Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Czego można nauczyć się od własnych dzieci

Anna Resler-Maj Anna Resler-Maj Karol Woźniak / Polityka
Rozmowa z psychologiem Anną Resler-Maj, o złotym środku między wychowaniem autorytarnym a bezstresowym

Paweł Wrabec: – To oczywiste, że dzieci uczą się od rodziców. Szkoła szkołą, ale cały ogrom wiedzy o świecie, o tym, jak radzić sobie z życiem, to sprawa edukacji domowej. Pani zdaniem rodzice mają się czego uczyć od dzieci? Taka teza pewnie oburzy niejednego pedagoga.

Anna Resler-Maj: – Możliwe, gdyż w naszej kulturze popularne jest przekonanie, że wzajemnie uczyć się mogą dwie osoby dorosłe. Tymczasem w myśleniu o interakcji dorosłego i dziecka dostrzega się jedynie jednostronny przekaz wiedzy i doświadczenia, a w roli jedynego nauczyciela ustawia się rodzica. Takie założenie pomija osobę dziecka, nie uwzględnia jego autonomii, ustawia dziecko w pozycji przedmiotu, a nie podmiotu. A przecież wychowanie (analogicznie jak relacje dwóch dorosłych) to wzajemne oddziaływania. Dorosłym trudno jest przyjąć, że dzieci wobec nich również występują w roli wychowawców.

W jakim sensie własne dzieci nas wychowują?

One nas uczą chociażby bezinteresownej życzliwości czy doceniania prostych przyjemności. Kontakt z dzieckiem stwarza okazję do patrzenia na świat i otaczające zjawiska oczami dziecka, zachęca do przeżywania go w odmienny sposób. Jedni pod ich wpływem stają się asertywni, np. kobieta, która wcześniej tolerowała palącego teścia, już jako mama nie pozwali mu dymić przy dziecku. Ale ważniejsze są te zmiany mniej oczywiste. Rodzic starając się wpłynąć na swoje dzieci, chce być dla niego przykładem. Analizuje swoje reakcje, zachowania i postawy. Stara się trzymać nerwy na wodzy. Pod ich wpływem uzyskuje wiedzę na swój temat i modyfikuje swoje nawyki.

Ale chyba niewielu rodziców sobie z tego zdaje sprawę?

Owszem, gdyż wciąż pokutuje u nas postawa, że dzieci i ryby głosu nie mają. Autorytarny styl wychowawczy zakłada, że to my dorośli wiemy wszystko najlepiej, a dzieci są tylko przedmiotem wychowania i mają słuchać naszych poleceń. Kiedy dzieci mają inne pomysły niż rodzice czy nie wykonują poleceń, dorośli często mówią: kto tu kogo wychowuje?, masz mnie słuchać i tyle. Takiej postawie nierzadko towarzyszy przekonanie, że to, kim ich dziecko zostanie, jakim będzie człowiekiem, zależy wyłącznie od rodziców. W rzeczywistości taki rodzic wszechmogący nie istnieje. Dziecko nie jest białą tablicą, na zapisywanie której mają wpływ jedynie rodzice, ono bowiem rozwija się w ciągłej interakcji z otoczeniem. Czynniki endogenne obejmują to wszystko, co dziecko przynosi na świat w swoich genach, oraz to, co zdarzyło się w okresie przed narodzinami i wpłynęło na ukształtowanie układu nerwowego. Czynniki egzogenne – zewnętrzne, dotyczą wpływów otoczenia fizycznego i społecznego, jakim podlega dziecko od początku swego życia.

Co się dzieje, kiedy rodzice tkwią w błędnym przekonaniu, że tylko oni i całkowicie oni wpływają na dziecko?

Mogą doznawać wielu frustracji – zarówno w stosunku do siebie, jak i w relacji z dzieckiem. Bo jak wytłumaczyć przy takim sposobie myślenia sytuację, kiedy rodzice bardzo się starają, poświęcają wiele czasu na przekazywanie wiedzy, a dziecko według nich nie korzysta z niej, przynajmniej nie tak, jakby chcieli? Najczęściej nasuwają się im dwa wytłumaczenia. Pierwsze dotyczy własnej roli: że za mało się staram, nie jestem wystarczająco dobrym rodzicem, nie radzę sobie z dzieckiem, nie mam wpływu na nie. Drugie koncentruje się na osobie dziecka i podsuwa myśli: dziecko nie jest dobre, nie jest inteligentne, jest złośliwe, uparte, leniwe. Oba wytłumaczenia mają negatywne skutki dla relacji rodzica i dziecka, a założenie, z którego powstały, nie uwzględnia potrzeb obu stron. Wyklucza dialog, bo po co pytać, skoro rodzic zawsze wie lepiej. To nie tworzy przestrzeni do współpracy i bliskości. Rodzic koncentruje się na przekazywaniu wiedzy, na byciu ekspertem, i nie czerpie od dziecka, nie korzysta z bycia z nim, rezygnuje z bycia rodzicem na rzecz bycia dyrektywnym nauczycielem. Często zapomina, że autorytarna postawa, którą prezentuje, to jest właśnie to, czego swoje dziecko przede wszystkim uczy. Styl autorytarny zamyka na refleksję, nie dopuszcza informacji zwrotnej, zawęża widzenie. Daje za to ogromne poczucie odpowiedzialności, wręcz omnipotencji, ale ono jest złudne i nierealne. I rodzi wzajemną frustrację.

Wszystko to znaczy, że jednak rację mają zwolennicy bezstresowego wychowania?

Nie. W rodzinach, ale również w poradniczej literaturze dla rodziców widoczna jest tendencja do przyjmowania skrajnych stylów wychowawczych: z jednej strony widzimy styl autorytarny (rodzic wie zawsze najlepiej), z drugiej zaś liberalny (dziecko zawsze wie lepiej). Trudno jest odnaleźć w teorii i wypracować w praktyce złoty środek. Lecz przyjmując właśnie, że i rodzic, i dziecko są nauczycielami, zakładamy wzajemne poszanowanie oraz dialog. Ważne jest, aby dorosły stwarzał dziecku możliwości dokonywania wyboru, wywierania wpływu na to, co się wokół niego dzieje, sprawowania kontroli nad zdarzeniami. Aby taka relacja była możliwa, dziecko powinno być postrzegane jako istota aktywna od urodzenia, a nie jako biała karta. Wychowanie staje się wtedy przede wszystkim uczestniczeniem w rozwoju. Trzeba uznać, że dziecko – tak jak każdy inny człowiek – jest z natury istotą ciekawą świata, dążącą do jego poznania i zrozumienia. Wymaga to przyznania mu trzech podstawowych praw. Po pierwsze – prawa do swobodnego wyboru i rodzaju aktywności. Po drugie – prawa do swobodnego określania sposobów rozwiązywania zadania. Po trzecie – prawa do swobodnego wyrażania własnej oceny tego, co się dzieje, i to zarówno oceny swojej osoby i efektów własnej pracy, jak i w odniesieniu do dorosłego. Przy czym swobodnie nie oznacza całkowicie dowolnie. Dziecko powinno mieć tę swobodę w granicach określonych przez dorosłego. Wielkość owego pola regulowana jest normami społecznymi, względami bezpieczeństwa, zwyczajami panującymi w rodzinie, umowami, jakie dorośli i dzieci zawierają między sobą.

Co w ten sposób uzyskamy?

Przede wszystkim dobrą relację z dzieckiem, a co za tym idzie satysfakcję z siebie w roli rodzica. Przyznane prawa przez dorosłego to przejaw autonomii dziecka, poszanowania, które w konsekwencji przyczynia się do kształtowania w dziecku poczucia odpowiedzialności za podejmowane przez siebie działania. Dziecko zyska pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa; świadome swoich potrzeb – będzie wiedziało, czego oczekuje od życia. Dzieci, których potrzeby były przez autorytarnych rodziców lekceważone, mają w dorosłym życiu problem z ich formułowaniem, dają sobie wiele rzeczy narzucić; tacy ludzie nie umieją być asertywni. Płyną z prądem życia, przyjmując z nadmierną pokorą to, co im los przyniesie. Nie próbują rzeczywistości zmieniać według własnych upodobań.

Komu trudniej uczyć się w rodzinie, dzieciom czy rodzicom?

Rodzicom, i to nie tylko tym, którzy są zwolennikami autorytarnych metod. By chronić dzieci, nadmiernie kontrolują swoje zachowania, przez co przestają być autentyczni, są niespójni, dostarczają sprzecznych sygnałów zwrotnych nieadekwatnych do sytuacji.

Dlatego z samokontrolą nie można przesadzać – jeśli zdarzy się nam paskudny dzień, nie należy z fałszywym uśmiechem mówić dziecku, że wszystko jest ok. Nie wolno skrywać przed nim swoich emocji. Kiedy dzieci są świadkami małżeńskiej kłótni, złych konsekwencji nie będzie, o ile rodzic wyjaśni, że przykre słowa, jakie padły, nie mają większego znaczenia, gdyż rodzice wprawdzie są na siebie chwilowo źli, ale wciąż się kochają. Wtedy cały incydent można potraktować jako doświadczenie. Jako naukę, że konflikt jest czymś naturalnym i można go przezwyciężyć. Dzięki podobnym naukom nasze dziecko ma większe szanse na zbudowanie trwałego związku w przyszłości. Chodzi o to, by trzymać się złotego środka i być elastycznym. Powtarzam to zwłaszcza tym rodzicom, którzy tak gorliwie starają się być w wychowaniu dzieci konsekwentni.

To chyba dobrze, że starają się im narzucić jasne zasady.

Dobrze pod warunkiem, że nie są zbyt sztywne. Gdyby pańska żona była na ścisłej diecie i z tego tylko powodu odmówiła pójścia na wystawną kolację z okazji rocznicy ślubu, pewnie byłby pan zły lub rozczarowany. Czasami warto złamać regułę, bo tego wymaga sytuacja. Nie twierdzę, że dzieciom należy pobłażać z byle powodu, ale podstawą rodzinnego życia nie może być regulamin. Jeśli już, to powinien dotyczyć wszystkich domowników. Rodzice wymagają na przykład, by dzieci nie przerywały rozmowy dorosłych, sami natomiast przerywają zabawę pod byle pozorem. Z punktu widzenia dziecka jest to niesprawiedliwe.

To jak ma się w praktyce odbywać ta wzajemna rodzinna edukacja?

Kluczem jest właściwa komunikacja. Rodzic zamiast prawić kazania, powinien nauczyć się słuchać swojego dziecka, szczerze się nim interesować; pytać nie tylko o to, co było w szkole, ale o uczucia, przeżycia. Trzeba wejść do świata dziecka i trochę z nim tam pobyć. Często rodzice tłumaczą się brakiem czasu. Ale to tylko wymówka, gdyż od tego, ile czasu spędzamy z dziećmi, dużo ważniejsza jest jakość tego kontaktu – nawet pięć minut rozmowy przeprowadzonej z córką w aucie w drodze do szkoły da przecież dużo więcej niż dwie godziny spędzone razem w kinie. Chodzi o ten rodzaj zainteresowania, które okazujemy przyjacielowi. Wstyd o tym mówić, ale coraz częściej ludzie do mnie przychodzą z problemami wychowawczymi, które dawno rozwiązaliby sami, gdyby o ich powody lub sposób wyjścia zapytali własne dziecko.

I dlatego właśnie umiejętności komunikacji będą poświęcone  warsztaty, które wspólnie – pani wraz ze współpracownikami i POLITYKA– proponujemy rodzinom?

Tak, chcemy zaprosić chętnych do cyklu spotkań, w trakcie których pod okiem wykształconych trenerów, psychologów dziecięcych i terapeutów systemowych mogliby oni przyjrzeć się swojej obecnej rodzinie, ale także rodzinie pochodzenia. Warsztaty oprócz poszerzenia wiedzy z zakresu psychologii rozwojowej mają za cel poszukiwanie i wydobycie zasobów, ułatwiających tworzenie satysfakcjonujących relacji w rodzinie.

Rozmawiał Paweł Wrabec

 

Anna Resler-Maj, absolwentka SWPS, certyfikowany terapeuta poznawczo-behawioralny, członek Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczej i Behawioralnej, terapeuta systemowy. Pracuje z dziećmi, młodzieżą i rodzinami w Samodzielnym Publicznym Dziecięcym Szpitalu Klinicznym w Warszawie oraz współpracuje z poradnią psychologiczną Centrum CBT i Fundacją Warto Wiedzieć. Od kilku lat prowadzi treningi i warsztaty m.in. z zakresu komunikacji, asertywności, umiejętności społecznych oraz sztuki prezentacji dla wychowawców, nauczycieli, rodziców i firm.

Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną