, grało się w Teatrze na Woli, w Małym. Do tego trzeba było dbać o dom, a jak ktoś musi o 5. rano wstawać po bułki, to potem ciężko skupić się na próbie. Na szczęście chłopcy byli już odchowani i mama pomagała się nimi zająć. Jerzy Krasowski, reżyser, który pracował wtedy w Narodowym, bardzo we mnie wierzył. Zagrałam u niego rolę, którą do dziś uważam za jedną ze swoich najlepszych­ – Pasierbicę w sztuce Pirandellego „Sześć postaci szuka autora”. To była pierwsza rola w teatrze, w której mogłam pokazać temperament. I zgrabne nogi. Do tego zaczęliśmy kręcić nowy serial, który odniósł sukces, „W labiryncie”. Ostatecznie więc dobrze ten czas wspominam. Ale potem Narodowy zlikwidowano, przeszłam do Teatru Nowego Adama Hanuszkiewicza. To było zupełnie inne miejsce.

Znów zaczęło wiać w oczy?

Tak, praca z Adamem Hanuszkiewiczem, który przecież był moim reżyserem na początku pracy zawodowej, stała się inna niż tego oczekiwalam.

W 1994 r. Hanuszkiewicz panią zwolnił?

Umówmy się, że pozwolił mi odejść.

Miała pani pomysł, co dalej?

Odchodziłam w nieznane. Miałam wrażenie, że zatrzasnęły się przede mną wszystkie drzwi. Trudno przekonywać, że jest się w dobrej formie zawodowej, kiedy ma się 40 lat – to trudny wiek dla aktorki, albo zbyt dojrzały, albo zbyt młody do większości ról. Przy tym to był okres transformacji, zaczęła się kultura wideo, widzowie wyciekli z teatru. Nie chciałam grać dla pustej widowni, nie byłam w stanie jeździć po domach kultury. Ale płaciłam ciągłym lękiem: Matko Święta, czy ja dam radę? Przecież muszę utrzymać siebie i dzieci, popłacić rachunki. Dostałam jakąś małą rolę w Teatrze Telewizji, pojawiłam się w jakimś serialu. Prowadziłam i współredagowałam „Kawę czy herbatę”, to pomagało odwrócić uwagę od aktorstwa jako centralnego punktu w życiu. Generalnie to był straszny czas, trwał z 1,5 roku.

Mogła pani liczyć na pomoc męża?

Wtedy jeszcze nie. Odnaleźliśmy się z Januszem już po rozwodzie, trochę później. Dziś mamy dla siebie ogromny szacunek i potrafimy to sobie okazać. Ale były tematy, na które rozmawialiśmy dopiero 10 lat po rozstaniu. Pewne rzeczy trzeba załatwiać we właściwym czasie, czekać na moment, to wymaga cierpliwości i pokory. Ułożenie sobie życia po rozwodzie jest trudniejsze niż sam rozwód, jedna z największych traum. Jednak z całego mojego małżeństwa stan po rozwodzie jest najszczęśliwszy. Doceniam, że udało nam się nie przekraczać bolesnych barier ranienia siebie, chociaż dobrze wiemy, jak moglibyśmy zabić się nawzajem.

Jak sobie radzić z potrzebą odwetu?

Można pytać siebie, po co ten odwet.

Nie zawsze człowiek zdąży się zastanowić, po co.

Uważam, że życie jest zbyt cenne, zbyt krótkie, zbyt brutalne i zbyt piękne, żeby żyć bez zastanowienia. To zastanowienie jest może nawet najważniejsze.

Wtedy, w połowie lat 90., jak pani przełamała ten kryzys?

Mam taką naturę, że przeczekuję, a potem rzucam się do akcji. W języku prawniczym to się nazywa strategia krokodyla. W 1996 r. zostałam wybrana do władz ZASP. Zaczęłam obserwować teatr od drugiej strony. ZASP umożliwił mi studia na SGH, nawiązałam nowe kontakty.

Odnalazła pani w sobie żyłkę menedżera czy związkowca?

Związkowca nie, bo ZASP nie jest związkiem zawodowym, tylko stowarzyszeniem twórczym. Ale czułam, że to nie w porządku, że nikt nie zajmuje się ludźmi, którzy zostali z teatru wykluczeni. W Warszawie 50 proc. aktorów zostało bez możliwości pracy w swoim zawodzie. Poza tym dużo się działo, teatry były przejmowane przez samorządy. Do tego Ministerstwo Kultury poprosiło mnie o prowadzenie konkursu na inscenizację współczesnej polskiej sztuki. Przez 10 lat poznałam wszystkie teatry w Polsce. Naprawdę tym żyłam.

Nie bała się pani wchodzenia na to pole na styku sztuki, organizacji, finansów? To grząski grunt, wielu artystów od tego stroni.

Nie bałam się – choć finał był przykry. W 2002 r. prezesowi ZASP Kazimierzowi Kaczorowi zarzucono narażenie związku na stratę ponad 9 mln zł, zainwestowanych w Stocznię Szczecińską. Teraz, po 7 latach kończy się proces, w którym uczestniczę jako świadek. Uważam, że Kazimierza spotkała ogromna niesprawiedliwość, zrobił wiele dobrego dla środowiska.

2002 rok był dla pani wyjątkowo dramatyczny także z osobistych względów.

Tak. Ale to jest rozmowa o końcu świata. Kiedy traci się dziecko, wszystko, co potem, jest po prostu już nieważne.

Co się stało?

Tomek miał nogę w gipsie. Nie dostał zastrzyków przeciwzakrzepowych. Skrzep się urwał. Rozmawiałam z nim o tym gipsie o 1 w nocy. O 8 rano już nie żył.

Jak można przetrwać coś takiego?

Wszyscy odbudowywaliśmy się na gruzach. To pozostaje straszną traumą dla mojego drugiego syna, Pawła, który stracił w życiu główny wektor. Przy ojcu z trudnym charakterem, który nigdy specjalnie nie zabiegał, żeby być autorytetem, Tomek, pięć lat starszy, był dla niego wzorem. W ciężkich momentach okołorozwodowych myśmy Tomka nazywali Oenzecik. Krążył jak jakiś mediator, łagodził napięcia. Miał taką dyskrecję w działaniu, delikatność. Świetnie się uczył, pracował, kończył medycynę.

W rodzinie byli państwo razem?

My z Pawłem przeżywaliśmy nasze żałoby raczej osobno, równolegle. Paweł nigdy nie powiedział: żyjesz tylko Tomkiem, choć miał prawo tak uważać. Niebywale dzielni byli moi rodzice, dla mnie trzymali się przy życiu. Czułam, że muszę trwać, żeby ich nie załamywać. Gdy tata, z którym byłam bardzo związana, umarł 3 lata temu, to było takie pierwsze spocznij, myśl: po co ja mam się trzymać? W zeszłym roku umarła mama, więc to, że mam się trzymać dla rodziców, już nie istnieje.

Mąż był już wtedy z państwem?

Tak, Janusz, jego żona. Czułość jego rodziny w stosunku do nas była ogromnie ważna.

Dwa tygodnie po śmierci Tomka, kiedy byłam kompletnie zgłuszona potworną ilością leków, alkoholem, przekonana, że idę w stronę totalnego szaleństwa, wstałam rano i poczułam strumień takiej zwierzęcej energii. Pomyślałam, że to sygnał, że muszę z tym żyć – w pełni świadomie. Że los mnie nie popycha w stronę zapicia się, zaćpania, oddania się innym ludziom pod opiekę i władztwo.

Skąd ta siła wypływała?

Nie wiem, może z wiary w istnienie czegoś ponad nami. Nie ukrywam, wiara bardzo mi pomogła.

Co jeszcze pomagało?

Bardzo długo w ogóle o tym nie mówiłam. To nie był jakiś świadomy plan, strategia. Rok temu, gdy szykowaliśmy się do ślubu siostrzeńca, rówieśnika Tomka, siostra zwróciła mi uwagę, że po raz pierwszy wymieniłam jego imię. Wcześniej nie używałam słowa Tomek. Jeśli ktoś tak miał na imię, nie zwracałam się do niego po imieniu. Nie mówiłam też: mój syn zmarł. Mówiłam: po tym, co mnie spotkało, wtedy, kiedy się to stało. Wiedziałam też, że muszę to wszystko uporządkować sama, żeby mi nikt nie zaglądał w te moje szuflady, szare komórki, serce, nie pytał, jak sobie radzę. I jestem dumna, że tym racjonalizowaniem, ratowaniem siebie nie obciążałam innych. Że samotność nie doprowadziła mnie do rozgoryczenia, zdziwaczenia.

Nie byłoby łatwiej z innymi?

Może, ale w oczach innych widziałam przede wszystkim wyczekiwanie, kiedy skończy się ten mój ból. Podobno z żałobą w dwa lata trzeba się uporać.

Podobno to już zawsze boli.

Moja przyjaciółka z Izraela, która straciła wnuczkę w zamachu, powiedziała: od tej chwili do końca życia będziesz nosiła ubranie igłami do środka. I ma rację.

Praca pomaga?

Trochę trzyma na baczność. Pracowałam wtedy w Teatrze Narodowym jako koordynator pracy artystycznej, byłam też w radzie nadzorczej Polskiego Radia i robiłam ten konkurs na sztukę. Zadzwoniłam po dwóch tygodniach do ministerstwa, że nadal będę robić konkurs. Adrianna Poniecka, z którą współpracowałam, powiedziała – to oczywiste. Ale nic nie pamiętam z tamtych przedstawień. Po roku dostałam propozycję wejścia do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Danuta Waniek pytała, czy jestem w stanie - sugerowała, że dowalenie mi roboty, odwrócenie uwagi będzie słuszne. Miała rację.

Nie odstręczało pani wejście do Rady w apogeum afery Rywina?

Miałam świadomość, że prezydent powołuje mnie, bo trzeba wskazać kogoś nie ze środowiska politycznego, tylko, jak to się mówi, ze środowisk twórczych. Skala upolitycznienia dotarła do mnie wraz z łomotem, który dostałam, gdy powiedziałam, że szanuję Włodzimierza Czarzastego.

Zdziwił panią ten łomot?

Myślałam, że zostanie to odczytane jako żart. Co miałam powiedzieć, trzymając róże od tegoż Czarzastego? Poza tym faktycznie lubię Włodka i jego wydawnictwo, a także jego rodzinę. Ale jego postawa ostrego gracza skutecznie mnie wyleczyła z zainteresowania czynną polityką. Gdyby mnie zapytano o Sellina, powiedziałabym, że lubię Sellina. Generalnie, lubię ludzi.

A jak było dalej z tym upolitycznieniem? Konsekwentnie głosowała pani jak frakcja lewicowa w Radzie.

Ale czasem też jak PiS. W końcu to część tzw. frakcji lewicowej razem z PiS-em, PO, UW i PSL dokonała w krytycznym momencie zmian w Radzie Nadzorczej TVP. Nie byłam mianowana przez Ducha Świętego.

Jakieś oczekiwania wobec pani były zwerbalizowane?

Nie, Danuta Waniek jako przewodnicząca KRRiT nie zniżyłaby się do tego, żeby mówić, jak mamy głosować. Mogła najwyżej zapytać, jakie kto ma zamiary i nie zrobić głosowania. Niemniej uważam mój pobyt w Radzie za twórczy i ważny. Prowadziłam zespół koncesyjny – fascynowało mnie wtedy zjawisko lokalnych rozgłośni radiowych. Chyba poznałam je wszystkie.

Ale po 2,5 roku znowu zawiało w oczy. Zmiana ustawy o radiofonii i telewizji w 2005 r. zdmuchnęła ze stanowiska panią i pozostałych członków Rady. Nie miała pani już dosyć?

Nie miałam wyjścia. Znów sięgnęłam po strategię krokodyla. Zostaliśmy z dnia na dzień wyrzuceni bez odszkodowania, za to z 12-miesięcznym zakazem pracy w mediach. Było to bardzo trudne, miałam na te 6 lat plany zawodowe, ale też osobiste ­– żeby dojść do siebie, złapać równowagę. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było zapisanie się na kurs języka rosyjskiego. I bardzo się cieszę, że go skończyłam.

Co było z pracą?

Wróciłam do Narodowego. Na tak zwaną gołą pensję aktorską, bo nie grałam. Do zawodu aktora teatralnego nie da się tak po prostu wrócić, trzeba się roztrenować. Ale jestem bardzo wdzięczna Jankowi Englertowi, że mnie przyjął. Dzięki temu tylko na kilka miesięcy miałam przerwaną ciągłość zatrudnienia. Nadal nie miałam jednak z czego żyć. Przejadłam działkę.

A jak było z tym wkroczeniem do akcji?

Najpierw dostałam rolę w serialu „Barwy szczęścia”. W teatrze też akurat rozsmakowałam się w graniu, przygotowywaliśmy spektakl „Mrok”. I wtedy przyszła propozycja objęcia funkcji dyrektora naczelnego w Ateneum. Znałam myślenie o teatrze Izabelli Cywińskiej, dyrektor artystycznej, było mi bliskie.

Ale znów wypłynęła pani na wietrzny akwen.

Rzeczywiście, przyszłam do teatru, który w sensie organizacyjnym był jeszcze w poprzednim systemie. Średnia wieku aktorów była najwyższa na tle wszystkich teatrów w Warszawie. Poza tym zmiany trzeba przeprowadzać powoli, bo zespół i widownia byli przyzwyczajeni do pewnego kształtu tego teatru. Komedia „Kolacja dla głupca” idzie 10 lat przy kompletach na widowni.

Podobno ostatnio panie nie pobierają wynagrodzenia?

Ja nie pobierałam wynagrodzenia w wakacje, bo organizator nie zapewnił mi możliwości wykorzystania okresu letniego na przeprowadzenie remontów. W związku z tym uznałam, że w tym czasie nie jestem tu potrzebna i zrezygnowałam z części wynagrodzenia, które jest premią. A Izabella Cywińska jako reżyser nie pobiera wynagrodzenia za próby i za przygotowanie sztuki.

System organizowania i finansowania teatrów repertuarowych w Polsce wymaga zmiany, także w stosunku do często świetnie rozwijających się teatrów niezależnych. One przecież w dużej części są finansowane ze środków publicznych, a nie ponoszą kosztów zatrudnienia stałych zespołów aktorskich. Warszawa ma 20 teatrów miejskich, to nie jest za dużo jak na stolicę, ale rozumiem, że w stosunku do innych, nawet dużych miast w Polsce to liczba nieporównywalna. Mamy obcięte dotacje, są inne priorytety – od stadionu, po powódź i wybory. Żałoba też znacząco uszczupliła nasze wpływy. Trzeba oszczędzać, ale w wypadku teatrów jest to kosztem artystycznego rozwoju i zahamowania możliwości twórczych.

Jak to było? Mężczyźni szukają kompetencji i władzy, kobiety - zakresu obowiązków i narzędzi, problemów do rozwiązania?

Tak. Jeśli o to chodzi, jesteśmy jedynym takim kobiecym tandemem na czele teatru. I dobrze się dopełniamy.

Sławomira Łozińska (ur. 1953) – aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna; menedżer kultury. Od połowy studiów do 1990 r. z kilkuletnią przerwą pracowała w Teatrze Narodowym w Warszawie. W latach 1990-1994 związana z Teatrem Nowym. Od 1997 r. do 2003 r. kierowała Działem Organizacji Pracy Artystycznej Teatru Narodowego.W latach 1996-2002 była wiceprezesem Związku Artystów Scen Polskich. W 2003 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski powołał ją do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Stanowisko to zajmowała do 2005 r. Od 2008 r. pracuje jako dyrektor naczelny Teatru Ateneum.

Polityka 25.2010 (2761) z dnia 19.06.2010; Ludzie i obyczaje; s. 86
Oryginalny tytuł tekstu: "Strategia krokodyla"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną