Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Bule reemigranta

Francuzi z Suliszowa

Jan Łusiak po przerwie wraca do gry. Jan Łusiak po przerwie wraca do gry. Stanisław Ciok / Polityka
Mała Francja – tak nazywano po wojnie Suliszów, dzielnicę Jedliny Zdroju koło Wałbrzycha. Mieszkali tam repatrianci z Francji, którzy gaworząc we français, jedząc ratatouille i grając w pétanque leczyli tęsknotę za utraconą krainą szczęśliwości.

Późne popołudnie, żwirowe boisko do gry w pétanque. Siwy pan w kaszkiecie przykuca i wprawnym ruchem wyrzuca stalową kulę. Ta upada, chwilę się toczy i zatrzymuje tuż przy małej kolorowej kulce. – Nasza trzyma, Gabriel – mówi dziadek w swetrze. Do narysowanego na ziemi kółka wchodzi kolejny staruszek. – Edmund, strzelaj – instruuje partner. Dziadek rzuca, jakby od niechcenia, ale jego kula idealnie trafia w kulę przeciwnika, wybija ją, a sama nieruchomieje. – Karo! – wszyscy z uznaniem kiwają głowami. Siedzący na ławce pan z pieskiem tłumaczy, że w pétanque chodzi o to, by jak najwięcej swoich kul ustawić blisko tej małej, zwanej cochon (świnka, prosiaczek) lub bouchon (szpunt). Gra się w tripletach, duetach lub solo. W trójkach każdy z graczy ma dwie bule, więc teoretycznie można zdobyć 6 punktów. Sztuka polega na tym, by przeciwnikom w tym przeszkodzić. Karo jest wtedy, gdy dobrze ustawioną kulę przeciwnika się wybije i na jej miejscu zostawi swoją. To się udaje tylko mistrzom, i to nie zawsze, ale tu grają mistrzowie.

Czasami przy grze pojawia się butelka pastisu, a przy nieudanym rzucie temu i owemu wymknie się siarczyste sacrebleu. Obrazek jak z południowej Francji. Nic dziwnego – wszyscy gracze urodzili się tam i chodzili do szkół, zanim rodzice podjęli decyzję o powrocie do Polski. Jedlińska tradycja gry w bule sięga zatem późnych lat 40. XX w., podobnie jak historia tutejszych Francuzów.

Dwa razy za chlebem

Emigracja do Francji zaczęła się 3 września 1919 r. wraz z podpisaniem konwencji otwierającej granice. Francuskie kopalnie na gwałt potrzebowały rąk do pracy, a przerażające opisy ciężkiego losu górników, pióra Emila Zoli, nie były znane wyjeżdżającym na kontrakty Polakom; ci zresztą i tak by zaryzykowali – kopalnie gwarantowały mieszkanie i zarobki.

Najwięcej emigrantów z ziem polskich trafiło do kopalń w Nord-Pas-de-Calais, ale pracowali też w okolicach Saint- Étienne, Alčs, Nîmes. Francuzi wcześniej zatrudniali już Włochów i Hiszpanów. Co do Słowian, założyli, że będą się oni lepiej czuć wśród swoich, dlatego budowali dla nich przykopalniane osiedla. Polacy kisili się we własnym sosie. Na prawdziwą integrację miały szansę jedynie dzieci we francuskich szkołach. I choć słyszały, że są sales polonais (brudni Polacy) i mangers du chiens (zjadacze psów), Francja pozostała dla nich półmityczną krainą szczęśliwości.

Po zakończeniu II wojny światowej z kolei w Polsce brakowało górników do kopalń na terenie tzw. Ziem Odzyskanych. Polacy z Francji byli doskonałymi kandydatami jako wykwalifikowani specjaliści, z których wielu – co w oczach nowej polskiej władzy było ogromną zaletą – należało do lewicowych organizacji, popularnych wśród francuskich robotników. Repatriację regulowały trzy umowy między Polską a Francją.

W powiecie wałbrzyskim osiadło ok. 20 tys. reemigrantów z Francji, w samej Jedlinie Zdroju zatrzymało się kilkadziesiąt rodzin. Francuzi – jak ich przezywano – byli jednym z elementów kolorowej mozaiki kulturowej; nadal mieszkali tu Niemcy, kręcili się sowieccy żołnierze i przyjeżdżali repatrianci ze wschodu. Na ulicach słychać było rosyjski, niemiecki, różne odcienie polskiego i francuskiego. Wszyscy patrzyli na siebie wilkiem, ale najbardziej nie lubiano właśnie Francuzów. Zazdroszczono im stanowisk, które zawdzięczali przynależności do partii, znajomościom albo zaradności, i francuskich emerytur. Śmieszyły ich wyfiokowane ubrania, denerwowała łamana polszczyzna i francuskie paplanie. Ci, którzy we Francji byli wyrobnikami, w ojczyźnie, na tle przybyłych ze wschodu, poczuli się lepsi – eleganccy, światowi.

Stéphanie, która była w Villardzie

W saloniku poniemieckiego domu Stefanii Młyńcowej, z domu Ofiara (l. 81), na półkach stoją polskie i francuskie książki. Gospodyni wspomina: – Jak w 1930 r. dojechałam z mamą i bratem do Firminy koło Saint-Étienne, gdzie ojciec pracował w fabryce metalurgicznej, zamieszkaliśmy z tatą i stryjem w jednym pokoju baraku po jeńcach wojennych. Potem dostaliśmy oddzielny pokój z kuchnią. Pamiętam, że zawsze myślałam, kiedy się stamtąd wyniesiemy, a zostaliśmy aż do wyjazdu. W domu się nie przelewało, tato pracował, mama rodziła kolejne dzieci. We wspomnieniach Stefanii pojawia się francuska szkoła i nauczycielka, która ją odwiedzała podczas choroby. Stefcia chciała zostać taką nauczycielką, ale – jak większość Polek – po podstawówce poszła do zawodówki. Miała jednak szczęście, bo w 1941 r. z naboru wśród wielodzietnych polskich rodzin trafiła do polskiego liceum w Villard de Lans. – Nie skończyłam Villardu, bo rodzice postanowili wracać do Polski.

W 1947 r. trafili do Jedliny Zdroju. Gdy okazało się, że mieszka tam już zaginiony w zawierusze wojennej brat Stefanii – Andrzej, postanowili zostać, ale rozdzielający kwaterunki urzędnik nie chciał im dać upatrzonego mieszkania. – Mówił, że jest dla górników, a u nas nikt nie pracuje na kopalni. Tak naprawdę chciał łapówkę, gdyż wszyscy uważali, że Francuzi przywieźli worki pieniędzy, tymczasem my byliśmy bogaci, ale w dzieci.

Pojechała z siostrą do dyrektora kopalni w Wałbrzychu. Na drzwiach gabinetu wisiało ogłoszenie: „w sprawie mieszkań nie przyjmujemy”. Weszły i od razu wyczuły, że to też Francuz. No i dostały mieszkanie. Stefania została nauczycielką, wstąpiła do partii i wyszła za Kazimierza Młyńca z południowej Francji. Nie żałowała powrotu, ale trzymała się ze swoimi, a mąż grał, oczywiście, w bule.

Les sœurs, które tęskniły

W Jedlinie zatrzymały się dwa transporty z repatriantami z południowej Francji, w innych skupiskach Francuzów – jak Wałbrzych czy Nowa Ruda – zdecydowanie dominowali przybysze z północy. Dla przyzwyczajonych już do śródziemnomorskiego słońca i stylu życia reemigrantów powrót do Polski był szokiem. Janina (l. 82) i Maria (l. 74) nie mogły się z niego otrząsnąć przez dłuższy czas. – Dziadkowie od strony mamy, którzy wyjechali z Dąbrowy Górniczej w 1924 r., najpierw pracowali na południu u chłopów, potem dziadek poszedł do kopalni w Alčs. Tam mama spotkała pochodzącego z kielecczyzny tatę – mówi Janina, podkreślając, że w papierach jest Jeanne – jak Jeanne d’Arc. Łatwo nie było, zwłaszcza że dziadkowie mieli mnóstwo dzieci.

Na powrót zdecydowała się tylko część z nich, w tym rodzice Janki i Marii. Żadna z dziewcząt nie chciała wracać. Całą podróż płakały, a gdy wysiadły w Jedlinie, chociaż był wrzesień, zmarzły na kość. Miały jeszcze w ustach smak bagietek, nie mogły przełknąć razowca, brakowało im wina, kawy, warzyw, melonów. Chorowały z tęsknoty, śniły, że znów słyszą cykady: – Jakbyśmy mogły, tobyśmy pieszo wróciły. Ponieważ wszędzie kręcili się szabrownicy i bandy rosyjskich sołdatów, francuskojęzyczna młodzież wychodziła z domów tylko w grupach. Spotykali się na zabawach przy akordeonie, grali w bule. Z Polakami jakoś im nie szło, więc najczęściej żenili się między sobą – Janka wyszła za Kowalskiego, którego poznała w transporcie do Polski, Marysia za Leona z Firminy.

Léon, który rysował

Leon Piniek (l. 78), który do niedawna jeszcze chodził grać w bule, musiał sobie dać z tym spokój, bo wysiadały mu ręce. A to ręce rysownika. Z dumą pokazuje swój obrazek – narysowany z pocztówki Pont du Gard. – Nauczyciel we Francji mówił mi, że mam talent i powinienem się uczyć na rysownika, ale gdzie tam, była wojna, musiałem iść do pracy – opowiada z francuskim akcentem. Dzieci i młodzież z rodzin repatriantów z Francji, które osiadły w Jedlinie, rzadko kończyły uniwersytety. Trzeba było pomagać rodzicom, potem dorabiać się na swoim, w dodatku w górniczych rodzinach był kult pracy fizycznej. Szli zatem do kopalni, tkalni, fabryk porcelany, tektury lub skóry. Leon w czasie wojny uczył się we Francji na górnika. – Gdybym choć dzień przepracował jako maneuvre (pracownik dołowy), należałyby mi się pieniądze. Tato miał je przyznane, ale się nimi nie nacieszył, w 1952 r. zmarł na zapalenie płuc.

Francuskie emerytury nie od razu były tak imponujące. Na początku państwo polskie stosowało niekorzystne przeliczniki, dopiero za Gierka (który sam był repatriantem z Belgii) to się zmieniło – francuscy emeryci zaczęli dostawać porządne pieniądze, z których wielu utrzymywało całe rodziny. Nawet jeśli tych pieniędzy Francuzom zazdroszczono, wiedziano, że się im należą za ciężką pracę i za pylicę. Nie potrafiono jednak wybaczyć reemigrantom partyjniactwa, które często wynikało z ich nieświadomości. Górnikami z Francji obsadzano ważne stanowiska, przy czym zachęcano do wstąpienia do PPR (potem PZPR). Większość na to przystawała, bo już we Francji należała do organizacji lewicowych (np. Głównej Konfederacji Pracy, Conference General du Travail). Ich idealistyczna wizja komunizmu była jednak zupełnie oderwana od rzeczywistości politycznej w powojennej Polsce. Zauważali to dopiero po jakimś czasie.

Ci, co należeli do partii, mieli lepiej, nawet miałam do Leona pretensję, że do niej nie wstąpił, może dostalibyśmy talon na samochód – śmieje się Maria.

Lucie, która się stroiła

Po wojnie w emigracyjnym „Wiarusie polskim” pisano, że na Ziemiach Odzyskanych czekają domy i praca. Specjalnie opłacani przez państwo polskie agitatorzy namawiali Polaków do wyjazdu – chodzili po domach, rozdawali broszury, organizowali wiece, obiecywali awans społeczny i pieniądze. – Aby być bardziej przekonującymi, wsiadali do pociągów z całym dobytkiem, po czym wysiadali na granicy francusko-niemieckiej i wracali – mówi historyk Piotr Retecki, autor monografii „Górnictwo w Wałbrzychu w latach 1945–48”. Wielu dało się na to nabrać, ale nie wszyscy. Łucja Sas (l. 78) opowiada, że jej teściowa po przybyciu do Jedliny napisała do Francji list. Między wierszami ostrzegała, że kraj zniszczony, że wcale nie jest tak różowo, jak mówi propaganda. List ponoć sprawił, że z L’Abbaye de Cendras koło Alčs nikt już nie wyjechał. Według statystyk, do Polski wróciło ok. 96 tys. Polaków, znaczna większość, czyli ok. 400 tys., została we Francji, nie wierząc w wizję idealnego świata roztaczaną przez agitatorów.

Łucja, urodzona w Saint-Etienne, była zdolna i lubiła się uczyć. Dawała nawet korepetycje córce francuskiego inżyniera. – Nie mogłam się szkolić na sekretarkę, choć o tym marzyłam, bo tato nie chciał się naturalizować i koniecznie chciał wracać – opowiada. Wręczono im paszporty repatriacyjne i bilety w jedną stronę, po czym wsadzono do wyściełanych słomą bydlęcych wagonów. Wieźli ze sobą cały dorobek – dwie maszyny do szycia, lisie futra, a brat, oczywiście, swoje bule. Łucja pamięta, że przed wyjazdem mama zamówiła u modystki nowe kapelusze. Wybierając się po raz pierwszy do kościoła w Jedlinie, mama włożyła taki welurowy, marszczony, z dwoma ptaszkami na rondzie, Łucja skromniejszy, z niebieską kokardą w kratkę. – Gdy weszłyśmy do kościoła, wszystkie kobiety miały chustki na głowach. Patrzyły się na nas jak na przebierańców. Mama powiedziała, że za tydzień też włożymy chustki, ale ja nie chciałam o tym słyszeć.

Francuzki wyglądały inaczej. Wyśmiewano ich koronkową bieliznę i paryskie fryzury (modne w połowie lat 40. i z uporem noszone jeszcze 20 lat później). Ale im ten francuski szyk pozwalał zachować wspomnienie utraconego świata. Podczas gdy we Francji kobiety robiły wszystko, by zachować polskość, po powrocie podkreślały swoją francuskość – na stołach pojawiły się zupy kremy, ratatouille, flan i salade au vinaigrette, w ogródkach rosły cukinie i cykorie, ich domy lśniły czystością. Mężczyźni zaś grali w bule.

Jean, który uciekał

Wielu repatriantów z Francji, którzy pracowali w kopalniach, chorowało na płuca. Niektórzy zamieszkali w Jedlinie ze względu na świeże górskie powietrze, tylko ono trzymało ich przy życiu. Tato Jana Łusiaka (l. 78) nie zdążył tego powietrza zasmakować, bo zmarł na krzemicę jeszcze we Francji, koło Nîmes. – Zaraz po powrocie próbowałem ucieczki. Miał mnie przewieźć na statku kuzyn, który był tam drugim oficerem, niestety, złapano mnie i odwieziono do domu.

Nie był jedynym, ucieczki próbowało wielu. Gdyby Jan nie miał 15 lat, nie potraktowano by go tak ulgowo. Pełnoletnich za próbę ucieczki z kraju stawiano przed sądem i osadzano w więzieniach.

To, że Polska jest kompletnie innym światem, uzmysłowił Janowi jeszcze dobitniej pobyt w wojsku pod Ostrołęką. Co miał zrobić? – wrócił do Jedliny, gdzie cała Dworcowa, Barbary, Konopnickiej zasiedlone były przez takich jak on. Cały Suliszów zwali Małą Francją. Jan zaczął pracować i ożenił się z repatriantką z Belgii. W domu rozmawiali ze sobą po francusku, ale dzieci go nie uczyli. Nie chcieli, by w szkole się z nich śmiano, zresztą po co, skoro powrót był niemożliwy. Francuski stał się rodzajem tajnego języka jednego pokolenia. Po śmierci żony Jan często chodzi z pieskiem na spacery, na boisko, popatrzeć na kolegów, jak grają w bule. Sam gra rzadko, odkąd mu z powodu cukrzycy obcięli palec u nogi.

Les garçons, którzy grają

Francuzi z Jedliny nie rozmawiają ze sobą po francusku tak często jak kiedyś. Za dużo jest wokół nich osób, które ich nie rozumieją. Także gotowanie francuskich potraw to dziś żaden cymes. Zostały bule, chociaż i o nich zapomnieli na 30 lat. Zaraz po przyjeździe z Francji grywali w nie z zapałem, z czasem stalowe kule się poobijały i wytarły, świnki poginęły, chłopcy stali się mężczyznami i poszli do pracy. O grze z dzieciństwa przypomnieli sobie po 30 latach, na emeryturach, gdy w latach 80. przyszła odwilż i zaczęli wyjeżdżać do rodzin we Francji. Przywieźli nowe bule, założyli klub pétanque.

Najpierw grali w nim sami Francuzi, potem bakcyla połknęli też inni, m.in. burmistrz miasta Leszek Orpel, jego syn Kamil i córka Natalia. Jedlina stała się jednym z prężniej działających ośrodków pétanque w Polsce. Zespoły jedlińskich bularzy wygrywały w ogólnopolskich zawodach, a odkąd z pieniędzy unijnych burmistrz zbudował przy torach elegancki bulodrom, miasto zaczęło organizować międzynarodowe turnieje. I nawet jeśli puchary częściej zdobywają zawodnicy młodego pokolenia, tej wiosny wszystkich zaskoczyli seniorzy – Edmund Łukaszewski (l. 79), Emil Szafrański (l. 82) i Gabriel Kazimierczak (l. 70). Na turnieju we Wrocławiu triplet jedlińskich Francuzów pokonał w finalnym meczu trójkę z Żywca i wygrał Puchar Polski.

W mistrzowskim zespole, gdzie średnia wieku wynosi 77 lat, każdy z graczy ma specjalizację; podczas gdy pointujący – Emil i Gabriel – ustawiają kule jak najbliżej świnki, strzelec – Edmund – wybija dobrze ustawione kule przeciwnika. We Wrocławiu na korzyść jedlińskich staruszków zadziałał też spokój. – Na zawodach liczy się nie tylko technika, ale i psychika – podkreśla Gabriel. „Dziadki z Jedliny są the Best” napisał ktoś po ich wygranej na stronie wrocławskiego klubu, młodszy od nich o pół wieku bularz z Liskowa dodał, że „gra z nimi to zaszczyt”.

Co prawda tydzień po wygranej na turnieju na rodzimym bulodromie seniorzy z Jedliny odpadli, ale jak na sportowców przystało już trenują do kolejnego występu. Może znowu wygrają i pojadą na zawody seniorów gdzieś za granicę, może do Francji. – Tam pewnie, jak co roku, wygrają miejscowi, z nimi w bule nikt nie ma szans – macha ręką Edmund i wraca na boisko.

Ala, która ma dwie ojczyzny

Dziś jedlińscy Francuzi mogą już wyjeżdżać do Francji, ale Maria czekała na tę podróż 43 lata, a Leon – Firminy, miasto swego dzieciństwa, odwiedził dopiero po 63 latach. Nigdy nie zobaczył ponownie Francji mąż Łucji Sas, tato Alicji. – Francuzi mówią, że tam, gdzie się urodziłeś, jest twoja ojczyzna, Polacy, że ojczyzną jest kraj, z którego pochodzą twoi rodzice. Moi rodzice mieli dwie ojczyzny, ta druga była daleko, a ja całe życie marzyłam o jej poznaniu – mówi. Kiedy tylko to było możliwe, Alicja wyjeżdżała do tych, którzy przeczytali list jej babci i zostali we Francji. I choć jest lokalną patriotką – pisze książkę o historii Jedliny Zdroju, pomaga przy odnawianiu kościoła i nie zna już francuskiego, w L’Abbaye de Cendras czuje, że też jest trochę u siebie.

Szczególnie w miejscach znanych jej z opowiadań ojca – na ulicy, gdzie spędził dzieciństwo, czy w pałacowym ogrodzie, z którego podkradał z kolegami figi.

Polityka 31.2010 (2767) z dnia 31.07.2010; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Bule reemigranta"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną