Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Czekając na cud

Afryka bez pomysłu

Sara&Joachim / Flickr CC by SA
Wojny domowe, głód, AIDS – to niemal jedyne obrazy z Afryki, które możemy zobaczyć w telewizji. Dziś Afrykanie są biedniejsi i żyją krócej niż 40 lat temu, u schyłku kolonializmu. Dlaczego świat nie ma pomysłu jak pomóc Afryce?

Josepha spotkałem w Beninie, kilka tysięcy kilometrów od jego rodzinnego miasta Goma w Kongu. Czekał na wizę na Zachód. Było mu wszystko jedno, gdzie pojedzie, ale to miał być Zachód. Mogła być nawet Polska, chociaż nic o niej nie wiedział.

Nie wiem, czy dostał się w końcu do wymarzonej oazy dobrobytu. Jego historia była zbyt typowa, żeby wzruszyć urzędników imigracyjnych. Joseph studiował na pierwszym roku prawa w uniwersytecie w Goma w Kongu, kiedy miasto zdobyli rebelianci walczący ze starym dyktatorem Mobutu. Żołnierze dokładnie złupili budynki uniwersyteckie. Wyrwali nawet kable ze ścian. Potem podpalili kampus. Przy okazji zastrzelili kilku profesorów. Joseph uciekł i po długiej podróży przez dżunglę i niezbyt legalnym przejściu kilku granic utknął w Beninie. Nie miał kontaktu z rodziną, która została w samym centrum najstraszniejszej wojny domowej XXI w. – jej bilans to 4 mln zabitych, a jeszcze się nie skończyła.

– Siedzę tu i cały czas się zastanawiam: dlaczego Afryka się nie rozwija? – mówił Joseph, który żył w obozowisku dla uchodźców za grosze otrzymywane od organizacji świadczących pomoc humanitarną. – W Kongu mamy wszystko. Dużo deszczu, złoto, diamenty. To dlaczego jest tak źle? Myślę nad tym dużo i ciągle nie wiem.

Będzie lepiej za sto lat

To samo pytanie zadają sobie politycy i uczeni na całym świecie, a zapewne także większość z ponad 680 mln mieszkańców kontynentu. Już dziś wiadomo, że Afryka nie ma szans na zrealizowanie „celów milenijnych” postawionych przed najbiedniejszymi krajami przez ONZ, które światowi przywódcy zapisali w uchwalonej na początku wieku deklaracji. Wśród nich na pierwszym miejscu znalazło się zobowiązanie do zmniejszenia do 2015 r. o połowę liczby ludzi żyjących za mniej niż dolara dziennie i cierpiących głód. Dziś już wiadomo, że w 2015 r. takich nieszczęśników będzie więcej niż obecnie, chyba że wydarzy się cud. Pozostałe cele – dotyczące m.in. równego dostępu płci do edukacji czy zmniejszenia o trzy czwarte liczby kobiet umierających z powodu powikłań poporodowych – zostaną przy obecnym tempie rozwoju kontynentu zrealizowane odpowiednio w 2147 i 2165 r.

 

 

W Afryce nie sprawdzają się zachodnie recepty – ani gospodarcze, ani polityczne. Nigdy zresztą się nie sprawdzały, a próby ich stosowania przynosiły bardzo często efekty przeciwne do zamierzonych. Historia Afryki to opowieść pełna przykładów tej ponurej ironii. W drugiej połowie XIX w. kierowani pobudkami humanitarnymi Brytyjczycy zmusili sułtanat Zanzibaru – nad którym sprawowali protektorat – do zakazania handlu niewolnikami. Zignorowali przy tym fakt, że Zanzibar utrzymywał się z tego procederu – wyprawy arabskich handlarzy i łowców niewolników penetrowały całą wschodnią i środkową Afrykę, docierając nawet w dorzecze rzeki Kongo. Zakaz przyniósł rezultaty, ale nie takie, jakich się spodziewano w Londynie. Zanzibar przestawił się na import niewolników na rynki miejscowe, a ponieważ marynarka brytyjska łapała statki niewolnicze, handlarze zaczęli przewozić swój towar w gorszych warunkach – na mniejszych, mniej rzucających się w oczy łodziach. Spadła też cena niewolników, mniej dbano więc o nich podczas transportu, który i wcześniej odbywał się w przerażających warunkach. Źródła historyczne donoszą, że śmiertelność wzrosła.

Grzechy pierworodne

Dlaczego w Afryce tak źle się dzieje? Istnieje kilka popularnych wariantów odpowiedzi na to pytanie.

 

Pierwszy z nich mówi, że odpowiedzialność ponoszą przede wszystkim Europejczycy, których dziełem są granice dzisiejszych państw afrykańskich, ich infrastruktura, kształt gospodarki i formacja elit. Granice niemal wszystkich krajów Afryki dokładnie pokrywają się z granicami europejskich kolonii, narysowanych linijką na mapie podczas konferencji mocarstw w Berlinie w 1885 r. Dla Bismarcka, który był gospodarzem i dyrygentem tego koncertu mocarstw, liczyła się przede wszystkim światowa gra o wpływy i sojusze – a w bardzo niewielkim stopniu skład etniczny i geografia dzielonego na kawałki afrykańskiego tortu. To w Berlinie, dzięki mistrzowskiemu wygrywaniu konfliktów między Niemcami, Anglią i Francją, król Belgii Leopold zdołał uzyskać międzynarodowe uznanie Wolnego Państwa Konga – oficjalnie przedsięwzięcia charytatywnego, a w praktyce swojej osobistej kolonii, której podbój finansował z prywatnej szkatuły wbrew opinii belgijskiego rządu. W efekcie powstało „wolne państwo” 23 razy większe od Belgii, łączące setki plemion, które nie miały ze sobą nic wspólnego i które kilkadziesiąt lat później miało zyskać niepodległość. Spadkiem po kolonializmie są takie kraje jak Togo, wąski pasek ziemi o szerokości 40 i długości 500 km, w którym żyje kilkanaście różnych grup etnicznych.

Kolonizacja Afryki była przedsięwzięciem kosztownym i chociaż w epoce szalejących europejskich nacjonalizmów przysparzała prestiżu, przynosiła poważne straty finansowe. Europejczycy – rękami przymusowych robotników – budowali drogi i koleje, ale służyły one wyłącznie przewożeniu do portów na wybrzeżu towarów produkowanych w głębi lądu. Połączenia pomiędzy koloniami, zwłaszcza należącymi do różnych krajów, były bardzo wątłe. Zakładano plantacje kawy czy kakao oraz budowano kopalnie, ale gospodarka kolonii całkowicie podporządkowana była zapotrzebowaniu metropolii na surowce. Do dzisiaj stan gospodarki takich krajów jak Wybrzeże Kości Słoniowej czy Ghana zależy całkowicie od cen kakao na rynkach światowych – a te, jeśli uwzględnić inflację i czasowe wahania koniunktury, od kilkudziesięciu lat spadają.

Trzeci europejski grzech – być może najcięższy – dotyczył zaniedbania formacji miejscowych elit. Wiele kolonii ufundowano na zwyczajnym ludobójstwie – np. podczas kolonizacji Konga zginęło ok. 2 mln jego mieszkańców, czyli mniej więcej jedna czwarta ludności. Belgowie nakładali na Afrykanów obowiązek dostarczania kauczuku i kości słoniowej – kto się nie wywiązał, tracił życie wraz z rodziną. Niemcy, kolonizujący obszar dzisiejszej Namibii, systematycznie wymordowali w obozach koncentracyjnych ponad 100 tys. cywilów z ludu Herero, którzy mieli odwagę bronić swojej ziemi.

Dla tych Afrykanów, którzy przeżyli, przewidywano zajęcia, które nie wymagały żadnych kwalifikacji. Rasizm w Europie zaczął wychodzić z mody dopiero po drugiej wojnie światowej. Wcześniej był fundamentem kolonialnej polityki. Jeszcze w 1936 r. nasz sławny wówczas podróżnik Janusz Makarczyk bez zahamowań pisał w swojej książce o Liberii (gdzie Liga Morska i Kolonialna w porozumieniu z polskim MSZ planowała rozpocząć akcję osadniczą), że „dzieci murzyńskie są inteligentne do 12 roku życia, a potem nadspodziewanie tępieją”, i z upodobaniem opisywał przykłady głupoty i prymitywizmu Liberyjczyków. Jeszcze w 1949 r. – kiedy wiadomo było, że dni Imperium Brytyjskiego są już policzone – dziesięcioletni plan rozwoju edukacji w Kenii przewidywał, że docelowo, czyli w 1959 r., połowa dzieci miała uczyć się w szkole przez sześć lat, 10 proc. – dziesięć lat, a do szkoły średniej miało trafiać co setne (czyli mniej więcej 400 młodych Kenijczyków rocznie). O uniwersytecie nikt nie wspominał. Kiedy nadchodził czas niepodległości, władze kolonialne zwijały flagę, orkiestra wojskowa grała hymn i za gubernatorem do domu wracała większość białych inżynierów, lekarzy i urzędników. Młodymi krajami nie miał kto rządzić.

Królestwa postkolonialne

Drugi wariant odpowiedzi na pytanie o przyczyny afrykańskich nieszczęść mówi, że trzeba ich szukać w samych mieszkańcach kontynentu. Chociaż za tym poglądem często kryje się zawoalowany rasizm, wyjęte z kontekstu przykłady mogą robić wrażenie: wystarczy przywołać obraz Idi Amina, dyktatora Ugandy w latach 70., który podobno trzymał ciała prawdziwych i domniemanych wrogów w lodówce, a potem je zjadał. Mobutu, dyktator Konga, budował luksusowe pałace w dżungli, a w połowie lat 80. rozpoczął nawet narodowy program podboju kosmosu, wydając na niego z budżetu jednego z najbiedniejszych państw świata dziesiątki milionów dolarów. Na koronację cesarza Republiki Środkowoafrykańskiej Jeana-Bedela Bokassy (na tę okazję państwo przemianowano na Cesarstwo Środkowej Afryki) w 1977 r. wydano jedną trzecią rocznego budżetu kraju. Dziesięć lat później obalony Bokassa siedział w więzieniu w Bangui, stolicy swojego dawnego cesarstwa, oskarżony o morderstwa, tortury i kanibalizm. Łatwo dziś jednak zapomnieć, że wszystkie te dyktatorskie reżimy były narzędziami zimnej wojny: instalowano je przy pomocy z zewnątrz i popierano, jak długo się dało. Kiedy państwa Układu Warszawskiego zbroiły etiopskiego władcę Mengistu Hajle Mariama (odpowiedzialnego m.in. za śmierć ponad miliona ludzi podczas wielkiego głodu w latach 80.), Amerykanie i Brytyjczycy wysyłali czołgi do Kenii, rządzonej od wielu już lat przez Daniela arapa Moi, polityka mniej krwiożerczego, ale którego rządy również niewiele wspólnego miały z demokracją.

Ekscesy afrykańskiej polityki bywały często zbrodnicze, a prawie zawsze groteskowe z punktu widzenia człowieka Zachodu – który o swojej odpowiedzialności za kłopoty nieszczęśliwego kontynentu przypominał sobie nader rzadko. Przy okazji łatwo też nie dostrzegał postępu, jaki mimo wszystkich cierpień dokonał się w Afryce. Jeszcze dwieście lat temu dla ogromnej większości jej mieszkańców cały świat stanowiła tradycyjna rodzinno-plemienna wspólnota – dziś wielu Afrykanów kończy uniwersytety i bierze udział w wyborach, które od lat 90. coraz częściej stają się demokratyczne.

Już ta skokowa przemiana – która nigdzie na świecie nie dokonała się równie szybko – sama stanowi źródło wielu ludzkich tragedii. Obyczaje zmieniają się bowiem dużo wolniej niż warunki życia, a przestrzeganie tych norm, które zaleca tradycja, może w niektórych sytuacjach równać się samobójstwu. Takie konsekwencje ma np. w dobie epidemii AIDS zwyczaj dziedziczenia żon, powszechny wśród niektórych ludów Bantu, który nakazuje krewnym mężczyzny po jego śmierci przejąć jego żonę i zarazem opiekę nad dziećmi. W społeczeństwie tradycyjnym, bezbronnym wobec głodu, wojny i handlarzy niewolników, zwyczaj ten był bardzo racjonalny. Ludzie mogli umierać, ale struktura społeczna zostawała zachowana, a ponadto dzieci pozostawały w ramach rozszerzonej rodziny. AIDS postawiło tę sytuację na głowie: jeżeli mąż przed śmiercią zakaził żonę HIV, wydał tym samym wyrok śmierci na brata lub kuzyna, który ją odziedziczy, a także na jego pozostałe żony. Wiele kobiet zdaje sobie sprawę z ryzyka, ale presja rodziny, konieczność ekonomiczna (ktoś musi utrzymywać dzieci) i wiara w tradycyjny porządek zmusza je do pogodzenia się z losem. To dobra ilustracja afrykańskiego paradoksu: w żadnym innym miejscu na świecie dobrze pomyślane instytucje nie potrafią wyrodzić się tak szybko w swoje przeciwieństwo.

Na kłopoty – demokracja?

Wśród importowanych instytucji, które w Afryce zawiodły, znalazły się największe wynalazki Zachodu – socjalizm, kapitalizm i demokracja. Afrykańscy przywódcy pierwszego pokolenia – wykształceni na zachodnich uniwersytetach intelektualiści – mieli obsesję szybkiej modernizacji i próbowali ją realizować na wzór ZSRR. Po tych próbach pozostało ogromne zadłużenie zewnętrzne oraz nieliczne kosztowne przemysłowe giganty, takie jak huta aluminium i tama na rzece Wolta w Ghanie. Od lat 80., kiedy stało się jasne, że socjalizm w radzieckim wydaniu zbankrutował, porzucono afrykańską drogę do socjalizmu na rzecz demokracji – przynajmniej formalnie – oraz liberalnej gospodarki.

I ten eksperyment powiódł się umiarkowanie. Dobrym przykładem trudności wywołanych przez te przemiany jest Zambia, do końca lat 80. monopartyjna dyktatura, w której najważniejsze przedsiębiorstwa – kopalnie w wielkim zagłębiu miedziowym – kontrolowało państwo, podobnie jak i kurs waluty, ceny prądu oraz żywności. Chociaż państwowe giganty trapił nepotyzm i korupcja, gospodarkę rozłożyły na łopatki nie te zjawiska, ale załamanie cen miedzi, podstawowego surowca eksportowego. Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy postawiły twarde warunki: oprócz ograniczenia inflacji i urealnienia kursu waluty zażądały drastycznych cięć w wydatkach socjalnych, prywatyzacji, zniesienia dopłat do towarów sprzedawanych na rynku oraz wolnych wyborów. Wybrano w nich nowego prezydenta – rządzącego od blisko 30 lat „ojca niepodległości” Kennetha Kaundę zastąpił Frederick Chiluba, polityk wówczas obiecujący i uczciwy (dziś ma proces o wypompowanie z gospodarki zambijskiej 1,5 mld dol. i przebywa w areszcie domowym). Państwowe firmy sprzedano inwestorom z Europy i RPA, a pieniądze trafiły na zagraniczne konta prezydenta i jego kolegów. Nowi właściciele rozpoczęli masowe zwolnienia dokładnie w tym samym czasie, kiedy rząd obciął dopłaty do podstawowych artykułów spożywczych. Efektem tej kuracji był bardzo wymierny spadek poziomu życia i rozczarowanie do demokratycznych mechanizmów – a gospodarka Zambii nie ma się dziś dużo lepiej niż dziesięć lat temu.

Identyczne reformy międzynarodowe organizacje gospodarcze zalecały we wszystkich krajach Afryki, które szukały niegdyś własnej drogi do socjalizmu – od Ghany po Tanzanię. Efekt był zawsze taki sam: obniżał się poziom życia najbiedniejszych i rosły nierówności społeczne. Nawet jeśli gospodarka wykazywała wzrost, to jego efekty rozkładały się bardzo nierówno, a tempo z trudem dorównywało przyrostowi liczby ludności. W wielu krajach PKB w przeliczeniu na głowę mieszkańca spadał. Dziś Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy to dwie najbardziej powszechnie znienawidzone instytucje na kontynencie.

Gospodarcze problemy trapią też największego potentata Afryki – RPA. Jej rozwój hamuje jeden z najwyższych na świecie poziomów przestępczości kryminalnej oraz epidemia AIDS, która dziesiątkuje siłę roboczą i której znaczenie i zasięg rząd bardzo długo negował. Chociaż poziom dochodu narodowego w RPA liczony na głowę mieszkańca jest odrobinę niższy niż w Polsce, ta statystyka jest myląca – obejmuje bowiem dwa zupełnie różne społeczeństwa, jedno bogate, kosmopolityczne i zmodernizowane, drugie zaś – należące do Trzeciego Świata. Dziś RPA ma jeden z najwyższych poziomów nierówności społecznych na świecie – porównywalny z Brazylią. A jej przemysł, mimo że płace robotników są bardzo niskie, ma kłopoty z dalekowschodnią konkurencją. Inwestorzy z RPA przejmują i modernizują wielkie niegdyś państwowe firmy w pozostałych krajach Afryki – od browarów w Kenii po koleje w Gabonie – ale do tego, aby zmienili kontynent w gospodarczego tygrysa, droga pozostaje daleka. Dziś udział Afryki w handlu światowym wynosi 1 proc. i jest tylko nieco wyższy od udziału Polski. Cały kontynent przyciąga tylko 1 proc. sumy międzynarodowych inwestycji – a i te lokowane są w ogromnej większości w przemysł wydobywczy.

Zachód pragnie stabilności

Na początku XXI w. Zachód jest wyraźnie zmęczony problemami Afryki. Od końca lat 80. systematycznie zmniejszały się nakłady na pomoc rozwojową. Kraje rozwinięte ograniczają się do interwencji – i to też głównie dyplomatycznych – tylko wtedy, kiedy dochodzi do wojen i ludobójstwa: w ciągu ostatnich kilku lat do takich interwencji doszło m.in. w Sierra Leone, Liberii i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Najstraszniejsza wojna Afryki – konflikt wewnętrzny w Rwandzie, Burundi i Kongu – dogasa dziś po trwającej latami orgii przemocy i zniszczenia. Założony kilka lat temu związek państw afrykańskich – Unia Afrykańska – działa głównie jako narzędzie utrzymywania stabilizacji w regionie. M.in. wojska z Rwandy mają zapobiec czystkom etnicznym dokonywanym w prowincji Darfur w Sudanie przez arabskie bojówki na czarnych mieszkańcach tego regionu. Na razie jednak ponad milion ludzi w Darfurze zostało zmuszonych do opuszczenia domów, dziesiątki tysięcy zginęło, a masakry i terror trwają.

W tej przygnębiającej panoramie można dostrzec jednak kilka jaśniejszych elementów. Jednym z nich jest amerykański African Growth and Trade Opportunities Act – ustawa otwierająca 37 krajom Afryki wolny dostęp do amerykańskiego rynku oraz pomoc techniczną, która umożliwia im wykorzystanie tej szansy. Dzięki AGTOA w Ugandzie i Swazilandzie wiele tysięcy kobiet znalazło pracę w szwalniach, zakładanych przez miejscowych kooperantów wielkich amerykańskich firm odzieżowych. Polityka Zachodu jest jednak nieprzewidywalna i kapryśna: ci sami Amerykanie co roku dopłacają miliardy dolarów do swoich upraw bawełny – produkowanej przez farmerów, których średnie roczne przychody przekraczają milion dolarów, a więc z pewnością nie ubogich. Dzięki temu mogą ją eksportować po cenach niższych od tych, które są w stanie zaoferować biedni wieśniacy z Mali i Burkina Faso (średni dochód ok. 300 dol. rocznie). Suma amerykańskich dotacji jest wielokrotnie większa od całych budżetów państwowych tych krajów, dla których bawełna to główny towar eksportowy i podstawowe źródło dewiz.

Drugą szansą dla kontynentu jest NEPAD, porozumienie zawarte przez afrykańskich przywódców trzy lata temu podczas szczytu w Lusace. Jego przesłanie jest proste: Afrykanie powinni sami zadbać o swoje sprawy, a nie liczyć na pomoc z zewnątrz. Kraje uczestniczące w programie – dziś to cała Afryka – zobowiązały się m.in. do wspólnych inwestycji w infrastrukturę, ograniczania korupcji, usprawniania działań administracji oraz zapewniania pokoju i stabilności politycznej na kontynencie rękami jego mieszkańców – a nie Amerykanów, Brytyjczyków czy Francuzów. Być może NEPAD skończy się tylko na powołaniu kolejnej międzynarodowej biurokratycznej instytucji – sekretariat już ma budżet sięgający 6 mln dol. – ale dziś to jedyny pomysł na naprawę sytuacji na kontynencie, który desperacko potrzebuje stabilizacji i zagranicznych inwestycji. Los białych farmerów w Zimbabwe – wywłaszczonych w pełnej przemocy kampanii przez prezydenta Mugabe i jego zwolenników – stworzył na Zachodzie wrażenie, że nie ma co liczyć na bezpieczeństwo przywiezionych do Afryki pieniędzy. Dziś podobną kampanię przeciw białym farmerom podejmuje prezydent sąsiedniej Namibii Sam Njuoma, podobnie jak Mugabe desperacko potrzebujący poparcia przed nadchodzącymi wyborami. To co dla wielu Afrykanów stanowi akt dziejowej sprawiedliwości – odbieranie ziemi, którą biali osadnicy zagrabili ich ojcom – dla Zachodu stanowi symptom niestabilności i zbrodnię przeciwko świętemu prawu własności, fundamentowi liberalnej gospodarki.

Lepszego pomysłu niż zostawienie Afryki w rękach Afrykanów nie ma. Chociaż po interwencji wojsk brytyjskich w dawnej kolonii Sierra Leone, która zakończyła tam wieloletnią i bardzo krwawą wojnę domową, gazety rozważały prawie serio pomysł poddania się z powrotem władzy dawnej metropolii, nikt nie miał wątpliwości, że ten projekt to political fiction. Zachód nie jest skłonny zaangażować się bardziej w afrykańskie problemy, zwłaszcza że w praktyce i tak sprawuje pośrednio kontrolę nad najważniejszymi złożami strategicznych surowców – takich jak ropa naftowa w Gwinei Równikowej czy Angoli. Oba te kraje, których rządy notorycznie łamią prawa człowieka, są wiernymi sojusznikami Stanów Zjednoczonych, a amerykańskie kompanie naftowe dokonują tam znaczących inwestycji.

Historia Afryki to gorzka lekcja realpolitik. Wszystko wskazuje na to, że tej samej gorzkiej lekcji udzieli jej najbliższa przyszłość. W realpolitik słabi przegrywają podwójnie – nie tylko w realnym wyścigu o sukces na światowym rynku, który przekłada się na dobrobyt obywateli. Przegrywają także moralnie. Dziś Afryka pojawia się na ekranach wielkich sieci telewizyjnych bardzo rzadko. W dodatku główne newsy dotyczą wojen, głodu i epidemii AIDS, czyli nieszczęść, które wielu ludzi na Zachodzie skłonnych jest uznać za, przynajmniej częściowo, zawinione przez Afrykanów. Tworzy to wizerunek kontynentu niestabilnego i niesprzyjającego nie tylko inwestycjom, ale nawet wakacyjnym wycieczkom. Zmienić ten obraz mógłby dziś tylko cud – ale czekanie na cud to wątła nadzieja na lepsze życie dla 680 mln ludzi.

 
Autor jest doktorantem na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarzem miesięcznika „Wiedza i Życie”. Stypendysta „Polityki” w ramach akcji „Zostańcie z nami!”. W 2003 r. za książkę „Naznaczeni”, reportaż o epidemii AIDS w Afryce, został nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak.

Niezbędnik Inteligenta Polityka. Niezbędnik Inteligenta. Wydanie 2 (90050) z dnia 18.09.2004; Niezbędnik Inteligenta; s. 13
Oryginalny tytuł tekstu: "Czekając na cud"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną