Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Dzieci w testamencie

Oddam dziecko, zanim umrę

Dziecko, często całkiem nieświadomie, obciąża nowych opiekunów odpowiedzialnością za śmierć rodzica. Dziecko, często całkiem nieświadomie, obciąża nowych opiekunów odpowiedzialnością za śmierć rodzica. Phil Schermeister / Corbis
Każda z nich podjęła decyzję: nim umrę, chcę znaleźć nowych rodziców dla moich dzieci.
W Internecie nie brakuje ofert, które kojarzą się bardziej z handlem dziećmi niż z adopcją.Oneras/Flickr CC by SA W Internecie nie brakuje ofert, które kojarzą się bardziej z handlem dziećmi niż z adopcją.
Instytucja adopcji ze wskazaniem polega na porozumieniu rodziców adopcyjnych z biologiczną matką dziecka.Mirosław Gryń/Polityka Instytucja adopcji ze wskazaniem polega na porozumieniu rodziców adopcyjnych z biologiczną matką dziecka.

Rok 2006. 40-letnia Maria walczy z czerniakiem, ma za sobą kilkanaście operacji, liczne przerzuty. Wychowuje dwójkę dzieci z różnych związków: 2-letnią Asię, urodzoną już podczas choroby, i 15-letniego Marcina z pierwszego małżeństwa.

Rok 2008. W podwarszawskim Wołominie Ludmiła z Ukrainy handluje ubraniami. Okazuje się, że ma zaawansowanego raka. Wołomin zbiera pieniądze na leczenie. Do akcji włączają się media. Ale kolejne chemie nie pomagają. Luda ma dorosłą córkę na Ukrainie i czworo dzieci (od 2 do 10 lat) z dwoma polskimi ojcami, na których nie może liczyć.

Rok 2011. W Gdyni 47-letnia Wanda samotnie wychowuje 10-letnią Maję i o rok starszego Piotrusia. Nowotwór najpierw atakuje piersi, potem daje przerzuty do płuc, wątroby i kości. Lekarze nie kryją, że są bezradni.

Trzy kobiety i ten sam lęk: by dzieci nie trafiły do domu dziecka.

Chore ze zdrowym instynktem

Ojciec Marii też zmarł na czerniaka. Maria sądzi, że jej rak może być agresywny. I jest. Pojawia się mnóstwo guzów, w tym potężny w mózgu. Rozmawia z Markiem, swym partnerem, ojcem Asi – on weźmie do siebie córkę, a Marcinowi muszą szybko znaleźć nową rodzinę. Marek ma z chłopakiem dobry kontakt, ale za małe mieszkanie i dochody, by sąd przyznał mu opiekę. Po operacji guza mózgu lekarze dziwią się, że kobieta żyje, dają mało czasu. Maria wyniszczona chorobą staje przed kamerą lokalnej telewizji: „Pomóżcie mi znaleźć nowych rodziców dla Marcina”. Płacze.

Ludmile nawet nie zadrży głos, gdy mówi dziennikarce „Gazety Wyborczej”: „Jeśli dojdzie do najgorszego, chciałabym, by znalazła się rodzina, która pokocha je tak jak ja”. Przed telewizyjnymi kamerami też jest twarda. Więc czasem słyszy: Luda, ty musisz się rozpłakać, jak nie, to przyniesiemy cebuli.

W imieniu Wandy do akcji wkracza koleżanka – sprowadza reporterkę „Dziennika Bałtyckiego”. Wandzie zależy na anonimowości. Jej sprawę przejmują Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej i Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy (OAO) w Gdyni. Odpierają szturm telewizji, które chcą pokazać chorą. Telefon w OAO przez tydzień nie milknie. Anna Biedzińska, szefowa ośrodka, szacuje, że dzwoniło 400–500 osób. Zewsząd, nawet z zagranicy. I tak jest w każdym takim przypadku – setki ofert, eksplozja życzliwości, współczucia. Potem emocje opadają. Pozostają najwytrwalsi. W przypadku Wandy – siedem rodzin, które zdecydowały się przejść kurs dla przyszłych opiekunów. Na starcie tylko jedna z nich oświadczyła, że interesują ją wyłącznie dzieci Wandy. Większość deklarowała gotowość przyjęcia innych dzieci, jeśli chora nie ich wybierze. Ale z czasem proporcje się odwróciły – tylko jedna rodzina pozostała otwarta na inne dzieci.

Marii to nie dziwi. – Dla ludzi – powiada – decydujące jest, skąd biorą dziecko, obraz jego rodzica. Kiedy widzą, że umiera pozytywny osobnik, odzywa się instynkt, by ratować jego potomstwo. Natomiast w przypadku dzieci z domów dziecka włącza się dzwonek alarmowy: kim byli rodzice? Dlatego szczerze mówiłam o sobie, żeby każdy wiedział, że nic nie ukrywam.

Serce i paragraf

Instytucja adopcji ze wskazaniem polega na porozumieniu rodziców adopcyjnych z biologiczną matką dziecka. Ich ustalenia zatwierdza sąd rodzinny. Formie tej towarzyszy dużo zastrzeżeń. Bo w Internecie nie brakuje ofert, które kojarzą się bardziej z handlem dziećmi niż z adopcją. Chodzi o niemowlęta i maluchy. Nierzadko zainteresowani dogadują się z pominięciem ośrodków adopcyjnych. Ale w przypadku osób terminalnie chorych procedura nie budzi zastrzeżeń. Prawnicy chętnie przywołują takie dramatyczne sytuacje jako uzasadnienie przydatności adopcji ze wskazaniem.

W przypadku Marii, Ludy i Wandy zarówno ośrodki adopcyjne, jak i sądy oceniły jednak, że lepszą formą będzie rodzicielstwo zastępcze. Przecież matka żyje. Gdy umrze, rodzice zastępczy będą musieli przeprowadzić dzieci przez okres żałoby. I może lepiej, żeby byli najpierw ciocią i wujkiem, a adopcja może być dalszym etapem.

Sporym problemem bywa zawikłana sytuacja prawna dzieci. Dorośli nie zawsze się przejmują formalnościami typu małżeństwo, rozwód, ustalenie ojcostwa. Gdy w obliczu śmiertelnej choroby szuka się dzieciom nowych rodziców, wychodzi, jak ważne jest ojcostwo. Z czwórki polskich dzieci Ludy tylko najmłodsza córka miała polskie obywatelstwo. Pozostałe urodziły się, zanim Luda przeprowadziła rozwód z ukraińskim mężem. Choć mówiły tylko po polsku, w świetle prawa były jego dziećmi i obywatelami Ukrainy. Po śmierci matki groziła im deportacja.

Wanda też rozstała się z mężem. Ma z nim dzieci, które są już dorosłe. Piotruś i Maja urodzili się z innego, nieformalnego związku. Ale Wanda wciąż była żoną swego męża i to jemu zostało przypisane ojcostwo. Teraz trzeba było szybko z udziałem prokuratury i sądu uporządkować dzieciom akty urodzenia. O biologicznym ojcu dzieci Wanda nie chciała rozmawiać. – Niemal widzieliśmy, jak podskakuje jej ciśnienie – wspomina Anna Biedzińska, dyrektor Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Gdyni, która przygotowywała kobietę, że przed sądem będzie musiała powiedzieć więcej o swoim życiu osobistym. – Nie chcieliśmy drążyć, naciskać. Pani Wanda była bardzo słaba. Gdyby nie to, rozmowa wyglądałaby inaczej: proszę przyjść, gdy pani będzie gotowa. Byliśmy w rozterce – pozwolić sobie na ludzkie odruchy czy zareagować formalnie?

Wybrańcy

Maria nie brała udziału w rozmowach z kandydatami na opiekunów. Po pierwsze, była zbyt chora. Po drugie, wyszła z założenia, że syn najlepiej wyczuje, komu może zaufać. – Starałam się żyć jak najdłużej, żeby dać Marcinowi jak najwięcej czasu – opowiada. – Syn nie kierował się zamożnością. Tylko żeby to byli spokojni ludzie, o podobnych zainteresowaniach. On uwielbia wędkarstwo. Ostatecznie wybór padł na małżeństwo z Wrocławia, które ma dorosłe już dzieci. Pan jest wędkarzem i myśliwym, pedagogiem na wcześniejszej emeryturze.

Wanda z Gdyni nie chciała poznawać wszystkich rodzin, które z myślą o jej dzieciach zdecydowały się przejść szkolenie. Rolę pośredników pełnili specjaliści z ośrodka adopcyjnego. Potencjalni rodzice pytali przez nich, czy dzieci są zdrowe, czym się interesują, co z ojcem i dalszymi krewnymi, czy wśród bliskich nie ma patologii. Wanda chciała, by przyszli opiekunowie mieszkali niedaleko i mieli wykształcenie. Zależało jej, by zadbali o edukację dzieci i nie byli autorytarni.

Kobieta zdecydowała się spotkać z dwiema rodzinami. Pod okiem specjalistów, żeby widzieli pierwsze reakcje dzieci na przyszłych opiekunów i na odwrót. Niedawno sąd rodzinny przyznał małżeństwu wybranemu przez Wandę prawo do opieki nad dziećmi, które na razie są nadal u mamy. Nowi opiekunowie przygotowują dla nich pokój. Filmowe wyciskacze łez w tym miejscu zazwyczaj się urywają. Stąd pewnie bierze się wyobrażenie, że łatwiej zbudować więź emocjonalną, gdy przyjmuje się dzieci od matki, a nie z instytucji.

Grażyna Miller też tak myślała, gdy w lipcu 2009 r. zabierała z Wołomina dzieci Ludy. Była zaskoczona, gdy dyrektorka ośrodka adopcyjnego w Wałbrzychu powiedziała, że wybrali najtrudniejszą opcję. Bo takie dziecko, często całkiem nieświadomie, obciąża nowych opiekunów odpowiedzialnością za śmierć rodzica.

Millerowie byli bezdzietni, zdecydowani na adopcję. Wahali się między dwójką a trójką dzieci. O Ludmile po raz pierwszy usłyszeli podczas kursu dla rodziców adopcyjnych. Nie zgłosili się od razu. – Bo byłoby tak, że stoimy nad jej grobem i czekamy na śmierć – opowiada Grażyna. W maju 2009 r. prezydent RP przyznał Ludzie i jej dzieciom polskie obywatelstwo, a w mediach znów pojawiły się anonse o poszukiwaniu opiekunów. Millerowie byli już po kursie. – Do Wołomina jechaliśmy z nastawieniem, że bierzemy je, jeśli tylko nas zaakceptują, nie uciekną na nasz widok, nie odrzucą – wspomina Grażyna. – Nie chodziło o to, by je obejrzeć, czy się nam spodobają, czy nie.

Poznali Ludmiłę miesiąc przed jej śmiercią. – Gdy podjęła decyzję co do przyszłości dzieci, uznała, że może sobie odpuścić walkę z chorobą – opowiada Grażyna. Przez ostatnie półtora tygodnia życia Ludmiły Grażyna była z jej dziećmi u niej, w Wołominie.

Pochowali Ludę na cmentarzu w swojej wsi. Najstarsze dzieci – Monika (wtedy 10 lat) i o rok młodszy Rafał nie uroniły łzy. – Byłam zszokowana – relacjonuje Grażyna. – Rafał do tej pory nie płacze. U Moniki to się zmieniło radykalnie, kiedy się otworzyła.

Luda była niewylewna, z takich, co twardo stąpają po ziemi. Przez lata żyła w strachu z powodu nielegalnego pobytu. Chyba nauczyła dzieci, by nie gadały za dużo. – Żeby się dowiedzieć, jak było w szkole, musiałam iść do szkoły zapytać – mówi Grażyna. Z młodszymi było łatwiej, przestały pytać o mamę. Luda wcześniej zaczęła je od siebie odsuwać – mniej przytulała, mniej pieściła. Najmłodsza Iza, wtedy dwulatka, już po miesiącu zaczęła mówić na Millerów: tata i mama. Czteroletni Krzyś nieco później. Dwoje starszych pozostaje przy cioci i wujku.

U Moniki pół roku temu pojawiły się pierwsze oznaki współpracy. Z Rafałem wciąż jest kłopot. Niby robi, czego się od niego oczekuje, ale generalnie pozostaje zamknięty, nastawiony na nie. Krzyś miał duże zaległości w rozwoju, dwa lata w plecy. Bali się, co będzie, gdy pójdzie do szkoły. Ale ostatnio robi niesamowite skoki rozwojowe. Specjaliści stwierdzili, że ma potencjał. – Te dzieci wymagają tylko większego wsparcia – konstatuje Grażyna. – My akurat jesteśmy w komfortowej sytuacji – opłacić psychologa czy lekarza to dla nas nie kłopot. Ale nie wszystkie rodziny zastępcze na to stać.

Grażyna przyznaje, że zaczęli z mężem od porywu serca, ale potem na trzeźwo przeanalizowali decyzję, przygotowali się, że może być różnie. Dzięki temu nie było załamań: oddajemy, to był błąd. I teraz Grażyna też mówi o trudnościach nie po to, by zniechęcić do adopcji i rodzicielstwa zastępczego, ale by skłonić do realistycznego podejścia. Te dzieci trzeba brać z dobrodziejstwem inwentarza. Bez oczekiwań, by uniknąć rozczarowań, że nie tak miało być.

O krok od pręgierza

Maria żyje. Przez dwa lata nie miała kontaktu z córką, którą oddała pod opiekę partnera i dziadków. Widywała małą z ukrycia, Marek przyprowadzał ją pod okno mamy i zabawiał. – Byłam w fazie pampersów i kroplówek – tłumaczy kobieta. – Nie chciałam, by mała patrzyła, jak się matka rozkłada, by przeżywała odtrącenie.

Marek pokazywał córce zdjęcia mamy. Tłumaczył, że jest chora, że wyjechała się leczyć. – Psychika Asi była chroniona, a we mnie jej widok pobudzał chęć walki o życie – mówi teraz Maria.

Jej rak ma to do siebie, że w każdej fazie może nastąpić samoistna regresja. Od dawna trwają badania, jak wywołać tę regresję chemicznie. I ona miała szczęście. Nie bała się eksperymentów, lecz nie może o nich mówić.

Po dwóch latach odważyła się spotkać z córką. Nie mówiła: jestem twoją mamą, zaczęły od wspólnej zabawy. Wciąż mieszkają osobno, ale widują się codziennie. Cały dorobek Marii (prowadziła wcześniej firmę) poszedł na walkę z chorobą. Ma długi, czeka na mieszkanie socjalne. Z rodziną z Wrocławia, która chciała przyjąć do siebie Marcina, jest cały czas w kontakcie. Nawiązała się przyjaźń.

Tylko otoczenie się w tym wszystkim pogubiło. Bo czas mijał, a Maria żyła, choć miała umrzeć. Część ludzi uznała ją za wyrodną matkę, która chciała pooddawać dzieci. Pojawił się dziennikarz, który pokazał Marię jako osobę nadopiekuńczo skupioną na synu i zaniedbującą córkę. – Dzięki chorobie poznałam ludzi takich, jakimi są. Wielu wśród nich aktorów – mówi Maria. I stara się grać twardą.

Imiona kobiet i dzieci zostały zmienione.

Polityka 25.2011 (2812) z dnia 14.06.2011; Kraj; s. 36
Oryginalny tytuł tekstu: "Dzieci w testamencie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną