Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Byłem w Kryzysie

Rozmowa z Robertem Brylewskim

Tadeusz Późniak / Polityka
O buncie, wolności i wychodzeniu z życiowych dołów - mówi Robert Brylewski lider zespołu Brygada Kryzys.

Cezary Łazarewicz, Ewa Winnicka: – Ojciec polskiego punk rocka wychodzi z depresji, nagrywa płytę.

Robert Brylewski: – Jestem na prostej. Pięć lat pracowałem, żeby wrócić do żywych.

Po co nagrywać płytę, na której rejestruje się piosenki sprzed 30 lat?

Wszystkie nasze nagrania były fatalnej jakości. Te najbardziej znane pochodziły z koncertu z Perfectem, kiedy gość za konsoletą nie ruszył palcem ani gałeczką, by nam jakiekolwiek brzmienie zrobić. Dopiero teraz mogliśmy zarejestrować te archiwalia.

Nie przeszkadza panu, że będzie wyśpiewywał te same teksty, które śpiewał jako 20-latek?

Ludzie mówią, że teksty się nie zestarzały. Piosenka „Telewizja” jest dziś jeszcze bardziej aktualna niż wtedy, gdy ją napisałem.

Ludzie przychodzą na koncerty?

Przychodzą. I starzy punkowcy, i tacy, co mają nisko opuszczony krok w spodniach (nie wiem nawet, jak oni się nazywają). Przychodzą też starsze panie w garsonkach, zapewne nasze rówieśniczki.

Jak to się stało, że został pan anarchistą? Rodzice występowali w zespole pieśni i tańca Śląsk, mieszkaliście najpierw we wspólnym, dość zabawowym osiedlu w Koszęcinie, potem w Warszawie. Rodzice podróżowali, więc jako dziecko miał pan dużo swobody. Nie widać powodu, dla którego należało się zbuntować tak radykalnie.

Miałem dużo wolności i chciałem, by inni też tak mieli. To był bardziej bunt przeciwko burakom. Niedouczonym, nieinteligentnym zakutym łbom. Tak jak dzisiaj. Jak widzisz buraka, to się denerwujesz, że taki burak reprezentuje cię tu czy tam.

Więc gdy na początku 1978 r. założyłem pierwszy zespół The Boors, to dlatego, żeby dać odpór tym burakom. Wiosną graliśmy koncert w Aninie. Przyszło 200 osób i do tego mój ojciec – starszy pan. Wszyscy myśleli, że to ubek. Śpiewaliśmy piosenkę, że nie cierpimy systemu, rzucaliśmy wulgarne wiąchy pod adresem władzy. Po tym koncercie wróciłem do domu, ojciec przybił mi piątkę i powiedział: Fajną zabawę tam mieliście.

Tata panu sekundował, naprawdę?

Pochodził z pokolenia pokrzywdzonego przez wojnę, przeżył czasy stalinowskie. I jemu do głowy nie przychodziło, że coś się w Polsce może zmienić. Dopiero latem 1980 r. uwierzył.

Trzeba było iść do KOR; oni ulotki rozrzucali, edukowali ludzi. To było skuteczniejsze niż darcie się na scenie.

O konspirze w moim liceum im. Mikołaja Reja dowiedziałem się dopiero, gdy z niego odszedłem. O Emilu Barchańskim, który życie w konspirze stracił, dowiedziałem się dużo później. Chłopaki byli dobrze schowani. Nie nosiłem ulotek. My sypaliśmy piach w mechanizm w innym miejscu.

Gdzie?

To było świadome działanie. Była wiosna 1980 r. Warszawa została bez swojej kapeli punkowej. Rozpadł się Tilt, rozpadł się Kryzys. Pomyślałem sobie: idzie lato, szykują się jakieś zadymy, zaczyna się gotować, musimy grać. Poszedłem do Tomka Lipińskiego i powiedziałem: Słuchaj Franz, idą ciekawe czasy, musimy robić dym. Tak powstała Brygada Kryzys.

O co wam wtedy chodziło? O wolność, sprawiedliwość czy tylko chcieliście sobie grać muzykę?

To był najlepszy czas dla muzyków, którzy nie śpiewają o dupie Maryni. My żyliśmy tym, co było wokół, czyli narastającym buntem społecznym.

No więc o co wam chodziło?

Żeby kraj jeszcze bardziej podburzyć i zanarchizować. Do bólu. Szczególnie młodzież. Żeby się ruszyła i zaczęła myśleć. Oprócz punka i reggae nie było żadnej innej muzyki, która by wzniecała bunt społeczny. Na pewno nie heavy metal. Metalowcy śpiewają o babie-jadze.

Udało się?

Jeśli chodzi o polską muzykę – byliśmy wtedy w kontestatorskiej szpicy. Waliliśmy dość mocne antyrządowe teksty, na plakatach mieliśmy Lenina w basenie. Sprawdzaliśmy, na ile możemy sobie pozwolić. W końcu cenzura straciła nad nami kontrolę.

Może byliście dla nich niegroźni? Kto by się przejmował jakimś podziemnym zespołem, gdy się system wali.

Cenzor z Mysiej wyglądał, jakby się wstydził swojej roboty. Poza tym na koncertach słabo było słychać teksty.

Więc nie miało znaczenia, co tam ze sceny krzyczycie.

Ci, co chcieli, to rozumieli. Potem to było szeroko komentowane, chociaż Internetu nie było. Ale była sieć ludzi z malutkimi magnetofonami, którzy każdy nasz koncert nagrywali, potem kolportowali kasety. Dopiero w stanie wojennym mieliśmy szlaban. Nigdzie nas nie zapraszano. Nazwa Brygada Kryzys odpowiada sytuacji, w jakiej wtedy działaliśmy. Bawiliśmy się w oddział niezależny. Bo to była zabawa. Nawet jak mnie spałowali do nieprzytomności na Jezuickiej, gdzie dwa lata później zabili Przemyka, to traktowałem to jak przygodę.

Punkowych zespołów było sporo. Był Kult, Dezerter. Konkurowali z wami?

Dla mnie to był wspólny front. Cieszyłem się, gdy powstawały nowe kapele. W Jarocinie w 1985 r. był taki wysyp zespołów, które kontestowały system, że sam byłem zaskoczony,

Ważna była dla was Solidarność?

W czasie karnawału Solidarności z Brygadą Kryzys dostaliśmy bolesną nauczkę. Nie dopuścili nas do Festiwalu Piosenki Prawdziwej, który odbywał się w gdańskiej Olivii w trakcie I zjazdu związku. To miał być festiwal wolności. Komisja Krajowa i jej festiwal wyglądały od kuchni jak zjazd partii, tylko ŕ rebours. Organizatorzy powiesili ogromne karykatury Gomułki, i już to nie wyglądało fajnie, za prosto. Pojechaliśmy do Gdańska z własnymi rekwizytami: wypożyczonym karabinem maszynowym i z syreną alarmową. Planowaliśmy wyjść na scenę przy ryku syren w kompletnych ciemnościach. Potem miała pojawić się kobieta z dzieckiem na ręku i z karabinem. Na początek mieliśmy zagrać piosenkę „Wojna”. Miał to być spektakl. No i organizatorzy wymiękli, nie pozwolili nam tego zagrać. Siedzieliśmy na zapleczu zjazdu Solidarności, oglądając czołowych polskich artystów, naprutych jak woły. Po tym incydencie Tomek Lipiński napisał piosenkę „Nie wierzę politykom”.

A wy nie piliście?

Nie.

To może paliliście?

Gandzia wtedy była tak słaba, że to nie miało żadnego znaczenia.

Trzeba było przekonać związkowców, że ograniczają waszą wolność.

Pytaliśmy, czy Lech Wałęsa wie, że zakazuje się tu występować zaproszonym zespołom. Nic to nie dało. Ogólnie czuliśmy się tam nie na miejscu. Byliśmy całym sercem za tą solidarnościową ideą, gotowi wytoczyć dla niej własną krew, ale jakoś nie pasowaliśmy do tych ludzi. Do dziś na widok różnych związkowych szefów nos bym zatkał.

A przed kim nosa pan nie zatyka?

Przed Lechem Wałęsą. Jest wielki. Dla mnie jest jak członek rodziny. Kiedy był prezydentem, krytykowałem go, bo trochę przesadzał. Ale wichrzycielem był świetnym.

A inne autorytety?

Nie jestem oryginalny, mam taką trójcę: Marka Edelmana, Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Władysława Bartoszewskiego.

Ależ to są autorytety warszawskiego salonu.

Ja z salonem nie mam kontaktu.

Dało radę wyżyć z buntu?

Dopóki żyłem z rodzicami, to się nad tym nie zastanawiałem. Za koncert dostawaliśmy honorarium, za które mogliśmy kupić cztery flaszki wódki. Później, już z Brygadą Kryzys, było lepiej. Za jeden koncert płacili równowartość 20 flaszek. My nie byliśmy nastawieni, jak Maanam czy Lady Pank, na ciosanie kasy. Nie graliśmy trzech koncertów dziennie.

Nie chcieliście zarabiać?

Po co pieniądze w komunie? Nic nie można było za nie kupić. Jak zarobiliśmy duże pieniądze na pierwszej płycie Brygady Kryzys, to za wszystko kupiliśmy sprzęt nagłaśniający. Zostało mi trochę kasy, to ojcu kupiłem świecznik w Desie, żeby szacunek okazać.

Nie chciał pan pójść na studia?

Rodzice bardzo chcieli, ale tego zrobić się nie dało. Nie chciałem mieć buta nad sobą. Wtedy studia to był rygor, wchrzaniał się człowiek w to szkolenie wojskowe. Z powodu braku regularnej edukacji zostałem zdyscyplinowanym samoukiem. Kolega z Wielkiej Brytanii zaprenumerował mi trzy największe czasopisma dotyczące reżyserii dźwięku i po roku takiej edukacji wiedziałem o wiele więcej niż jakikolwiek reżyser po szkołach. Oni się uczyli z podręczników z 1959 r. A ja miałem wiedzę z 1990 r. Wiedziałem, jakie są techniki nagraniowe, co jest najlepsze.

Ale studia uwalniały od wojska.

Nie bardzo. Tomek Lipiński studiował, a ścigali go do 28 roku życia. To właśnie Lipiński poradził mi, żebym rzucił szkołę. I to była dobra rada. Wycofałem się przed maturą. Zwolnienie z wojska załatwiłem dzięki mojej dziwnej czaszce. Mam taki garb na głowie, więc po jakiejś zadymie z milicją lekarka się przestraszyła, kazała zrobić encefalograf, zamknąć oczy, zrelaksować się i nie myśleć o niczym. Wtedy otworzyłem oczy i myślałem tylko o dzikim seksie w czołgu. I na tych wykresach latało. A ten garb na głowie pierwszy zobaczył lekarz położnik przy moim porodzie. Wtedy powiedział, że zostanę księdzem.

Przez wasze środowisko przeszła fala nawróceń: Tomasz Budzyński, Darek Malejonek, Jan Pospieszalski. Pan też deklaruje, że jest osobą wierzącą. Ale nie chce powiedzieć w co.

Bo nie wiem. Dzięki zespołowi Izreael i ruchowi reggae przeczytałem całą Biblię. Od piątego roku życia miałem kontakt ze świadkami Jehowy, bo byli sąsiadami i rodzice zostawiali mnie często pod ich opieką. Ale protestuję, kiedy ktoś mówi, że Bóg na sto procent istnieje. Ja sobie wtedy nieskromnie wyobrażam, że gdybym był Bogiem, tobym się ze wstydu spalił, chociażby za tych Indian wyrżniętych w moim imieniu.

Lata 80. to był nawrót do Kościoła. Wszystko, co istotne, działo się w Kościele. Nawet punkrockowcy się nawrócili.

To się zaczęło dopiero w drugiej połowie lat 80. Wtedy do Jarocina przysłano księży. Z jednym się nawet zaprzyjaźniłem. I po półtora roku się poróżniliśmy o święte tajemnice wiary. Ja sobie trawkę od czasu do czasu popalałem, on był krytyczny. Rozmowa się zrobiła konfrontacyjna i powiedziałem: co wam daje prawo, by ludźmi dyrygować, mówić, kto jest jaką owieczką, kto co powinien robić. A on mi na to, że to święta tajemnica wiary. On już teraz nie jest księdzem. Ma żonę.

Pańscy nawróceni koledzy mówili, że wiara pozwala im nie przekraczać granic. Być może dlatego nie są uzależnieni od narkotyków?

Ja pozwalałem się ostrzegać ludziom, z którymi przebywałem. Przed narkotykami ostrzegli mnie hipisi, gdy miałem 13 lat. Gotowali jakąś makiwarę, ale nigdy mnie nie częstowali. Za to ich bardzo szanuję. Kleju też nie wąchałem. Bo jak zobaczyłem rzygających gości po wąchaniu kleju – to już nie próbowałem. Jeżeli chodzi o homoseksualizm – też mnie nigdy to nie kręciło, choć wiadomo, że artyści eksperymentują. Wydaje mi się, że raczej zawsze kulturalnie zachowywałem się na okoliczność związków międzyludzkich.

Był pan wierny?

Zależy, na jakich zasadach byłem w związku.

Dbał pan o rodzinę?

Miałem pełną rodzinę przez długi czas i chciałem ją utrzymać za wszelką cenę. Nie dopuszczałem do siebie faktu, że po kilkunastu latach mój związek z żoną jest fikcją, a ona zwyczajnie chce rozwodu. Straciłem mnóstwo zdrowia, o mało się wtedy nie wykończyłem. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł jeszcze raz przez to przejść.

Dlaczego po przełomie nie został pan gwiazdorem mainstreamu? W latach 90. artyści mogli zacząć zarabiać pieniądze wystarczające na utrzymanie. Wy byliście przecież bardzo popularni, nawet kultowi.

Doszliśmy do perfekcji w kryzysowym lawirowaniu. Nowe czasy zupełnie nas oszołomiły. Nie podłączyliśmy się do dzikiego kapitalizmu. Nasi słuchacze zresztą też byli czujni na zagrania nowych firm wydawniczych. Kiedy w Jarocinie wytwórnia ZigZac skróciła występ Kultu, żeby lansować Balcan Electric – nową grupę w ofercie, widownia obrzuciła scenę kamieniami. Zresztą nie wyobrażam sobie, żebym szedł do porannych programów telewizyjnych i na nieprzytomnego śpiewał jakąś piosenkę z playbacku. To żenada.

Lecz założył pan firmę nagraniową.

Ale kiedy próbowałem otrzymać pożyczkę z banku, okazało się, że nie ma takiej mocy, żebym dostał złamaną złotówkę. Miałem zespół Falarek i chciałem pokazać go facetowi z potężnej firmy fonograficznej. Umówił się ze mną jakiś młodziak, który powiedział, że z czadowych zespołów to oni mają T. Love. Więcej nie potrzebują. Moja firma płytowa Złota Skała zbankrutowała, kiedy w 1995 r. w wypadku zginął mój przyjaciel Marek Grzesik. Bez niego nie byłem sobie w stanie poradzić zawodowo i marketingowo. Zaczęła się degenerka, a potem rozwód i deprecha z powodu rozwodu.

Co się wtedy działo?

Słyszałem głosy, godzinami na siebie wrzeszczałem, po trzy tygodnie nie wychodziłem z domu, spałem tydzień, żywiłem się wódką i czekoladą. Kochałem tę swoją historię: miałem rodzinę, dzieci, piękną czarnoskórą żonę, ludzie mówili, że jestem farciarzem. Teraz miałem to stracić.

Leczył się pan?

Miałem taki moment, że wiedziałem: albo psychiatryk, albo drewniana jesionka. Pewnie padłoby na to drugie, bo za dumny byłem, żeby dać się zamknąć. Tomek Lipiński, kiedy miał doły, brał prozak czy jakieś inne prochy, ja się zawziąłem. Szybko znalazłem się na granicy życia i śmierci.

To w jaki sposób udało się panu wstać z łóżka?

Nie obciążałem świata za swoje porażki. Wszystko, co złe w moim życiu, wziąłem na siebie. Nikogo nie obwiniałem. I to mi pomogło. Poczułem się twardy, męski, nie użalałem się i nie gniłem już tylko w wyrku. Dla mnie było ważne, by przyznać się, że za spieprzone swoje życie tylko ja jestem odpowiedzialny. Tak, ku…, to jest moja wina.

Potem zrozumiałem, że muszę cieszyć się małymi sukcesami. Nie wszystko uda się naraz. Że powoli, krok po kroku. Dojście do pionu zajęło mi pięć lat. Pozwoliłem w końcu odejść żonie.

A co z dziećmi?

Jestem dobrym ojcem. Sąd przyznał mi opiekę nad starszą Sarą, ale kiedy ona wyprowadziła się do swojego narzeczonego, wprowadziła się do mnie Ewa, moja młodsza córka.

Sąd przyznał dziecko rockmanowi?

Ja miałem swojego adwokata, żona swojego. Kiedy adwokaci skonfrontowali swoje argumenty – rozprawa miała charakter ugodowy.

A potem media pisały o młodziutkiej Sarze, która zamieszkała z trzy razy starszym od niej Tymonem. Wiedział pan, co się dzieje?

Znam długo Tymona, media ubierały nas w jakieś obce buty. Sara, kiedy związała się z Tymonem, była bardzo młoda, ale liczyło się jej szczęście i bezpieczeństwo. Nie chciałem, żeby mi uciekała z domu.

Ale pańska córka miała wtedy 14 lat!

Poznali się z Sarą, kiedy ona miała 15 lat. Wymieniali jakieś listy, potem Sara wyjechała do Francji. Wyfrunęła z domu pół roku przed 18 urodzinami. Tylko dlatego, że namówiłem na to moją żonę. Wiedziałem, że za pół roku nie będziemy mieli na Sarę żadnego wpływu. Wtedy się spakuje i odejdzie.

Po tym wszystkim Tymon pozostał przyjacielem?

Nigdy nie straciłem z nim kontaktu. Kiedy byłem na dnie – Tymon dał mi robotę. Grałem u niego w zespole. Nawalałem. Spóźniałem się na koncerty. Ale potem zaczęło się wyrównywać. Wiecie, legenda zobowiązuje.

A czy z legendy punkowej da się żyć?

Nie przelewa się. Koło średniej krajowej wyciągam.

Robert Brylewski ma 49 lat. W 1978 r. założył Kryzys, jeden z pierwszych polskich zespołów punkrockowych. Lider i założyciel grup rockowych Brygada Kryzys, Izrael, Armia, które w latach 80. należały do najpopularniejszych zespołów sceny niezależnej. Ojciec dwóch córek: Sary i Ewy Róży.

Polityka 28.2010 (2764) z dnia 10.07.2010; Ludzie i obyczaje; s. 82
Oryginalny tytuł tekstu: "Byłem w Kryzysie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną